Autorka ze skazą
Nie było łatwo dotrzeć do tych dwóch tytułów. Gdyby nie sprawność pewnej Arcymiłej Osoby w wyszukiwaniu książkowych cymeliów nie miałbym szansy na tę lekturę. Żadnego z tych tytułów nie sposób znaleźć w najbardziej nawet nasyconych starociami książkowymi bibliotekach.
Bowiem napisać, że autorka tych dwóch tomów jest arcyniemodna, to nic nie napisać. Ich autorka nie tylko jako pisarka „nie istnieje” dla historii literatury, ale jest – i nie bez słuszności – „wyklęta” i potępiona jako postać ze strefy historii Polski XX wieku. Bo owa Julia Prajs, to nikt inny jak osławiona Luna Brystygierowa, „krwawa Luna”, wysokiej rangi funkcjonariuszka Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, jedna z emblematycznych postaci okrutnej historii okresu stalinowskiego w Polsce (1947-1956). Aliści choć postać „Luny” dawno już została potępiona, to nie znaczy że została zapomniana i nie budzi zainteresowania. Zupełnie niedawno ukazała się jej biografia, a Ryszard Bugajski zrealizował kilka lat temu film „Zaćma”, którego scenariusz został osnuty na tle fragmentów biografii „Luny”. Mało jednak kto wie, że w latach 1960 i 1962 ukazały się, nakładem „Czytelnika”, dwa tomy prozy jej autorstwa, „Znak H” i „Krzywe litery”. I nic dziwnego, że mało kto o tym wie, jako w żadnym z przewertowanych przeze mnie słowników i syntez literatury polskiej XX wieku nie znalazłem nawet wzmianki o autorce Julii Prajs. Nie znalazłem jej nawet w bardzo drobiazgowym, dwutomowym słowniku literatury polskiej z 1985 roku. I może właśnie dlatego tym bardziej o autorce Julii Prajs warto wspomnieć, zostawiając tym razem na boku jej polityczno-ubecką biografię. A warto, bo w obu wspomnianych tomach jawi się ona jako naprawdę utalentowana prozaiczka.
Tym razem o „Znaku H”. To niewielki, liczący równo sto stron zbiór sześciu krótkich opowiadań, napisanych w stylu jednolicie realistycznym, ale zróżnicowanych z punktu widzenia problematyki i tonacji. „Inspekcję” można odczytać jako melancholijną konstatację upływu czasu, niespełnienia i wypalania się dawnych emocji, w tym przypadku uczuciowych, na przykładzie przypadkowego spotkania się dwojga ludzi ludzi po wielu latach. W tytułowym „Znaku H” odnaleźć można refleks napięć społeczno-ekonomicznych w PRL, problem różnic klasowych w społeczeństwie deklaratywnie „socjalistycznym” i „bezklasowym”, a także zjawiska karierowiczostwa. „Morze. Opowiadanie bułgarskie” to wspomnieniowa impresja z bułgarskiego, czarnomorskiego urlopu narratorki, nasycona refleksjami egzystencjalnymi o charakterze prywatnym, jednostkowym. Jednak najciekawsze i najbardziej znamienne – z uwagi na biografię „Luny” są dwa ostatnie opowiadania tomiku, „Gierydon” i „Śmierć prowokatora”. Oba dotykają życia i działalności środowiska komunistycznego w II RP, w tym głównie we Lwowie. Komuniści i komunistki nie są tu okrutnymi politycznymi demonami zła z antykomunistycznej propagandy, ani niezłomnymi i dogmatycznymi bojowcami o „robotniczą sprawę” z komunistycznych broszur. W „Gierydonie” narracja toczy się wokół pomocy więźniom politycznym-komunistom, udzielanej im przez ich partyjne, rodzinne i przyjacielskie otoczenie. Akcja „Śmierci prowokatora” osnuta jest woków sprawy zabicia przez komunistycznych bojowców policyjnego agenta, „prowokatora” Cechnowskiego. Już na pierwszej stronie opowiadania pojawia się wątek prawdopodobnie autobiograficzny. „Ci, co znali ją jeszcze z „młodzieżówki”, nazywali ją Helka albo Bronka (…) ale po lwowskim „krwawym czwartku” nikt w całym mieście nie mówił o niej inaczej, jak – Bluma.
Bluma była to kobieta, która na placu Mariackim koło hotelu „George’a chwyciła trumnę na ramiona. Policja dała salwę w tłum idący za trumną Kozaka, tego bezrobotnego, który dwa dni wcześniej zginął od policyjnej kuli. Człowiek niosący trumnę padł. Trumna zachybotała się, przystanęła. Wtedy podbiegła Bluma, chwyciła trumnę na ramiona, trumna poszła dalej. Wtedy wszyscy w mieście mówili: Bluma. Po wojnie dowiedziałem się, że jest w Warszawie, nazywa się Bronisława Wajnberg”.
Czy Bluma to Luna? Jeśli tak, a wiele na to wskazuje, może przywołany wyżej dramatyczny epizod wyjaśnia coś z jej śledczego okrucieństwa w stosunku do aresztantów, więźniów politycznych. Nie usprawiedliwia – lecz wyjaśnia, to zasadnicza różnica. A „krwawy czwartek”, czyż nie wywołuje skojarzenia? Identyfikujemy go zazwyczaj jako „krwawy czwartek” w Gdyni w grudniu 1970 roku, gdy milicja otworzyła ogień do tłumu zmierzającego do pracy w stoczni. Mawia się, że rozkaz wydali tzw. komuniści. Ale przecież ci sami „komuniści”, z tego samego pokolenia, będącego naówczas u władzy, mogli być ofiarami „czarnego czwartku” lwowskiego. Czy to nie ułatwia nam zrozumienia ich nienawiści do „reakcji”. Czy można stawiać tu znak równości, symetryzować? Być może tak, być może nie. A przecież polegli w grudniu 1970 roku na Wybrzeżu z rąk „władzy ludowej” zostali upamiętnieni pomnikami. Zabici komuniści – nie. Można nienawidzieć komunistów, ale w końcu Policja Państwowa RP strzelała do demonstrantów tak samo jak Milicja Obywatelska. Zawikłane i nieoczywiste są drogi historii. A wartość literacka tej prozy? Dobra. Znamionująca niekłamany talent, realistyczny, ale też ciekawy na poziomie kompozycji, języka, refleksji, metafory, wyraźnie oparty o dużą kulturę literacką.
Julia Prajs – „Znak H” (1960)
Katolicyzm niejedno ma imię
Mary McCarthy (1912-1989) to dla mnie przede wszystkim autorka mięsistej powieści „Grupa” (1963), o dojrzewaniu życiowym, seksualnym, społecznym grupy młodych kobiet z klasy średniej w USA lat trzydziestych XX wieku. „Wspomnienia z lat katolickiej młodości” to niemal literalny, tyle że nieco zbeletryzowany pamiętnik osobisty pisarki z okresu jej dzieciństwa i wczesnej, tytułowej młodości. Pamiętnik wyposażony w bogatą warstwę rodzajowego opisu, nie pozbawionego rysów groteskowych, nawet komicznych, zgodnie z dobrą tradycja amerykańskiej prozy realistycznej, z – bardzo umiarkowaną – szczyptą dosadności obyczajowej. W czytelniku polskim sam już tytuł może budzić zaciekawienie z racji doświadczenia życia w podobnym katolickim środowisku dorastania i dojrzewania. Podobnym? Głównie z nazwy, bo katolicyzm irlandzki i amerykański, o którym mowa we „Wspomnieniach…” i realny katolicyzm polski to jednak dwa różne światy. W Polsce takich katolickich zakładów wychowawczych jak Sacré Coeur było relatywnie niewiele, a zatem ich społeczne oddziaływanie też było stosunkowo niewielkie. Polski katolicyzm oddziaływał innymi kanałami, był mimo wszystko szerzej otwarty na klimat społeczny. W Ameryce, a także choćby w takiej Irlandii, takie zakłady przepełnione traumatyczną, duszną atmosferą zakazów, tabu i opresji-represji, zrutynizowaną apologetyką, ortodoksją i rygoryzmem były chlebem nieporównywalnie bardziej powszednim. „Wspomnienia” to także opowieść o klasycznym mechanizmie: utraty wiary jako efektu bycia obiektem intensywnej indoktrynacji religijnej, co stało się udziałem m.in. Mary McCarthy. W Polsce zjawisko to streszcza się w popularnym powiedzeniu, że rzadko ktoś traci wiarę z powodu Karola Marksa, a często z powodu swojego proboszcza. Dlatego polska odmiana wspomnień z lat katolickiej młodości byłaby zupełnie inną opowieścią.
Mary McCarthy – „Wspomnienia z lat katolickiej młodości” (przekład Cecylia Wojewoda, wyd. polskie 1968)