Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wejdziemy kiedyś w elizejskie bory…
Juliusz Słowacki, Beniowski, Pieśń IV
Za Komorowem trzeba skręcić w prawo, przejechać cierpliwie kilkadziesiąt metrów, minąć osobliwie muzyczną fałdę wyniosłości i zagłębienia. Fałdę ziemi o rzadkiej na Mazowszu urodzie i nagłym, kantylenowym rytmie. I wtedy otwiera się przestrzeń wielkiej łąki, otamowana na widnokręgu starymi dębami i sosnami.
W zimie łąki są martwe, matowe, zbrunatniałe, pokryte pióropuszami wysokich traw bagiennych. Są zgaszone w dzień bez śniegu, utrzymane w kolorach brązu, żółci, w tonacji szlachetnego gobelinu.
Wiosną trzeba mrużyć oczy, przymykać powieki. Woda oślepia w słońcu, poraża wzrok błyszczącymi lustrami. W czerwcu łąki te wydają się piękniejsze od najbardziej kosztownych tkanin Orientu, urodziwsze od wszystkich łąk namalowanych, od łąk Moneta i Renoira, Chełmońskiego i Stanisławskiego.
Ale najpiękniej bywa wtedy, gdy przychodzi czas Plejad. Na rozległej pustaci widać kopice siana, uformowane w dziwaczny sposób. Przypominają one trochę namioty lub czapki tatarskich wojowników. Nad łąkami nasila się cisza tak pogodna, wonna, treściwa i cenna, cisza ostatnich dni września lub pierwszych dni października, że – mimo woli – trzeba szeptać różne słowa, by błagać o ciągłość ciszy. By zaklinać ją dzięki zdaniom – talizmanom i zdaniom – refrenom. Trzeba więc ponawiać i te słowa, jakie zamykają dawną opowieść o bólu umierania i gorzkiej łasce dialogu – z oczywistością śmierci : „Spokój, spokój, prawie szczęście…”
O takiej właśnie porze szedł tymi łąkami bohater księgi. Choć wiem, że geografia dzieła może odbiegać od przestrzeni wymiernej, w prostodusznym, naiwnym geście wyobraźni ogarniam zawsze tę hojnie, szeroko rozesłaną przestrzeń łąki, aby sprawdzić, czy gdzieś – między rzadkimi wyspami drzew – nie zobaczę mojego przyjaciela.
Mam chyba prawo tak go nazywać, choć on sam nie dowie się nigdy o tym moim przywileju, zaszczycie i wyróżnieniu. Moja dziwna, jednostronna znajomość, a nawet poufna zażyłość z bohaterem księgi rozpięta jest bowiem na dłuższym łuku czasowym, niż łuk czasu, zawieszony nad całą księgą.
W tej monstrualnej sali czasu realni moi przyjaciele stali się obcymi mi ludźmi lub zdążyli się przenieść w rajskie plenery. Ten zaś najdawniejszy przyjaciel, ukształtowany dzięki łasce cudzego słowa i złudzie fikcji, okazał się na koniec bardziej cielesny, niż zewnętrzne, dotykalne fantomy.
Już nie umiem powiedzieć, który z nas jest w tej chwili starszy ? On, który był zawsze starzy ode mnie ? Starszy jako młodzieniec, jako dojrzały mężczyzna ? Starszy w porządkach dziejowej wczesności i widmowej chronologii ? Czy ja, zawsze młodszy od niego, dzisiaj zaś patrzący na przyjaciela – z wyższych już pięter wieku, rozpaczy, daremności ?
Widywałem go tak często w różnych miejscach. Spotykałem go w kręgu najbliższym, w Warszawie, na podwórku pewnego domu przy ulicy Brackiej. Z ławeczki obok schroniska Bustryckich pytał mnie na Hali Gąsienicowej, czy idę w stronę przełęczy na Krzyżnem ? Bo szedłem z dziewczynami młodszymi od niego. Teraz ja powtarzam pytanie mojego przyjaciela, kierując je – jak on kierował – ku młodszym ode mnie.
Ale spotykałem go również w innych krajach i miejscach. W Paryżu pojmowałem jego tęsknotę za dębami i sosnami Komorowa. W Rzymie, na stokach Monte Pincio, na powietrznych ekranach widziałem jego daremną, proustowską pogoń za dziewczyną, która zatraciła się wśród wodospadów czasu. W Palermo – jego nozdrzami – wciągnąłem pierwszy łyk sycylijskiego powietrza, gdy statek o nazwie „Carducci” z wolna, ostrożnie, cicho manewrował we wnętrzu zatoki, ukazując – jak na obrotowej scenie – wciąż nowe obrazy gór, morza, pogodnego świtu.
W Heidelbergu miałem szczęście widywać go o różnych godzinach dnia, a także porach roku, nawet w tych, których on sam nie mógł poznać, zawsze kapryśny, chimeryczny i przelotny. Widziałem jego sylwetkę w pianie majowych kasztanów. Widziałem wtedy, gdy za jego plecami gęstniały osiemnastowieczne sepie, miedzie, złota i szkarłaty jesiennego, niemieckiego lasu.
Unikał Philosofenveg, tej przysłowiowej i rytualnej ścieżki zawodowych mędrków i diagnostów rozpaczy ludzkiej. Z uprzejmą, chłodną ironią przyglądał się gromadkom specjalistów, którzy chodzą tu dufnie z dystynkcjami wysokiej, urzędowej mądrości – na niewidzialnych pagonach.
Można go było raczej spotkać na moście, na starym, faustycznym moście, gdzie zatrzymywał się bezradnie – odwiecznym wzorem dzieci, zakochanych, poetów i myślicieli, jakby w sobie – raz jeszcze – chciał pracowicie połączyć osobne, sprzeczne brzegi ziemi, uśmierzyć rany, nie dość przez dawny most zabliźnione.
Stawał przykładnie zagapiony, gorzki, samotny, patrząc na ruchliwą, mętną wodę Neckaru i długo, cierpliwie, ciągle od nowa tłumaczył mi różnice między jałową mądrością profesorów a nagą, dumną, dziką, pożywną niewiedzą mędrca. Ostrzegał przed tymi, którzy mają nazbyt wygimnastykowane i sprawne wargi, aby mogły w nich bez przerwy warczeć i brzęczeć wszelkie pojęcia, idee, abstrakcje, wzory, jakby – dzięki tym ustom – chciały skupić się wszystkie, w nagłym przypływie totalnego, gwiaździstego zlotu.
Osty, jakie dotąd stoją na moim biurku w glinianym dzbanuszku z Agrigento, podobne do kolczastej, miniaturowej rzeźby, wypalone są przez żar tamtego poranka, gdy rozmawiał z baskijskim tłumaczem Sofoklesa i tak samo jak ja – o tyle wcześniejszy ? późniejszy ? – dziwił się własnym źrenicom, zawieszonym wysoko, na równym poziomie – z wieżami katedry w Burgos.
Ile imion miejscowości – po proustowsku – rozjarzyło się na tych inicjalnych kartkach. Imion świetlistych, rzuconych dłonią bezradnego jubilera, w przekonaniu, że muszą być widome, choć za chwilę wszystkie uciszą swój blask nazbyt obcy i drażniący, może nawet kokieteryjny i płonny.
Albowiem promienie, jakie wyprowadzić można z tych wielu miejsc Europy, z różnych zakątków Południa i Zachodu, zdają się koncentrować w obszarze polskiej, mazowieckiej łąki. We wnętrzu nieodległej Puszczy Kampinoskiej. W domowej, dookolnej przestrzeni mojego przyjaciela. W przestrzeni, która od dawna jest poniekąd i moją domową przestrzenią, bo pozostaje w niedalekim sąsiedztwie mojego domu, w pobliżu drogi, która wiedzie do Żelazowej Woli, do Sochaczewa i Brochowa. Między ścieżkami, jakimi tak często krążyli kiedyś Chopin, Sienkiewicz, Chełmoński, Weyssenhoff, Iwaszkiewicz.
Zgodnie z wolą tego, który był sprawcą księgi, trzeba określić owe okolice jako „ustronie”, zaś to, co się tam dokonywało, jako dziejące się „na ustroniu”. Sprawca księgi zwykł bowiem przekornie igrać z naszymi wyobrażeniami o metropoliach i prowincjach życia. Swobodnie, kapryśnie, po wielkopańsku żonglował więc tymi zmiennymi punktami widzenia. Nie uciekał od stolic Europy, ale też nie lekceważył miejsc zagubionych, peryferyjnych, pustkowia, w nich właśnie lokalizując najżywsze, najbardziej naoczne teatry życia i umierania.
Mieszkańcy takich miejsc żyli w komforcie płodnej ascezy. W kulturze ciszy, jaką zapewnia i ugruntowuje samotność. W akustyce cierpliwego skupienia. Wśród elementarnych, codziennych rekwizytów życia. W ciągłej rozmowie z obłokami, drzewami, kwiatami. W poszukiwaniu harmonii lub dysonansu między pogodą zewnętrzną a pogodami duchowymi. Luksus widzenia fenomenów pogody był im przydany we wszystkich, nawet bolesnych i gwałtownych, obrotach zdarzeń, w tragicznych kulminacjach losu.
Ludzie tacy, jak mój widmowy przyjaciel, byli właściwie ludźmi przechadzki. Ich gesty i ruchy w obszarach życia nie wynikały raczej z natury obowiązku, interesu czy przymusu.
Dlaczego nikt nie napisał jeszcze studium o człowieku spaceru ? O spacerze jako podstawie i formie światopoglądu ? O niespiesznym, kontemplacyjnym, życiodajnym rytmie tej anachronicznej i wynaturzonej dziś czynności ?
Ludziom biegu sportowego i pragmatycznego, ludziom wysilonych mięśni, dyszących płuc, bijącego konwulsyjnie serca, trudno już uzmysłowić rozkosz dawnej przechadzki, owo stateczne, powolne, bezinteresowne, więc dlatego najbardziej gruntowne i rzetelne, moralne i estetyczne, odświętne w codzienności, czujne uczestnictwo w spektaklu, uformowanym z ludzi, rzeczy, nieba i ziemi.
Mój przyjaciel należał do zagubionej dziś rasy ludzkiej, do rzeczników dawnego spaceru. Gdybym mógł otworzyć kajety, jakie porzucił w komorowskim domu, by podjąć swój testamentalny spacer, z pewnością znalazłbym w nich nie tylko gorzkie, dyletanckie wiersze, lecz także rozproszone zapiski, fragmenty, szkice, jakie godziłoby się zebrać skrzętnie pod wspólnym tytułem, bezwinnie przejętym od Jerzego Stempowskiego. Byłyby to Notatki niespiesznego przechodnia.
Rzecz moja opowiada jednak o szczególnym spacerze. Odczuwam nerwowy pośpiech, gdy przychodzi mi ukazać jego dramaturgię. Nie mogę przecież pozwolić, by na szybkobieżnej taśmie słów nazbyt łatwo, nazbyt płynnie umknęły niektóre zwroty i zdania. Korzystam tedy z prawa do retardacji, do koniecznego postoju, aby w tle mojego dyskursu ukazały się Norwidowe słowa testujące, z ciężaru swego testamentalne, by – następnie – zdjąć ten ciężar ze słów i obarczyć nim gesty i rzeczy testamentalne. Aby – z kolei spacerowi powitania, tak przecież naturalnemu i oczywistemu, przeciwstawić spacer pożegnania i rozstania, dla lapidarnego ujęcia nazwany tu chytrze spacerem testamentalnym. Uprzedzam, by nie zwiodła nas, nie rozluźniła ironiczna, świadoma, metafizyczna humorystyka owego terminu.
Opowiadam o sytuacji, w której zachowane zostały dramaturgie spaceru, choć ukazały swą odwrotność, ujawniły dwoistą naturę, unaoczniły złowrogie tła i konteksty. Byłoby trudno – doprawdy – zachować spokój, gdyby wiedziało się, że las, widoczny na horyzoncie, także z łąki za Komorowem, jest w rzeczywistości lasem dantejskim.
Mój przyjaciel nie podejrzewał takiego podstępu, choć – jako czytelnik-artysta – spędził zapewne długie, solenne, samotne godziny nad stronicami dzieła, które od szesnastego stulecia obdarzone zostało tytułem Commedia divina. Wiele razy czytał je sprawca księgi, a dokonany przezeń opis dziwnego spaceru uwierzytelnia moje aluzje, skierowane w stronę florenckiego pielgrzyma.
Dante, ów pierwszy, wielki reżyser takiej przechadzki nie szukał lasu dantejskiego. Zagubił się – po ludzku – w zwykłym lesie. Las dantejski okrążył go nagle i zamknął w swoim wnętrzu. Dante nie szukał bramy, wiodącej do zaświatów. Nie chciał – tym bardziej – znaleźć wejścia do piekła.
Wiedział dobrze, że wejścia do piekła są banalne i niezliczone. Że kryją się w każdym miejscu. Że piekło zaprasza nas tysiącami swoich otworów. Że otwory takie są widoczne – na jawie – dzięki ludziom i rzeczom, nazbyt pospolite, codzienne, by warto im było poświęcić chwilę uwagi i lęku. Dante szukał więc wyjścia z lasu dantejskiego, marzył o powrocie do strefy słońca i realności, zaś powrót ten okazał się możliwy jedynie dzięki drodze okrężnej – przez terytoria piekła, czyśćca i raju.
Amatorom niewinnej przechadzki po lesie należałoby zalecić najpierw powtórne czytanie Boskiej komedii . Zaniedbał taką repetycję mój widmowy przyjaciel. Wyszedł z pustymi rękami. Gdyby poddano go rewizji, odsłoniłby próżne kieszenie. Żaden poręczny, miniaturowy tomik nie mieścił się w zanadrzu jego marynarki lub w kieszeniach jego płaszcza. Taka odmiana próżni musiałaby dziwić admiratora klasycznej przechadzki. Musiałaby zastanowić orędownika zamierzchłych, minionych liturgii i obyczajów spacerowych.
Bo ten, kto idzie ku lasowi na widnokręgu, szuka uparcie innego lasu. Ufa, iż las znaczeń okrąży go ciaśniej, niż tłum dębów, sosen i brzóz.
Norwid, wobec którego żywimy wdzięczność za najgęstsze, ciemne, groźne lasy znaczeń – tak bujnie rozpostarte w obszarze polszczyzny – musiał dużo wiedzieć o fenomenach lasu wtórego, widmowego. Swoje Pół – listu ozdobił wszak sentencją, wyjętą z pism świętego Bernarda. „Więcej znajdziesz w lesie niźli w książkach…” – zalecał dwunastowieczny autor De consideratione libri quinque. Ironiczna, szydercza, przekorna, wielkopańska to rada. Także i dla Norwida, który skwapliwie dodał : „sam ksiąg kilka z sobą wożę, a z jedną, jak zauważyłem, sypiam nawet”.
Myśl o ucieczce od książek jest sędziwa, kusząca, powrotna. Myśl owa uszczelnia samotność – samotnego. Nasila odwagę – z natury odważnego. Do takiej bowiem dezercji zdają się skłaniać krnąbrni myśliciele, zagubieni w lesie figur ludzkich. O takiej formie ucieczki marzą ci, którzy zatracają się w lesie własnych zdań i sądów. W lesie niemym – bez uchwytnego, słyszalnego echa.
Mój przyjaciel był zresztą solennie wrażliwy, a nawet chorobliwie wyczulony wobec kształtu książki. Wszędzie zwykł tropić obecność książki – w cudzych dłoniach i kieszeniach. Dostrzegł więc od razu krawędzie tomu, wychylającego się z kieszeni tego, kto – w dosłownym i symbolicznym znaczeniu – spadł z nieba, znalazł się przeto nagle – we wnętrzu polskiego lasu. Mój przyjaciel sądził najpierw, kierując się pobłażliwą i cierpką ironią, że musi to być Raj utracony Miltona.
W środku polskiego lasu, w przestrzeni bez książek, mieszkańcy Europy wymieniają wszakże niespodziewane, książkowe dary. Z ręki tego, kto mówi jedynie po angielsku, książka wędruje do dłoni tego, który mówi po polsku i rozumie język Szekspira. Janusz dowiedział się rychło dzięki temu magicznemu manewrowi, że kunsztowna, safianowa książeczka kryje wiersze Shelleya. Warto wiedzieć, jakie książki zabierają ludzie, by sekundowały im w niewiadomych przygodach i opresjach.
Spacer nie domaga się ekwipunku. Nie żąda przygotowań, koniecznych dla ekspedycji. Ruszając, nie przecinamy liny, jaka wiąże łódeczkę naszego bytu z portem macierzystym. Niemal w zasięgu wzroku mieszczą się książki domowe, tylko na kwadrans, na godzinę, na pół dnia – częściowo osierocone.
Może trzeba jednak powiedzieć, że „niespieszny przechodzień” – idąc z pustymi rękami – niesie zawsze ruchomą bibliotekę ? Nie może od niej uciec ? Nie umie jej porzucić ? Wędruje więc ta biblioteka – wraz z nim, utajona w fałdach pamięci, niewidzialna i – tylko pozornie – pozbawiona ciężaru. Dźwiga się ją bez pauzy, uparcie, również na mazowieckiej łące i na ścieżkach kampinoskiego lasu.
Obok słów kryją się w niej, rzecz jasna, inne dźwięki, przez rytm przechadzki wywołane i posłuszne krokom idącego. Gdyby ktoś mógł śledzić naszego przechodnia – coraz to mniejszego na tle pustki między domem a lasem, ujrzałby właściwie szaleńca, który kreśli w powietrzu niepojęte, absurdalne znaki, podobne do gestów Don Kichota wśród tłumu groźnych widziadeł, gdy w istocie dyryguje on ukrytą w sobie orkiestrą i ulega bezdźwięcznej muzyce.
Co można zresztą gwizdać, idąc do tego lasu – w sąsiedztwie Utraty i chopinowskiej kołyski – jeśli nie temat Drugiego Koncertu ? Doprawdy, ostatni, testamentalny spacer czytelnika wybrednego i słuchacza prawdziwie muzykalnego, musi być kompozycją polifoniczną, wielościenną, bogatą w nadmiary efektów i sensów.
Działo się to w czasach, gdy obecność jakiejkolwiek książki mogła obciążyć jej nosiciela nagłą winą, a żadne dźwięki, nawet nonszalancko gwizdane, nie były bezkarne. Dokonało się to w epoce, w której symetria wyjścia i powrotu mogła być zawsze boleśnie zakłócona. Sam ją – inaczej – naruszyłem, niszcząc właściwe jej chronologie, mieszając późniejsze z wcześniejszym, odsłaniając to, co winno być jeszcze zakryte.
Z rozdziałem o rzeczach „na ustroniu” miewał tęgie kłopoty sam autor księgi, skoro tekst pierwotny musiał zachować w rękopisie, zaś w wersji publikowanej unaocznił kształt nieco ułomny, doraźnie ociosany, pełen luk wielomownych i suchych ogólników – nazbyt jątrzących naszą wyobraźnię dziejową, moralną i polityczną.
Dał się tu złapać w potrzask dosłowności, w sidła jednego wymiaru, w obowiązek nazywania rzeczy po imieniu, imieniu politycznym, choć nie było to jego specjalnością, przeciwnie – budziło w nim odruch niechęci i wzgardy. Wola trwania decydowała o jego instynkcie politycznym, choć – jako artysta – śmielej otwierał się wobec fenomenów rozpaczy, niż wobec krótkotrwałych, przelotnych świąt radości i nadziei. Chował w sobie całe pokłady przewrotnej, żyznej i wielkopańskiej cierpliwości.
Kto wiele posiada, wiele też umie świadomie tracić – dla ocalenia tego, co nie powinno ulegać przekleństwu i hańbie utraty. Wiedział również, że ta jego wielostronna cierpliwość może wiele osłonić, załagodzić, ocalić. Wody każdego potopu muszą przecież obniżyć swój poziom, muszą wyschnąć i wyparować, zatracić moc niszczycielską. Za dużo wziął na pokład swej Arki – nazbyt hojnie obdarowany – aby mógł ją rozbić o doraźne, absurdalne skały i góry lodowe.
Olśniony wszystkimi owocami świata, chciał odnaleźć pestkę sensu także w owocach absurdu, goryczy i bezkształtu. Skoro tak trudno było mu dotrzeć do źródeł jakiegokolwiek sensu, czemu miałby buntować się przeciwko bezsensom zewnętrznym, oczywistym, chorobliwie dyletanckim, kompromitująco jawnym i bezwstydnym, choć tak groźnym i pełnym nihilizmu ?
Samowiedza daremności wszelkich tęsknot, pragnień i działań, nie paraliżowała jego woli, przeciwnie, ciągle mnożył wysiłki, aby nowymi słowami zasypać tę rozpaczliwą otchłań, aby upierać się przy swoim trudzie i odrębnym pięknie niewiedzy gorzkiej, pojemnej, stężonej, całkowitej.
W sekwencjach snu usiłował rozplątać to, co nie dało się rozwiązać na jawie. Siły zewnętrzne narzucały kłamstwo, z jakim musiał się liczyć, ale jego wielkie sny gęstniały z różnych powodów, nie tylko dla osiągnięcia politycznej ugody i dla zyskania świętego spokoju.
W środku życia pozornie trwając, zawsze był „na ustroniu”, miał swoje mateczniki, ukryte rezerwy i pilnie strzeżone surowce, tak inny od przyjaciela z „pięknej plejady”. Ten dawny przyjaciel nie odróżniał barykad od stolików w kawiarni. Dzielność duchową mierzył łokciem kalamburu. W płaszczu dżentelmena obnosił ironię, odwagę i prawdę.
Ale za piękną kurtyną słuszności nie rosło w nim żadne dzieło. Ogólnikom jasnym i szlachetnym sekundowała pustka jałowości, niemocy, uwiądu. Słuszne racje bywają również postne, trujące, zabójcze, nazbyt podobne do cesarskiego płaszcza z bajki Andersena. One także – jak widomy ich brak – pchają szybko ku małości, ku złośliwej drwinie, ku ślepocie sądów, ku taniej negacji.
Ten jego dawny przyjaciel stał się poniekąd zawodowym producentem żarcików. Działał niby wędrowna manufaktura, z której wynikały niezliczone dowcipy, anegdoty, kąśliwe aforyzmy. Jakże był z nich dumny – w swej ciągłej, drobnotowarowej, heroicznej krzątaninie ! Jak cieszył się małostkowo, gdy w dawnym poemacie przesunął znak interpunkcyjny o jedno słowo. O jeden przymiotnik, aby przymiotnik ów nie objął tego, kogo rzeczywiście dotyczył, lecz klamrą nasilonej sympatii ujął innego, wspólnego przyjaciela.
Wystarczyłoby – wobec tych płonnych żarcików – jedno wzruszenie ramion, gdyby nie zatarły się wszelkie hierarchie. Gdyby nie to, że, – na czas długi – słuszne frazesy osiągnęły cenę, jaką zyskać winny dzieła skupionej, dojrzałej, dalekosiężnej woli twórczej.
Dobrze znając złośliwość producenta żarcików, jej skalę i koloryt, nie znamy przecież jego złośliwości, na zawsze uciszonej i wymieszanej z ukrytym, zdławionym bólem. Wiedział przecież, że także i ci, po których stronie mieści się całkowita słuszność, godni są współczucia . Wiedział o tym lepiej od innych, wielokrotnie doświadczając, iż cnota słuszności ulega szybkim przemianom. Że – po niedługim czasie – odsłania swe tanie podszewki, swe uzurpacje i fałsze.
Może sprawca księgi istotnie był przekonany, że sen życia wyświetla się dopiero w snach drugiego stopnia ? W snach – o śnie życia ? W snach iluminacji i poznania ? Wielkie sny, bardziej dotykalne od realności – niby kolumny o eterycznej, migotliwej, marzennej architektonice – wspierają zatem i śmiało unoszą tę księgę – „ na złudzeniach rzeczywistości i rzeczywistości złudzeń” pracowicie ufundowaną.
Sztuka deformacji, wirujących cząstek, sztuka zamazanych twarzy, gestów nieokreślonych, sztuka płynnych barw, ruchomych konturów właściwa jest śniącemu. Korzystał z niej świadomie, udając Greka – w dwuznacznej grze z tymi, którzy lękali się znaczeń bardziej pojemnych, szeroko otwartych dla innej możliwości sensu, obróconych więc przeciwko doraźnemu porządkowi rzeczy.
Wiedział, jak wszyscy, że musi mieszkać w pokojach doraźności, których sam nie wybierał. Sądził, że są uszczelnione na czas długi, na czas o niewiadomym łuku. Nie przeczuwał – niestety – że szczelność to wielce ułomna, zawodna, pełna jaskrawych luk i pozorów. Bezsensy doraźne topił zresztą w nadmiarze cierpienia o rozległych widnokręgach. W sumie dawnych, daremnych wysiłków i nadziei ludzkich.
Widziałem Go tego dnia, kiedy wrócił ze stolicy Imperium. Wrócił wcześnie rano, znużony i milkliwy. Lipcowe popołudnie było zimne, osnute deszczem, mgłą, szarością przygasłego lata. Ale stary człowiek długo błądził w pustce ogrodu. Snuł się między sosnami, własną starość mierząc ze starością drzew, i ufając chyba, że domowe ścieżki wyprowadzą go nagle ku nieznanym, jasnym polanom.
Raz jeszcze, od nowa, żywił się prawdą elementarną, prawdą mokrych liści, wilgotnej ziemi, chłodnych owoców i kwiatów, prawdą zapachu : wonią igieł sosnowych, sierści psów, wonią deszczu, kory, traw. Sycił się treścią rodzimego lata, do której tak silnie przywykły jego nozdrza.
Krążył więc z ukochanymi psami, dokonując – w osamotnieniu zupełnym, w tajemnicy – obrzędu jakiegoś, obrzędu niewiarogodnie barbarzyńskiego i dziwnie subtelnego, poniekąd domowego i gospodarskiego, obrzędu oczyszczenia, opłukania, strzepnięcia pyłów podróżnych, zmycia brudu świata, oddalenia jego trucizn, odepchnięcia jego grzesznych ofert i kompromitujących darów. A może było to jedynie misterium świątecznego, ponownego utwierdzania się w codzienności, trudnego instalowania – w najbliższym, własnym, bezpiecznym obszarze ?
Nie wszystko zrzucił z siebie, nie wszystko oddalił, gdy zobaczyłem Go wreszcie po tym spacerze. Twarz jego mówiła o istocie samotnej godziny. Osłonięta daremną maską, ciągle jeszcze zdradzała ruchy tektoniczne gniewu. Ulegał repetycjom złości, nawrotom szydzących, przyczajonych obrazów. W widomy sposób dławił zdania, których nie chce się wypowiedzieć, bo wypowiedziane nadają zbyt wyrazisty kształt temu, co ma być właśnie odsunięte, unicestwione, zapomniane.
By rzecz moja działa się na dwu piętrach, na Jowiszowym piętrze dumy, gniewu, żalu i skargi, i zarazem blisko ziemi, z szacunkiem dla konkretu, z respektem wobec wiążącego szczegółu – nigdy nie rozstrzygniemy, co bliższe prawdzie tego dnia ! – muszę dodać, że chyba dokuczało mu zimno owej przechadzki, doskwierało dotkliwie, bo w środku lipca nosił grube, surowe, wełniane skarpety, jakie kupowało się wówczas na straganach pod Gubałówką. Zauważyłem nadto, iż guzik od jego marynarki był urwany, a drugi zwisał jakby dzięki resztkom dobrych intencji, chwiał się na wydłużonej i smutnej nici, zwisał czynnie i perfidnie, przyciągając moje spojrzenie, które winno przecież skupić się na tylu innych, bardziej godnych detalach osoby i wnętrza.
Miałem przed sobą tryumfatora, który nie potrafił pogodzić się z klęską tego tryumfu. Widziałem, jak przygniata go ciężar nowego splendoru. Jeszcze jeden kamień – być może najcięższy – ze wszystkich kamieni sławy, jakie skwapliwie godził się dźwigać – w swej aktywnej, nieustającej potrzebie blasku, zewnętrznego uznania, w głodzie i rozpaczy wyróżnienia.
Widmowy przyjaciel – na czas dłuższy – umknął z pola mego widzenia. Nie należy się temu dziwić, są bowiem kształty nieobecności tak ważkie, treściwe i wypukłe, iż chodzi raczej o nieobecność pozorną, hojnie uprzywilejowaną. O jej różnorakie, świąteczne maski i świadome gry weneckie.
Czy nie korzystam z dłoni i języka fantomu ? Nie widzę – w fantomie – tłumacza, mediatora i przewodnika ? Czy nie chcę, aby udostępnił mi to, co niemożliwe i absurdalne ? Abym raz jeszcze – lekceważąc śmierć dwoistą, śmierć o wielu imionach – mógł odnaleźć się, i zagubić obok sprawcy księgi ? W sąsiedztwie tego, kto był rodzicielem fantomu ?
Jakie dwuznaczne, ryzykowne, przekorne, wstydliwe, bluźniercze, zażenowane, nadmierne, „niekompletne” bywa zawsze ojcostwo rzetelnego artysty ? Musi być „sprzeczne” w swych źródłach, splątane w kierunkach i odmianach miłości. Winno apelować do tej części człowieczeństwa, która pragnie być nową całością.
„Zaręczając” – po Norwidowemu – tożsamość własną i bohatera, tożsamość choćby cząstkową, temperowaną przez wiele zastrzeżeń, artysta miesza więc wszystkie role, do jakich przyzwyczaił nas poważny, solidny, niezmienny teatr Mutter Natur.
Formując dzieci wyobraźni z własnych żeber, z gliny swej rozpaczy i nadziei lepiąc wtóre „ja”, artysta bywa poniekąd ojcem samego siebie, dzieckiem swoim zarazem pozostając, gubiąc się bez przerwy w tej jednoczesności wielu planów, trwoniąc i zyskując siebie w ciągle ponawianej, wyniszczającej i obdarowującej – komedii tworzenia. Tragedia „ojców” i „dzieci” winna bowiem łączyć się nie tylko z przygodami ziemskich, uchwytnych pokoleń, lecz także z ojcostwem i dziecięctwem w innej postaci, w odrębnej domenie, w obszarze fantomów.
Andrzej Gronczewski