Grzegorz Walczak – Wybór wierszy

0
90


Po biegu                                                             

W mit zastygła
Hellady mojej pieśń.
Niesie  ją Okeanos
i troskliwy Eol,
niesfornych wiatrów pan.
I Ty, który nimi władasz,
miej mnie w swojej opiece,
pozwól mi wrócić
do dzieciństwa snów,
do Itaki zagubionej bram,
do ogrodu, w którym
razem ze mną rósł
mój elizejski cień.
Każdy z nas jest w kołysce
przeciwstawnych fal
zagubionym Odysem.
Każdy z nas ufając nadziei,
idąc naprzód, wraca
niepodobny do siebie
sprzed bezkresnej podróży.
Jakże inny jest świat
w zmętniałych oczach starca.
Kulawy człowieka cień,
co z morza wypełznął o zmierzchu,
chce już tylko na progu położyć swój łeb,
jak pies zmęczony po biegu.


Krajobraz po bitwie

Jak wściekłe psy
opadły mnie domy,
osaczyły opustoszałe ulice,
zdradziło własne serce,
ciągle jeszcze trwam,
nie wywieszam białej flagi.
Czasem zza muru Żyrafa
Salwadora szyję swoją wyciąga,
by zobaczyć, czy jeszcze żyję.
Czasem do mych drzwi stuka
Godot, by się upewnić,
czy na niego czekam.
Bywa, że Pan Cogito zaczepia mnie
w bramie, chce coś powiedzieć,
ale widząc obłęd w moich oczach,
odwraca się z odrazą.
Przepraszam – szepcę – przepraszam,
że zamieszkałem w pana domu,
na Promenady, no, wie pan…
ten park…
ktoś musi karmić ptactwo.
Panu sroki przeszkadzały rano,
ich głos nieestetyczny.
Pewnie to sprawa gustu.
Ziarno jednak Pan zasiał.
Nawet wrony cytują Pana.
Ale zwykli ludzie… robią głównie selfie,
w przerwach hejtują,
suweren pławi się w disco-polo.


Głos w górach

I pochyliły się wierchy nade mną,
nad moim żalem,
ciemniejszym niż wszystkie noce,
i zogromniałe świerki
zamachały niespodzianie
srebrnymi skrzydłami.
Ruszyły na mnie niby
las Birnamski.
Błędne cienie splątały mi nogi.
Iść chciałem, nie mogłem.
Góry zastąpiły mi drogę.
I wtedy zapaliły się wszystkie
gniazda pamięci.
Wszystko to, co od dawna
skrywałem pod czaszką, wypełzło
w przeraźliwym świetle
zimnego Księżyca.
Poczułem w piersiach pustkę,
ale zaraz wypełniła ją trwoga.
 – Nie lękaj się – usłyszałem,
tracąc przytomność, a może nadzieję.
– Nie lękaj się
Znów złapałem powietrze.
Skąd ten głos? Nikogo.
Wiatr tylko popychał słońce,
tocząc je po krawędzi rozbłysłego zbocza.
Przez chwilę byłem po tej drugiej stronie.


Requiem dla siebie


                       * * *

            Byłem w lesie,
            gadałem z Bogiem,
            ja oddechem,
            on wiatrem w drzew koronach.                                                                                                                                                                                                        
                        * * *

            Wysadzałem w marzeniach katedry puste, te bez Boga.
            Kaleczyłem niewinność ledwo obudzonych.
            Przeprawiałem ślepców przez wezbrane rzeki ulic.
            Przenosiłem jeża na drugą stronę szosy.
            Byłem dobry i niecierpliwy,
            mściwy i litościwy,
            gwałtowny i wyrozumiały.
            A gdy już przejdę przez ucho igielne
            i stanę w Twoim blasku, Dobrotliwy Panie,
            czy wtedy będę tym licealistą,
            co stał pół roku przed jej drzwiami
            i nie mógł powiedzieć, że kocha,
            czy tym w sile wieku, który choć nie podpisał
            paktu z diabłem, ale nie zamknął mu drzwi przed nosem?
            Czy może będę tym pomarszczonym, przygłuchym,
            który tłucze lustro,
            bo nie może w nim  rozpoznać siebie?
            Który? Który zmartwychwstanę?

                        * * *   
            Historii nigdy dosyć.
            Sama się pisze.
            Czy po nas może być ważna?
            Co opowie o nas?

                        * * *
            Karmię ptaki w parku,
            bezinteresownie.
            Czy On to widzi?
            Czy mi odpuści,      
           że pożerałem pieczone indyki?


Bezpowrotne łodzie


Kiedyś ranek krzesał
iskry z moich oczu.
Teraz zmartwychwstałem
w gorzkim drzewa soku.

Kosiłem też trawy,
jak dziewczyny w sierpniu.
Teraz tańczę w chmurze
dojrzałej do deszczu.

Czasem cieniem wiązu
kładę się na wodzie,
tam, gdzie odpływają
bezpowrotne łodzie.


    Ucho igielne

Jeszcze tylko uchwycę
ostatnią gałązkę snu,
może jego mroczek.
Zamknę mocniej oczy,
by się przysposobić
do frazesu jawy,
do rutyny dnia.
Przejdę przez ucho igielne
chwili przytomnienia.
Poznam  to przejście
po zmianie pulsu krwi
i niepokoju serca.

Ile jest jeszcze tego mojego
od wschodu do zachodu czasu,
co się sypie z przemyślnej klepsydry?
Czy zdążę naprawić świat
albo dziurę w płocie,
czy zdążę znaleźć choćby jedną dobrą odpowiedź
na mojej wnuczki pytanie ?


Księżyc poetów

Na wrotkach jeżdżę wokół Księżyca,
a on jest cały lukrowanym pawiem.
Przeglądam się w nim, gdy dojrzałą nocą
rozpostrze swój bajeczny wachlarz.

Gwiazdami skrzy się wtedy lustro czerni.
Gwiazdy to piegi na skórze wszechświata.
Smętni poeci jak marcowe koty
spadają z dachów w pogoni za puentą.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko