Elżbieta Isakiewicz – DZIWY W GĄSZCZU DRZEW

0
514
Elżbieta Isakiewicz. Fot. Jacek Sulich
Elżbieta Isakiewicz. Fot. Jacek Sulich

  Lekcja religii odbywa się w małej salce na plebanii, z drewnianymi ławkami, których krzywe oparcia boleśnie dziobią plecy. Świeży śnieg rozprasza zmrok wczesnego popołudnia i wyostrza kontury prostego krzyża, też z drewna, przygwożdżonego do białej ściany. Lekcję prowadzi wysoka, chuda zakonnica w czarnym habicie i czepcu z białym otokiem. Nie ma zwyczaju się uśmiechać. Surowość jej oblicza podkreślają pionowe zmarszczki między brwiami i opadające kąciki wąskich ust, które pod upływem lat i nieużywania mięśnia jarzmowego zwisają jak ciemne strugi. Szare oczy – stalowy cień odbity od niewidocznej, nieruchomej powierzchni – wodzą po naszych twarzach.

– Kto wierzy, że święty Mikołaj przynosi prezenty?

 Żarliwie unosimy ręce. Linie wokół warg zakonnicy drgnęły lekko, grymaśnie. – Głupcy! – wyrokuje dobitnie. Nasze drobne ręce wracają na pulpity ławek, na kolana, zesztywniałe, oszołomione. Przecież każdy widział Mikołaja. Raz w roku przychodził na plebanię w czerwonym płaszczu, z wielkim perkatym nosem i białą brodą, z workiem powybrzuszanym darami, w który zanurzał dłoń i wyczytywał imię i nazwisko obdarowywanego, a gdy to czynił, słyszało się dudniące, werblowe uderzenia naszych serc poganianych przez ciekawość i dziwną, dojmującą bojaźń, jaką wywołuje słowo „święty”, postać przybyła z nieznanej w rejonie poniemieckich kamienic pogodnej, spowinowaconej z niebem krainy, gdzie, zapewniano nas – jeśli będziemy grzeczni – też kiedyś w nagrodę trafimy.

– Ach, jacy głupcy! – powtórzyła zakonnica wciąż z tym samym grymasem.

Obmacywała nasze twarze wzrokiem, który odłupywał nam cząstkę dzieciństwa – jego słodkie, czyste, bezrozumne jądro: naiwność.

– To…to…kto daje, no…te prezenty – wykrztusił piegowaty Rysio.

 Kąciki ust zakonnicy wróciły w swoje koleiny. – Wasi ojcowie, dziadkowie, babki, może sąsiad albo organista. Niektórym przebieranie się w świętego sprawia przyjemność. – Otrzepała ręce z niewidzialnego zabrudzenia, wytarła o habit.

Po lekcji biegłam do domu w chrzęście śniegu rozpryskującego się pod latarniami na świetlne opiłki, gnałam, jakby gonił mnie diabeł. Ojciec po robocie położył się na wersalce, matka, mieszając coś w garnku, zagderała, brat na podłodze bawił się klockami. Chciałam zapytać, czy zakonnica powiedziała prawdę, lecz nie śmiałam: w rejonie poniemieckich kamienic rozmawiano tylko o tym, co konieczne.

 Wczesną wiosną, na Wielkanoc, matka postanowiła odwiedzić w Gdańsku swojego starszego brata. Poniemiecka kamienica, w której na drugim piętrze zajmował jasny, obszerny pokój z oszkloną, podobną do ganku loggią, w porównaniu z naszą wyglądała jak zamożna, ustrojona w różności pani. Z gzymsów wystawały rozwarte paszcze nieziemskich stworzeń, fasady puszyły się pofałdowanymi szlaczkami i balustradami pękatych balkonów, duże, łukowate okna otwierały się na zalesione i zakrzewione wzniesienie, domostwo wszelakiego ptactwa, którego polifoniczne, żarliwe kompozycje odgradzały dzielnicę od ulicznych hałasów.

