Elżbieta Isakiewicz – UCIECZKA BIAŁEGO KRÓLIKA

0
389
Elżbieta Isakiewicz. Fot. Jacek Sulich
Elżbieta Isakiewicz. Fot. Jacek Sulich

Fotografie są płytami nagrobnymi chwil. Nie umieszczam ich na ścianach, nie tworzę wiszącej nekropolii. Upycham w wazach, pudłach, koszach, między książkami. A tu dzisiaj z papierowej teczki z rachunkami za gaz i prąd wysuwa się małe czarno-białe zdjęcie. Ja, dwuletnia, siedząca na przykamienicznym drewnianym płocie z płaczliwą miną i ojciec, który próbuje zwrócić moją uwagę na coś, co nie mieści się w kadrze – może ulicą z kocich łbów przemyka kot? Ojciec jest przed czterdziestką, ciemnowłosy, już z zakolami nad wysokim czołem. Za nami ukrzyżowane, pomalowane na biało okna, identyczne w rejonie poniemieckich kamienic, obramowują przeminięty świat.

Matka długo nie zachodziła w ciążę. Podobno na robotach przymusowych w Rzeszy Polkom wstrzykiwano substancję zaburzającą cykl hormonalny, co mogło skutkować nieodwracalną bezpłodnością. Medycy rozkładali ręce, więc pojechała do znachora, pod południową granicę. Wziął pieniądze i posmarował ją dziegciem – w przedziale pociągu siedziała sama, zapach smolistego mazidła zajął cały wagon, płoszył podróżnych. Lata mijały, a ona modliła się: „Boże, daj mi dzieci”, z pasją, żarliwie, opętańczo.

– Mogłam panią być – powtarzała nad balią w gorszych dniach, piorąc cudze brudy (przynosiła je od mieszkającego w eleganckiej dzielnicy aktora, a potem zanosiła wyprasowane i wykrochmalone jak karton), wielokrotnie wracając do tego dnia, kiedy na latyfundia bauera, tuż pod holenderską granicą, wkroczyli alianci i uwolnili przymusowych robotników, a potem pytali każdego z osobna, w której części świata chce się osiedlić. – Jeden Żyd, lekarz, co przybył z Amerykanami, przystojny, wysoki, namawiał mnie i namawiał: „Adela, jedź ze mną do Palestyny. Dobrze ci będzie”. – A ona swoje: nie, bo w Polsce została jej matka.

 Najpierw jako repatriantka ściągnęła do Trójmiasta moja babka Katarzyna, z piękną ciotką analfabetką, a za nimi najstarsi bracia; młodsi i siostry powędrowali na Dolny Śląsk i na południe.

O Tolku, moim ojcu, powiadano „krewki”.

Gdy siedemnastoletnią Adelę wiozą do Niemiec, krewki, o rok od niej starszy, wstępuje do partyzantki w roztoczańskich lasach, złapany w akcji przed selekcją ucieka z Majdanka. Po wojnie po raz pierwszy widzi cyrk – to zbiorowisko dziwów z jaskrawo uszminkowanymi kobietami, klaunami przypominającymi czerwononose kukły, ustrojone pstrokato zwierzęta, zjawy na wysokości stąpające po rozpiętej pod sufitem ogromnego namiotu linie i te lśniące, warczące, dwukołowe, rozbrykane rumaki krążące z jeźdźcami po pionowych ścianach konstrukcji podobnej do diabelskiej beczki – gigantycznej kadzi, w której siły odśrodkowe mocują się z grawitacją na śmierć i życie. Tolek nigdy nie miał zabawek, w cyrku ujrzał ich całą galerię, żywych i wypchanych, ze szklanymi źrenicami, mógł ich dotykać, towarzyszyć im, przebywać w ich historii. Zmartwychwstałą chłopięcość, połkniętą przez wojnę i zwiniętą w jej ciemni niczym Jonasz w brzuchu wieloryba, pognał pęd ku światłu, do przygody. – Weźcie mnie ze sobą – wybłagał u cyrkowców gdzieś pod Łodzią. Potrzebowali posługiwacza do czyszczenia koni, co im na występy pleciono z grzyw warkocze, a do ogonów przywiązywano kolorowe pompony. Najbardziej ciągnęło go do motocykli, do beczkowej kaskaderki, bo chojracy, którzy ją uprawiali, mówili, że widzi się wtedy stojący na głowie, wirujący świat, i że to takie uczucie, jakby z beczki śmierci wypiło się beczkę piwa. (Po wojnie wielu chciało się odurzać). Dali mu spróbować raz, drugi. Trochę się lękał, że się nie bał. Z powodu niebania o mało nie skręcił karku – kurował się prawie rok.

Latem rozstawili namioty w letnisku nad Zatoką. Nad linią brzegu morze pachnie jak świeżo skoszona trawa. Piasek grzeje stopy tak samo, gdy szło się na bosaka polną miedzą. Tak samo kiszki grają marsza. Chłopiec pragnie się bawić. Co grosz zarobi, to go wyda. Z amanckim, zgodnym z modą wąsikiem, z szelmowskim uśmieszkiem, osobliwym, bo bez winy, tuli się do dziewczyn, które zasiedlają poniemieckie kamienice, a w sobotnie wieczory, wziąwszy się pod ręce (tak pokazują ówczesne fotografie) paradują w kwiecistych sukienkach na potańcówki pod gołym niebem przebiegającym gwiezdnymi oczami po dętych instrumentach zdrojowych orkiestr.

Adela pracuje w garkuchni (kasze i zupy zanosi matce i rodzeństwu). Repatriantów wciąż przybywa, brakuje mieszkań, w jednym pomieszczeniu gnieżdżą się na kupie obce rodziny. W jadłodajni zakola lwowskich i wileńskich sylab wirują jak owady nad stołami pokrytymi ceratą, czasem się zderzając. Tak zderzyła się mowa Adeli z krewkim.

– Co podać?

– A co panna poleci?

– Kapuśniak.

Później przychodził już codziennie. Nic jej w nim nie pasowało (no, może oprócz wąsika). Szczególnie ta wiejskość nachalna, nawet o cal nie zmiastowana, no i że cyrkowiec. Ale obiecał: – Jak mnie zechcesz, cyrk rzucę, zostanę. – Ponadto, gdy krewkiego przedstawiła bratu, ten dał jej w twarz, więc oświadczyny cyrkowca przyjęła z powodu gorąca, co biło z jej policzka, na przekór, na wspak. – No i pomyślałam – tłumaczyła koleżankom nad kotłami z kaszą i zupą – że pora się wydać. Dzieci mieć.

Trudno ustalić, ile razy przez lata bezdzietności historia o lekarzu, który oferował Adeli status wielkiej pani, ulatywała znad balii z praniem, by uderzyć w sam środek Tolczynej krewkości, lecz pewnym jest, że w parterowym mieszkanku poniemieckiej kamienicy słyszano ją również po moich i brata narodzinach, i to najprawdopodobniej ona sprawiła, że ojciec zabrał się za konstruowanie dziwacznej budowli na podwórzu, z tyłu kamienicy. Była to krzywoboczna, koślawa komórka sklecona z desek, papy i dykty, jakby żywcem wyjęta z Pieśni kalekujących Leśmiana, gdzie ludzi i przedmioty, a nawet Boga z przydrożnej kapliczki dotyka jakaś niezawiniona ułomność. Przy pomocy pożyczanej sobie przez okolicznych mężczyzn rękodzielniczej aparatury pędzono tam bimber zwany koniakiem, który napełniał podwórko odorem fermentującej cieczy i wprawiał je w stan lewitacji, tak że unosiło się ponad ziemią subtelnie i z godnością wielkopańskiego szala.

Mniej więcej w czasie, kiedy zrobiono zdjęcie, każdego dnia przed zapadnięciem zmierzchu zaczynałam płakać. Dlaczego, nie wiem. Nie wiedział też lekarz. Ojciec brał więc mój smutek w swoje dwie lewe (jak twierdziła matka) ręce i nosił po klitkach w tę i z powrotem, dopóki nie zmorzył mnie sen. Przedwieczorne ataki trwały kilka lat. Gdy się skończyły, zbieg okoliczności sprawił, że emigrujący do Republiki Federalnej znajomy zaoferował ojcu za grosze zdezelowaną jawę. Na nic zdały się wznoszone przez matkę do nieczułego nieba lamenty „olaboga, ale durny” – ojciec jawą jeździł. Może zamierzał wrócić nią na wieś, której – gdyby nie dziejowe przypadki – nigdy by nie opuścił (nie nauczył się posługiwania po miejsku sztućcami, wolał drewniane łyżki), a może zatęsknił za akrobacjami w cyrkowej beczce śmierci, przy pomruku uznania i oklasków gawiedzi, i cherlawym motocyklem okrążał cembrowinę słodkiej pamięci. Raz zabrał mnie na przejażdżkę, nie zdążył wyhamować przed czerwonym światłem, upadliśmy na jezdnię: on z pogruchotaną łękotką, ja – obojczykiem. Tak jawa już na zawsze pozostała tylko snem.

Później co roku z nastaniem lata z tekturową walizką podróżował do rodzinnej podzamojskiej wsi. Mieszkał kątem u kuzynów, pomagał przy żniwach i suszeniu tytoniu, chadzał boso, o świcie śpiewał Kiedy ranne wstają zorze, wieczorami, gdy ze swoimi popił, partyzancką piosenkę Dziś do ciebie przyjść nie mogę. Na wsi oczyszczał się z miejskości, z dwóch lewych rąk, których tam, na polach, na łąkach, w lesie, pod obeliskiem, gdzie Niemcy zastrzelili mu starszego brata, nie miał. Przywoził ze wsi miodową maść na skaleczenia, własnoręcznie tłoczony rzepakowy olej, kawał słoniny i ogorzałą twarz, w której szaroniebieskie tęczówki wyrażały niezmienną ufność w boży porządek świata. W owym ładzie, w niszach podobnych do dziur nornic znajdowało się jednak miejsce dla pewnych miejskich, dobrze widzianych przez otoczenie obyczajów, takich jak wkupywanie się w łaski matki wiązką goździków na imieniny i w Dzień Kobiet. Czasami na urodziny podarowywał jej sukno na bluzkę czy spódnicę. – Po coś pieniądze tracił? – strofowała go, a on w kolejną rocznicę znowu coś przynosił.

Tymczasem mężczyźni z klitek poniemieckich kamienic hodowali już króliki. Przynosili je z targu, umieszczali w drewnianych klatkach w podwórkowych szopach, karmili zielem babki zwyczajnej, obficie zachwaszczającej pobocza wiodącej do morza ulicy, a gdy podrosły, podrzynali im gardła, obdzierali z futer i jedli pichcone przez kobiety potrawy ze słodkawego mięsa. (Odkąd z targowych jatek znikła konina, tańszego nie było).

Zachodziłam do królików, które sprowadził też do koślawej komórki ojciec. Wszystko: ich miękkie, kocie sierści, cicha ruchliwość nozdrzy, pośpiech z jakim jadły i rozmnażały się, wydzielało specyficzną aurę. Gdy je głaskałam, wyczuwało się jakieś odśrodkowe drżenie, zwłaszcza u jednego, białego, mniejszego niż pozostałe. Czy to na skutek owej nerwowości, czy też tajemniczej zarazy, która ogarnęła również klatki sąsiadów, rozrodczość królików najpierw spadła, a wkrótce niemal zanikła. W komórce został tylko biały i matka zapowiedziała, że na niedzielę zrobi z niego porządny obiad. Żeby mięso skruszało, ojciec miał zabić go w piątek.

Lato wierzgało deszczami spływającymi z prądami morskich wiatrów, fale Zatoki srożyły białe grzbiety, wijące się, podobne do dymu piaskowe duszki wypłaszczały lub ostrzyły stogi wydm, czarna flaga na wysokim maszcie ambony obserwacyjnej ratowników zakazywała kąpieli, wczasowicze kurczyli się za pasiastymi parawanami – ale noc z czwartku na piątek zastygła w mgle, przez którą przebijało niekiedy buczenie wyczekujących na redzie statków. W rejonie poniemieckich kamienic wychrapywano znój minionego dnia, przetrawiano porcje gotowanej kapusty. W naszej klitce zasnął wreszcie mój młodszy, nękany napadami kaszlu brat. Narzuciłam sweter i bezgłośnie wyszłam (podłogi z płyty pilśniowej nie trzeszczą) na podwórko. Bez trudu otworzyłam komórkę z niedomkniętą kłódką – nikt tu ich nie zatrzaskiwał, nie było co kraść. Biel królika szarzała w ciemności. Przykicał w moją stronę, uchyliłam klatkę, schowałam go pod sweter, o ileż szybciej niż moje biło mu serce, i wypuściłam w chaszcze z babką zwyczajną, przy drodze prowadzącej na plażę w towarzystwie kilku sosen i buków.

– No i czemuś komórki nie zamknął? – matka prychnęła na ojca z przyzwyczajenia. Wzruszył ramionami, poszedł do sąsiada, spędzili w komórce resztę dnia.

Zostawiłam fotografię tam, gdzie ją znalazłam, w stosie rachunków za elektryczność i gaz.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko