Andrzej Gronczewski – Język giętki

0
149

               Choroby  mowy  są  groźne, dotkliwe, jątrzące. Lustro  mowy  chorej  obnaża  wszelkie  choroby, polityczne  i  gospodarcze. Uzdrowienie  słowa  wiąże  się  ściśle  z  wysiłkiem  uzdrowicielskim, który  objąć  musi  obszar  całego  życia.

              Nie  chodzi  mi  więc  o  pospolite  błędy. O  wstydliwe pryszcze  i  wrzody  na  ciele  języka. O  tuzinkowe  rokosze  przeciwko  składni. O  kalectwa  doraźne  i  lokalne. Podziwiam  zresztą  ludzi, którzy od  lat  trudzą  się  ofiarnie  w  różnych  pogotowiach  ratunkowych  mowy. Spieszą  zatem  z  rychłą  pomocą. Cierpliwie  śledzą  każdą  skazę  mowy. Tłumaczą  i  radzą. Prostują  kapryśne, splątane  ścieżki. Są  Don  Kichotami  wielu  korekt  i  rewizji. Ich  szlachetna  działalność  każe  mi  jednak  myśleć  o  pewnej  scenie  z  Przygód  człowieka  myślącego. Dąbrowska  opisała  mianowicie  mały  pożar – we  wnętrzu  wielkiego  pożaru. Gdy  w  Warszawie  czasu  wojny „paliło  się”  całe  miasto  ogniem  podziemnym, utajonym, wezwano  straż  pożarną  do  jednego  domu, by  ugasiła  pożar, wywołany  przez  skórkę  od  słoniny…

              Bez  wątpienia, jesteśmy  otoczeni  wielkim  pożarem  przemiany. Słowa  całopalą  się  w  nim, „nicestwieją”, jak  ciała  w  liryce  Leśmiana. Ich  sensy  tracą  dawną  prawomocność  i  energię. W  świetle  tego  pożaru  małe  grzeszki  językowe  wydają  się  czymś  płochym, nikłym. Trzeba  teraz  śledzić  wielkie  afery  językowe. Tropić  konszachty  ze  słowem – podejrzane, bolesne  i  kompromitujące. Trzeba  widzieć  utajone  przestępstwa  i  jawne  zbrodnie. Trzeba  dostrzegać  językowe  uzurpacje, nadużycia, fałszerstwa. W  sferze  ducha  są  one  długo  bezkarne. Żaden  trybunał  nie  występuje  z  aktem  oskarżenia  przeciwko  mowie  chorej. I  jej  nosicielom, dawnym  i  nowym.

              Mało  kto  zna  dzisiaj  prawdziwą  cenę  słowa. W  ustach  polityków  słowo  degeneruje  się, gubi  swój  ciężar. Rozpierzcha  się  wiedza  o  kosztownym  walorze  słowa. O  równowadze  między  słowem  i rzeczywistością. O tej  elementarnej  zgodzie, którą  słowo – po  Norwidowemu – winno  stale  budować  i  „ zaręczać”.

              W  przemówieniach, sporach, wywiadach  nęka  nas  ciągle  choroba  mętniactwa, mglistości, braku  precyzji. To  jedynie  nasza  mowa – bronią  się  niektórzy – jest  ułomna, chroma, ślepa  i  szorstka, za  to  nasze  myśli  są  szczere, prawdziwe, źródlane, zdrowe, słuszne, mądre  i  szlachetne.

              Ci  ufni  biedacy  nie  czytali  nigdy  rzeczników  polskiej  szkoły  logicznej. Nie  znają  dzieł  Twardowskiego  lub  Ajdukiewicza. Otóż, panowie, światło  mowy  czerpie  energię  ze  światła  myśli. Ciemność  mowy  gęstnieje  zawsze  w  mrokach  myślenia. Za  kalekim  zdaniem  stoją  myśli  kalekie, poronne, zdefektowane, zatrute. Myśli – poczwary, groźne, brzydkie, jałowe, puste. Myśli chore…

              Kto  cierpi  na  chroniczną  „niewydolność” języka, w  istocie  dotknięty  jest  kalectwem  myśli. Jego  wewnętrzne  zdrowie  musi być  podejrzane  i dwuznaczne. Jego  słuszność szybko  traci  wymierne  legitymacje.

              W  naszym  banku  słów  rośnie  dewaluacja. Szerzy  się  anarchia, nasila  chaos. Trzeba  wycofać  zużyte  monety  językowe. Walucie  mowy  należy  przywrócić  stabilną  wartość. Inaczej  zagubimy  się  rychło  wśród  znaczeń  płynnych. Wśród  sensów  plazmatycznych, pozbawionych  konturu  i  definicji. 

              Może  więc  ustanowić  trzeba  nowe  święto ? Dzień  elementarnej  definicji ? Może  godzi  się  zacząć  od  słów  podstawowych ? Może  scalić  trzeba  słownik  pojęć  ostrych  i  czystych, nieodzownych  do  budowania  domu  ze  słów – we  własnym  domu ?

              Kto  uchyla  się  przed  odpowiedzialnością  za  kształt  słowa, ucieka  od  jasnych decyzji. Słowo jest widomym świadectwem decyzji. Mówi  o  spotęgowaniu  woli, odwadze  wyobraźni. O  miarach  marzeń  i  dokonań. Jako  autor  Wojny  bez  końca  [ 1992 ] i  zawartego  w  tej  książce  eseju Wstęp  do  opisu  choroby  wiem  dobrze, że  nowe  choroby  są  często  odmianą  chorób  dawnych.   

              Odczuwam  przeto lęk, gdy  słyszę, jak  nagminna – wśród  polityków – staje  się pokora  wobec języków „wypożyczonych”. Wobec  słów, wypromowanych  przez  mocodawcę  i  usłużnie  powielanych  przez  jego  naśladowców. To  jest  prastara  choroba  języka – maski, zasłony. Choroba  tarczy, za  którą  barykadują  się  ludzie, pozbawieni  językowej  wolności  i  pełni. Ci, którzy  wciąż  potrzebują  cesarskich  szat  języka, a  zapomnieli  o  baśni  Andersena.

              Trzeba  śledzić  nie  tylko  kariery  ludzi, lecz  także  kariery  słów. Ich  chronologie  i  kalendarze. Czy  wiecie, jakie  słowo –  w  ostatnich  latach – zrobiło  w  Polsce  zawrotną  karierę ? Otóż  słowo, które  przez  wieki  całe  wymawiane było  z  grymasem  dufnej, szlacheckiej, pobłażliwej  wzgardy. Dokonało  się  to  w  kraju, który  nie  wydał  przecież  myślicieli  samoistnych – o  szerokim, światowym  zasięgu.

              Duchy  Norwida, Brzozowskiego, Irzykowskiego ! Duchy Witkacego, Chwistka, Gombrowicza – przybywajcie  więc  i  słuchajcie. Radujcie  się, wy, którzy  tyle  mówiliście  o  czynach  nazbyt  rychłych, a  myślach  zawsze  spóźnionych. Wy, którzy  tak  uparcie  nękaliście  polską  myśl  zdziecinniałą, szablistą, siermiężną, kontuszową, lunatyczną. Wy, którzy  batami  ironii  smagaliście formę poniżoną  i  myśl zdegradowaną. Oto czas  waszego, gorzkiego  tryumfu.

              Włączam  telewizor  i  ciągle  słyszę  słowo  „filozofia”. Najpierw  była  „filozofia”  rządu, potem  „filozofia”  ministrów  i  resortów. Potem była „filozofia”  gospodarki, „filozofia”  rolnictwa. A  potem  rozkwitła  już  „filozofia”  wszystkich  i  wszystkiego, na  każdym  miejscu  i  o  każdej  dobie. „Filozofia”  łopaty, sznurka, gwoździ, gazu  i  prądu. Zapłakałem  rzewnie, gdy  usłyszałem  w  końcu  to  wyznanie  epokowe, dumne  i  nieuchronne: „taka  jest filozofia  mojego  sklepu”.

             Nie  wolno  dopuścić  do  tego, by  tragedie  mowy  rozegrały  się  we wnętrzu, zbudowanym  ze  ścian  farsy. Precz  z  taką  „filozofią”! Bez  kantów, panowie, którzy  nader  rzadko  trzymacie  w  dłoniach  tom  Immanuela  Kanta. Nazbyt  długo  żyliśmy  w  czasach  językowego  szamaństwa.

              Musimy  żądać, by  język  wasz  był  uchwytny  i  czysty. Wolny  od  grzechów  nowego  zniewolenia. By  nie  stawał  się  narzędziem  pociesznego  kuglarstwa. Zwięzła  ekonomia  mowy  niech  towarzyszy  zdrowej ekonomii  gospodarczej. Nie  wolno  wam  chodzić  na  smyczy  języka. Trzeba  panować  nad  aktami  mowy. Trzeba  ratować  zagrożone  tworzywo. Bezcenne  tworzywo – także  w  epoce  wolnego  rynku. Tworzywo  słowa.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko