Do mogiły ojca, położonej w górnej partii zadrzewionego wzniesienia, wspina się, nadeptując płyty nagrobne. Chodzi się po trupach. Ciasno tu jak w roju unieruchomionym w złożu kamienia. Ciaśniej niż na oddalonym o półtora kilometra deptaku.
– Kupiłem grób – zakomunikował mi kiedyś. Był jeszcze zdrowy, po siedemdziesiątce. – Dla siebie i dla matki. – Ciułał na to przez lata.
Oto dokonał tego, czego nie mógł uczynić dla żywych: nabył dom dla martwych, dach nad głową w odmętach wieczności, schronienie w bezkresie. Zabierał tam swoją swarliwą kobietę, choć ślubował, że nie opuści jej tylko do śmierci. I co potem? Jeszcze by w wiekuistej światłości pobłądziła. A grób wypełnia głęboki, ochronny cień jak w wiejskiej ziemiance na warzywa.
Ojciec nabył mogiłę, gdy pod płot, przy którym w niedzielne popołudnia dogadywali się mężczyźni, przywiało wieść, że zarządcy cmentarza wyprzedają miejsca na pochówek. Umówili się i ustawili w kolejce do przycmentarnego biura: każdy ze zwitkiem banknotów i czymś uroczystym w prześwitujących na łokciach łatach marynarek. W zawalonej papierami kanciapie, niewiele większej od mogiły, niski, krępy urzędniczyna o nieproporcjonalnej indyczej szyi zabierał pieniądze, wręczał karteczkę z numerem parceli i przybijał pieczątkę – tak kończyła się transakcja życia mężczyzn z poniemieckich kamienic.
Kilka razy w roku ojciec odwiedzał pośmiertną przystań. Pielił chwasty, prostował deseczki odgraniczające ją od sąsiednich kwater, lustrował wzrokiem otoczenie. Dumał o tym, że drzewa, na które patrzy, będą potem przyglądać się jego szczątkom oczami korzeni, że to, co na górze, pewnego dnia znajdzie się na dole i że taki obrót spraw jest właściwy. (Powiedział mi o tym po pierwszej chemii. Siedział na łóżku, oparty o poduszki. Z okna sączył się białawy promień lata. Na ścianie mnożyli się smutni królowie wiejskich odpustów: lukrowani święci).
Raz przychodzi, a na parceli sterczy świeży kopiec, kwiaty, wieńce, pod drewnianym krzyżem tabliczka z imieniem i nazwiskiem: Chraboń, Wincenty i że ów urodził się w tym i tym, a w tym i tym umarł.
– Grób! Ukradli mój grób! – krzyczy ojciec, biegając od mogiły do mogiły, lecz wokoło ani żywego ducha (tylko w szeleście liści, w trzepocie wronich skrzydeł przegląda się grobowa cisza), więc czym prędzej pędzi z powrotem, do swoich. Mężczyźni zebrali się pod płotem, zaklęli i ruszyli gromadą na cmentarz. Ich groby też znikły, jak znikają mydlane bańki albo płytkie sny. Gdy rozpierzchli się po wzniesieniu, bluźniąc na złodziei, krążąc bez ładu niczym ślepcy, zdawało się, że to sceny z filmu grozy, a oni – to statyści.
Wkrótce o procederze sprzedawania tych samych mogił wielu nabywcom napisała lokalna gazeta. Kto umarł pierwszy, grób miał. Resztę skazywano na pośmiertną bezdomność i na wzgardę kobiet, które, rozwieszając na strychach pranie, wyzywały mężów od frajerów i gierojów od siódmej boleści.
Afera zataczała coraz szersze kręgi. Winnych szukano wśród świeckich i księży. Pod biurem zarządu cmentarza ustawiały się długie, gniewne kolejki. Nikogo nie wpuszczano, tak że z czasem kurczyły się, karlały, by w końcu rozpłynąć się w goryczy. Jednak ojciec każdego ranka wsiadał na rower, podjeżdżał pod biuro, walił pięścią w drzwi i wykrzykiwał monotonnie to samo żądanie: – Grób mi oddajcie, złodzieje! Zapłaciłem! – Był jak ta nachodząca sędziego uprzykrzona ewangeliczna wdowa, silna otępiałą rozpaczą, bezwzględna w uporze. Warował. Aż w drzwiach pojawił się, łypiąc wzrokiem na prawo i lewo, indyczoszyjny. Hyc! Ojciec dopada go, jest przymilny, ugrzeczniony: – Panie – odzywa się – ja nie mam nic do stracenia, bom biedny. Nie popuszczę. Oddasz mi pan grób i będziemy kwita.
Indyczoszyjny zaczerpnął powietrza, machnął ręką i otworzył szerzej drzwi: – Choć pan.
Tak ojciec uzyskał nową lokalizację, właśnie tę, u szczytu wzniesienia, niedaleko Zygmuntowej (którą – choreńką – do końca pielęgnowała Wanda), między dorodną lipą a dębem, z rozległym widokiem na osadę krzyży.
Kilka dni później indyczoszyjny z paroma kolegami trafili za kratki. Nie siedzieli długo, sprawa przycichła, znaleźli nowe posady. Ojciec nie komentował tych wydarzeń.
Wzmagał się wiatr, sypnęło brzozowymi liśćmi – harcowały po grobach niby drobne, żółte ogniki.
Wracałam bulwarem. Wzbierał sztorm. Fale pieniły się jak wściekłe psy, tryskały dziką energią podwodnych głębin. Morze oczyszczało się z toksyn.
Tekst ładny w języku , płynie wartko i taki lekki pomimo chodzenia po trupach i groby znikające jak bańki mydlane Przypomina pisanie Myśliwskiego o tym jak budował grób . Super zdanie” Kto umarł pierwszy, grób miał. Resztę skazywano na pośmiertną bezdomność i na wzgardę kobiet, które, rozwieszając na strychach pranie, wyzywały mężów od frajerów i gierojów od siódmej boleści.” Nie rozumiem zdania i kontekstu “Był jak ta nachodząca sędziego uprzykrzona ewangeliczna wdowa, silna otępiałą rozpaczą, bezwzględna w uporze.” Piotr
Czy chodzi z tą wdowa o przypowieść “W pewnym mieście żył sędzia, który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi. W tym samym mieście żyła wdowa, która przychodziła do niego z prośbą: „Obroń mnie przed moim przeciwnikiem!” Przez pewien czas nie chciał; lecz potem rzekł do siebie: „Chociaż Boga się nie boję ani z ludźmi się nie liczę, to jednak, ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie nachodziła mnie bez końca i nie zadręczała mnie”
Te zabiegi o własny kawałek poświęconej ziemi ,jest jak misja do wypełnienia, a tu oszustwa, tyle tu ziemskiej bieganiny o spokój tam, trzeba zadbać tu i teraz…Domy, chałupy ,byle jakie, ale na wieczny odpoczynek musi być godnie, podpiwniczenia, marmury wszystko pierwsza jakość…Znam ,to w rodzinnym grobowcu wszystko się zmieści i smutki i radości i rodzinne swary. W wielu regionach kraju mieć miejsce w świeconej ziemi ,to sprawa honoru. Bardzo lubię Pani impresje, pełne treści mimo krótkiej formy, tak lubię.