 Wuja T., bystrego, oczytanego samouka, gawędziarza, z powodu jego namiętnego rozmiłowania w wódce opuściła żona, a potem konkubina, nieodżałowana dlatego, że pracowała w zakładach mięsnych i od czasu do czasu dostarczała nam kontrabandę: kawałek baleronu czy szynki, a nawet ochłap mięsa na mielone kotlety. Odtąd opiekowały się nim dwie osiadłe na Wybrzeżu siostry: ciotka, piękna, płaczliwa analfabetka, i moja matka. Prały jego rzeczy, sprzątały, donosiły jedzenie. Był przeraźliwie chudy, o zapadniętych policzkach, a jego cerę wyróżniał ciemnoróżowy kolor ludzi z nadciśnieniem, trądzikiem różowatym lub chorobą alkoholową (miał to wszystko naraz). Białe, silnie kontrastujące z twarzą włosy, ostro wyrzeźbiony nos, pewna elegancja w ruchach – nigdy nie widziano, by pijany się zataczał – mocny, męski tembr głosu i owa samoucka erudycja pozyskana ze starych atlasów geograficznych, książek historycznych i popularnonaukowych czasopism, zaskarbiały mu w rodzinie osobliwy szacunek. T. wszystko wie – twierdziły siostry, usługując mu bez sprzeciwu, nawet gdy w porywach gniewu, wzbierającego w nim niekiedy z odśrodkową, wulkaniczną siłą, wyzywał je od imbecylek i dziwek.

– Pierogi ci przyniosłam – przywitała go matka. – Ruskie. Nie odezwał się. Oczy, które mnie nie dostrzegły, a po sylwetce matki przemknęły krótkim, powierzchownym dotknięciem, lśniły mu od gorzały. Tym razem upił się niegadatliwie, do głębi wewnętrznie, przez co i ten pokój z oszklonym gankiem zdawał się też szczelnie zamknięty gdzieś na najdalszym, najcichszym krańcu świata, wydrążony z raptownie zastygłego chaosu. Usiadłam na krześle i przeglądałam wymięty magazyn o podróżach z podartymi gdzieniegdzie kartkami, a matka we wnęce kuchennej podgrzewała ruskie, gdy wuj wkroczył na ganek, pootwierał na oścież wszystkie okna w drewnianych ramach z poodłupywaną farbą i zawołał gromko w zieloną, ptasią przestrzeń:

– Aleksander! Aleksander! Paszoł ty won! – Krzyczał i wygrażał pięścią, powtarzał to wezwanie z gorzką, gniewną, pełną skargi i bólu werwą zranionego zwierza tym bardziej, im bardziej Aleksander nie odchodził i uśmiechał się szyderczo pośród drzew. Matka kroiła cebulę na omastę do pierogów i nie zwracała na brata uwagi – widocznie bywała już świadkiem podobnych scen. Chciałam zapytać, jak to możliwe, że NIE MA świętego Mikołaja, którego widać i słychać, którego czerwony płaszcz pachnie zimnym powietrzem nieznanych krain, i który wydobywa z worka dotykalne prezenty, a JEST Aleksander, którego nie widać, nie słychać ani nie czuć. Ale i w tej bardziej wielkopańskiej poniemieckiej kamienicy pytanie zawisa w próżni, bo matka – jak wiadomo – odzywa się tylko wtedy, kiedy to niezbędne, a wuj T. całym swym jestestwem odgania widmo Aleksandra.

Dzisiaj wiem, że pozorna nieracjonalność dziecka jest racjonalna. Wierząc w bajki i ufając ich postaciom, przyjmuje za naturalne, że świat zasiedlają dziwy. Wtedy, podczas wizyty u wuja alkoholika spotkałam się z chwilą, która podszepnęła mi, że możliwe jest wszystko, a życie to cykl narodzin widzialnego i niewidzialnego potomstwa Tajemnicy. Nie trzeba się jej bać, wystarczy nie wypierać. Jakże blisko temu dziecięcemu, naturalnemu respektowi dla zawartej w rzeczywistości magii do odkrycia Władimira Nabokowa, że każda wielka literatura, nawet tak realistyczna jak Anna Karenina czy Wojna i pokój, to baśń.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko