KONRAD SUTARSKI – WIERZBAK I JA

0
130
Przed Domem Literatury w Warszawie. Trzeci od lewej – Konrad Sutarski. Fot. K. Konecka

            Poznań opuściłem dwukrotnie. Po raz pierwszy, niedobrowolnie, gdy miałem pięć lat, drugi raz już z własnej woli, wkrótce po zawarciu ślubu.

            Po zajęciu we wrześniu 1939 r. zachodniej połowy Polski przez hitlerowskie Niemcy, i włączeniu między innymi Wielkopolski bezpośrednio do Rzeszy, część ludności polskiej deportowano do Generalnej Guberni (dotyczyło to około 630 tysięcy ludzi). Ojciec, jako oficer rezerwy 7 pułku strzelców konnych Wielkopolskich brał udział w wojennej kampanii wrześniowej, po ustaniu walk nie wrócił do Poznania. Wiadomości o nim nie mieliśmy. Zostaliśmy sami, matka i ja. W końcu grudnia Niemcy wysiedlili i nas, któregoś dnia, późnym wieczorem, zostawiając pół godziny na spakowanie się. Mieliśmy ładne, duże, pięciopokojowe mieszkanie (przy ul. Polnej 31), które zajęła  po nas jakaś niemiecka rodzina. Pociągiem, na szczęście osobowym, wywieziono nas na wschód, aż do granicy z ZSRR, do Jarosławia. Tam wypuszczono, każdy mógł pójść, gdzie go oczy poniosą.

            Pierwszy rok okupacji spędziliśmy w rezultacie we wsi Widzów koło Częstochowy, u  siostry matki, nauczycielki wiejskiej, a rok później zamieszkaliśmy w sąsiedniej wsi Jacków, gdzie matka też dostała posadę nauczycielki. Owa szkoła podstawowa była czynna do 1942 r. Tam, w Widzowie, potem w Jackowie ukończyłem pierwsze trzy klasy. Następnie, do końca wojny byłem uczony tajnie, prywatnie. Tam też poznałem dogłębnie wiejskie życie. I tam, w początkach 1940 r. dowiedzieliśmy się, że ojciec żyje, jest w niewoli radzieckiej  i przebywa w obozie oficerskim w Starobielsku. Pisaliśmy doń, ale listy powracały już z adnotacją „adresat nieznany”. W kwietniu 1943 r. nadeszła hiobowa wieść o odkryciu przez Niemców masowych grobów oficerskich w Katyniu. Śledziliśmy z ogromnym niepokojem „gadzinową” (wydawaną przez Niemców) polskojęzyczną prasę, wykaz ekshumowanych i zidentyfikowanych ofiar, nazwiska ojca tam jednak nie było. Nadal wierzyliśmy, iż może ocałał i po wojnie wróci. I po wieczornym pacierzu stawialiśmy sobie z matką, na czole, po dwa krzyżyki. Jeden za siebie, drugi „za „tatusia”.

            Do spalonego, zburzonego Poznania wróciliśmy już po wyzwoleniu, w kwietniu 1945 r., jednak nie do własnego, przedwojennego mieszkania, które zostało wówczas zajęte przez jakiego dowódcę radzieckiego. Uzyskaliśmy dwa pokoje w domu przy ulicy Słowackiego 37, na trzecim pietrze, razem z trzema innymi rodzinami rozmieszczonymi po sąsiednich pokojach. Takie były wówczas warunki mieszkaniowe. Na podstawie sprawdzianu wiedzy zostałem zakwalifikowany do klasy szóstej, która, w trybie przyspieszonym trwała do czerwca. Od września, ja jedenastolatek, byłem już uczniem gimnazjalnym, kwalifikując się do gimnazium im. Karola Marcinkowskiego. Ojciec, mimo upływu lat, jednak nie wracał. Próżno matka wysyłała listy z zapytaniami do Czerwonego Krzyża w Londynie i Moskwie, do Czerwonego Półksiężyca w Istambule. W Anglii i Turcji ojciec był na liście zaginionych,  z Moskwy nadeszła cyniczna dpowiedź, że „człowieka o takim nazwisku nie znają”.

            W 1951 r. uzyskałem maturę, a rok później zostałem przyjęty do Wyższej Szkoły Inżynierskiej, na Wydział Mechaniczny. W roku następnym Szkoła została przekształcona na Politechnikę, powiększając się o Wydział Mechanizacji Rolnictwa. Ja – być może ze względu na swoje wcześniejsze życie na wsi – wybrałem ten właśnie wydział. Studia inżynierskie ukończyłem wiosną 1956 roku, jakże ważnego w życiu Polski i w moim osobistym.

            Dni 28-29 czerwca były dniami poznańskiego buntu społecznego, znanego jako Powstanie Poznańskie. Byłem wtedy i ja na placu Mickiewicza, podczas olbrzymiego wiecu protestacyjnego, kiedy robotnicy fabryki im. Stalina (przed wojną i teraz H. Cegielskiego) i innych zakładów przedstawili swoje żądania. I jaka psychiczna ulga zaistniała, kiedy z wysokościowca przy ul. Dąbrowskiego, róg Kochanowskiego, została zrzucona aparatura zagłuszająca zachodnie radiostacje. Była to chwila, kiedy poczułem, nieznany dotychczas, wiew wolności. Uczucie, towarzyszące mi od owej pory do dziś. Choć przecież nie walczyłem o swobodę wypowiedzi z bronią w ręku.

            Pomimo tego, iż po zdławieniu Powstania nastały dni terroru, zaczęły następować i zmiany, które doprowadziły do października i do białej (partyjnej) rewolucji. Wtedy to, w lipcu przyszli do mnie, do domu Ryszard Danecki, Marian Grześczak i Maciej Kozłowski z propozycją, bym przystąpił do powstającej właśnie grupy literackiej. Owi poeci, a i zaczynający działalność dziennikarze znali moje pierwsze wiersze, które wysyłałem do poznańskiej prasy i które były tam odrzucane, jako odmienne od socrealistycznej sztampy. Do grupy mieli również należeć Józef Ratajczak – też poeta  oraz Gerard Górnicki – prozaik. Na fali odwilży, na łamach założonego w owym roku tygodnika „Wyboje”, a także i innych pism poznańskich: „Głosu Wielkopolskiego”, „Ekspresu Poznańskiego”, „Tygodnika Zachodniego”  wreszcie zaczęły pojawiać się moje wiersze. 12 listopada tego roku mieliśmy pierwszy wspólny występ. Ów debiut grupowy – w Domu Nauczyciela, przy pl. Wolności – dotyczył tylko naszej poetyckiej piątki. Gerard Górnicki jako prozaik nie brał udziału w tej prezentacji, jego pierwszy tomik opowiadań miał się już wkrótce pojawić. Spotkanie nosiło tytuł „Wieczór poezji erotycznej”. Spotkanie to miało takie powodzenie – zwłaszcze po dusznej aurze  literatury socrealistycznej  – że wieczór musieliśmy „na żądanie publiczności” powtórzyć.

            Były to dni gorące, żarzące się jeszcze  wybuchłym w Poznaniu Powstaniem, popierane dochodzącymi z Warszawy wieściami, jakoby Polska – dzięki gomułkowskim przeobrażeniom –  odzyskiwała, przynajmniej częściowo,  suwerenność. Nakładała się na to węgierska rewolucja, przekształcona parę dni później w antyradzieckie powstanie narodowe i w nasze akcje solidarnościowe, oddawanie krwi. Była w tym wewnętrzna niezgoda na upadek powstania i zanik nadziei, iż zmiany będą trwałe – jednak powiewu wolności rozpoczętego w Poznaniu nie udało się reżymowi komunistycznemu stłumić, pomimo cenzuralnych obostrzeń i zakazów. Polska stała się oknem otwartym na wolny świat Zachodu, w którym i sama brała twórczy udział. Następowały narodziny „artystycznego, a więc i literackiego  pokolenia 56”. W tych warunkach zapowiedzieliśmy wieczór następny –  poezji politycznej, który odbył się w styczniu 1957 r. Uczestniczył w nim także  poeta Eugeniusz Wachowiak, który dołączył do nas w grudniu.

Tu dygresja, związana z opracowanym i opublikowanym przez Mariana Grześczaka w pięćdziesięciolecie zaistnienia naszej grupy, tomem, noszącym tytuł „Wiek Wierzbaka” (Wyd. Media Rodzina, Poznań, 2006). Otóż Grześczak we wstępie do książki, pisząc go z pamięci, pomieszał fakty. Pisząc o członkach założycielach, wymienił Wachowiaka, a pominął mnie. To błąd historycznoliteracki, który Wydawnictwo spróbowało sprostować, po uzgodnieniu z Grześczakiem, ale słowa pisanego zatrzymać się nie da. Czynię to zatem teraz, nie posądzając Mariana o celowość. Był to mój przyjaciel aż  do jego  śmierci,  która nastąpiła trzy lata później.

Wieczór poezji politycznej został poprzedzony manifestem, stanowiącym polityczne credo „Wierzbaka”. Oto najistotniejsze jego sformułowania, które ukazały się w „Wybojach”, obok naszych wierszy:

„Łączy nas przyjaźń, bunt przeciw poniżaniu człowieka, wrażliwość na fałsz i wiara w potęgę wolnej myśli.

Widzimy ginące na mrozie ptaki i umierające miasta.  C h c e m y   b y ć    i c h   k r z y k i e m.” 

            Z moich wierszy znalazły się tam poświęcone pamięci Poznańskiego Powstania, wiersze o węgierskiej tragedii roku 1956, a także napisany wtedy wiersz o ojcu i Starobielsku, kończący się słowami : jaki wrócisz ojcze / o ile w ogóle zdołasz jeszcze wrócić

            Na przełomie 1956/1957 roku „Wyboje” przyznało po raz pierwszy nagrody „młodych”. Nagrodę aktorską otrzymała Kazimiera Nogajówna, literacką –  ja. Jury, podobno post factum dowiedziało się, że tych parę wierszy, które ukazały się w prasie do tego czasu, to mój cały opublikowany dorobek poetycki. Na tyle teksty te były inne.

       Rok 1957 ważny był  i  z innego powodu. W pierwszą rocznicę debiutu grupy, 12 listopada rozpoczął się zainicjowany przez „Wierzbaka”, a poparty przez Radę Narodową m. Poznań pierwszy – w historii literatury polskiej – ogólnokrajowy festiwal młodej poezji, na który zjechała cała społeczność poetycka kraju z Julianem Przybosiem, Mieczysławem Jastrunem, Tadeuszem Różewiczem i krytykiem Ryszardem Matuszewskim na czele. Poznań stał się stolicą poetycką kraju, wskaźnikiem, iż także w innych miastach można urządzać zjazdy poetyckie. Poznań rozwijał się w tym czasie jako trzecie – obok Warszawy i Krakowa – centrum kulturalne kraju. Zaczęło rozkwitać  życie muzyczne (opera, filharmonia – od 1958 działał tu dyrygent Robert Satanowski, odbywały się międzynarodowe konkursy skrzypcowe im. Wieniawskiego), jazz – z udziałem Krzysztofa Komedy i Jerzego Miliana, teatr  –  pod wodzą Stanisława Hebanowskiego oraz małżeństwa Byrskich (Tadeusza i Ireny), malarstwo – z Piotrem Potworowskim i grupą R55, powstały dwa pisma kulturalne – „Wyboje” oraz „Tygodnik Kulturalny”, powstało też, działające do dziś, Wydawnictwo Poznańskie. My, jako poeci mieliśmy rywali-przyjaciół w warszawskiej „Współczesności” (Roman Śliwonik, Ernest Bryll, Ireneusz Iredyński) i w krakowskiej „Muszynie” (Tadeusz Nowak, Jerzy Harasymowicz, Tadeusz Śliwiak, że wymieniam tylko najważniejszych). Patrząc z większej perspektywy czasowej były to – wraz z „Wierzbakiem” – trzy najważniejsze ugrupowania „pokolenia 56”.

Z okazji pierwszego festiwalu Wydawnictwo Poznańskie wydało almanach „Wierzbaka” –  „Liść człowieka”, będącego tytułem jednego z moich wierszy. W tomiku tym znalazło się nas już sześciu poetów. Znów zabrakło prozaika  Gerarda Górnickiego oraz drugiego prozaika, Bohdana Adamczaka, który dołączył w kwietniu tego roku. Grupa nasza stała się znana w całym kraju, będąc  zapraszaną  do innych miast (Bydgoszcz, Gdańsk, Kraków, Wrocław, Kłodzko).

            W tym samym czasie przestał jednak istnieć, zlikwidowany z powodów politycznych, tygodnik „Wyboje.” Było to najważniejsze pismo poznańskiej „odwilży” 1956,  które członkowie grupy „Wierzbak” traktowali jako swoje.  „Wyboje” porównywane były częstokroć do warszawskiego pisma „Po prostu”  chociażby  ze względu na identyczność podtytułu: „tygodnik studentów i młodej inteligencji”, a także z powodu swej bezkompromisowości.  „Po prostu” dlatego zostało przez cenzurę zamknięte we wrześniu 1957 roku, a „Wyboje” dwa miesiące później. Były to odruchy reakcyjne władzy komunistycznej, przerażonej radziecką odpowiedzią na węgierskie powstanie, jednak kulturalnego powiewu wolności, mimo tego, nie była ona w stanie stłamsić.

            Tu znów nasuwa się pewna dygresja. Literackie „pokolenie 56”  nazwano w Warszawie „pokoleniem „Współczesności”. Termin  ten został sformułowany po raz pierwszy przez krytyka literackiego Jana Błońskiego w 1961 roku, i miał mieć, według niego, charakter pejoratywny: badacz zarzucał bowiem twórcom tego pokolenia „brak wspólnego programu, bezideowość i mitologizowanie rzeczywistości”. Gdyby „Współczesność”  – pismo  istniejące w latach 1956-1971  poetów, pisarzy skupionych wokół grupy o tej samej nazwie – było podobnie bezkompromisowe, jak „Po prostu”, czy „Wyboje”, zaś nasze poznańskie „Wyboje” tak „bezprogramowe i bezideowe”  jak – według Błońskiego  – „Współczesność”,  być może „pokolenie 56” byłoby dziś nazywane „pokoleniem Wybojów”. Bo wówczas ten tygodnik trwałby latami, tym bardziej, że Poznań każdego listopada znów stawał się w owych latach stolicą poezji polskiej  ze względu na ogólnokrajowe festiwale poetyckie (1957-1961), zainicjowane przez naszą grupę, stając się zarzewiem dla całego kraju.

W roku 1958 zdałem egzaminy końcowe i obroniłem pracę magisterską na Wydziale Mechanizacji Rolnictwa. Zacząłem pracować w Poznańskiej Fabryce Maszyn Żniwnych, na stanowisku konstruktora. Musiałem wstawać bardzo wcześnie, by móc podstemplować kartę obecności do godz. 6,30 rano. Odbijało się to rykoszetem na wieczornych spotkaniach, kontynuowanych po wieczorach  artystycznych: literackich w kawiarni „Wrzos”, bądź literackich czy  teatralnych w klubie „Od Nowa”, względnie też po zakończeniu prezentacji plastycznych w salach wystawowych CBWA. Po nich to szliśmy do jakiejś kawiarni, czy restauracji (do „Smakosza”) na przekąski i długie, długie rozmowy, gdzie ja pozostawałem z resztą towarzystwa do godziny 12 – 1-szej w nocy, ale wtedy już pośpiesznie żegnałem się, aby zdążyć przespać się choć ze 3-4 godziny. Resztę snu nadrabiałem w niedzielę rano, śpiąc do 11-ej, bo na szczęście była jeszcze msza św. późna,  „nyguska” rozpoczynająca się o 13-ej.

Z drugiego zjazdu poetów pozostał mi w pamięci wyjazd do pałacu, zasłużonego dla Poznania, rodu Raczyńskich w Rogalinie. Pojechaliśmy tam autobusami, wieczorem, aby  w tym pięknym miejscu czytać wiersze: „poeci poetom”. Kiedy zajechaliśmy, było już ciemno. Sam pałac też był nieoświetlony. Ktoś tam  jednak wpuścił nas do środka. Światła elektrycznego nie było. Przy zapalonych, migocących świecach zasiedliśmy przy stołach w olbrzymiej sali. Znalazły się i kufle z piwem. W półmroku zaczęliśmy kolejno czytać, każdy po jednym wierszu. Kiedy doszliśmy do Jurka Skolimowskiego – późniejszego reżysera filmowego – ten wstał, podniósł kufel, z którego już wcześniej wypił piwo i uderzył nim w świecę, gasząc ją. Zrobiło się trochę nieswojo, nastała nagła cisza, a Skolimowski rzekł: „w ubiegłym roku był wśród nas Andrzej Bursa.” I zarecytował któryś z jego wierszy.  Bursa był rzeczywiście w 1957 jednym z odkryć naszego pierwszego zjazdu, jego poezja była niezwykła, wstrząsająca, zbuntowana. I jak grom z jasnego nieba spadła tuż po wyjeździe z Poznania, pochodząca  z Krakowa wiadomość o nagłej śmierci tego poety. Podobno serce nie wytrzymało.

W roku następnym, 1959 – gdzieś w lecie – nastąpił częściowy rozpad grupy. Z ośmiu członków odeszła  czwórka: Gerard Górnicki, Maciej Maria Kozłowski, Józef Ratajczak oraz Eugeniusz Wachowiak. Teraz, po latach, zastanawiam się, co mogło być powodem. Pracując zawodowo, jako inżynier, nie miałem tyle czasu, by dogłębnie interesować się owym odejściem. Przyjąłem to jako fakt.  Było oczywiste, że wiodącymi organizatorami życia grupy byli Danecki i Grześczak. Nie zauważyłem przy tym, aby Rysiek, bądź Marian próbowali na siłę realizować swoje pomysły. Zawsze uzgadniali je z pozostałą resztą. Może jednak w którymś momencie przesadzili, zbyt silnie uwypuklili swoje miejsce wśród nas, co było nie w smak tamtej czwórce.   Wszak w  owym roku, dwa lata po grupowym debiucie, za wcześnie było jeszcze na wchodzenie na drogi indywidualne. Osobne, pojedyńcze tomiki mieli do tego czasu tylko:  Górnicki (Sybirca, 1957), Ratajczak (Niepogoda, 1957), Danecki (Czarny sześcian ciszy, 1958) i Wachowiak (Afryka poety, 1958) 

Marian Grześczak. Fot. K. Konecka

 A i drogi życiowe jedynie niektórych z nas –  trzech – zaczęły ich wówczas oddalać od Poznania. Kozłowski objął (od 1960 r.) stanowisko redaktora naczelnego „Głosu Pilskiego”, Adamczak związał się z Kaliszem, gdzie rok później (w 1960 r.) otrzymał kierownictwo „Ziemi Kaliskiej”, z kolei Grześczak przenosił się do Warszawy (w 1959 r.), gdzie uzyskał   posadę kierownika  działu w studenckim tygodniku „Od Nowa”. Reszta nas pozostała w Poznaniu. Ratajczak, Górnicki, ja i Wachowiak byliśmy mniej aktywni organizacyjnie. Józek był przy tym chorowity, Gerard silnie zajęty jako ekonomista oraz  profesor gimnazjalny, podobnie i Geniek, będący głównym księgowym w jednej z poznańskich fabryk. Byliśmy w pierwszym rzędzie dostarczycielami tekstów dla czasopism wielkopolskich, ale i krajowych, (Na marginesie podaję, iż moje zdolności organizacyjne wyszły na jaw dopiero później, kiedy w 1962 r. objąłem, jeszcze w Poznaniu, stanowisko kierownika Serwisu Techniczno-Handowego oraz na Węgrzech, jako dyplomata polski (w 1989 r.) i kiedy tamtejsza Polonia zakładała pod moim kierownictwem pierwszy Ogólnokrajowy Samorząd Polski (1995), lub gdy tworzyłem Muzeum i Archiwum Węgierskiej Polonii, 1998). Właściwie powodów do rozstania nie było. Zresztą nadal pozostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Fakt rozstania się  dostarczył  jedynie  błędnych informacji niektórym krytykom literackim,  którzy upatrywali końca działalności grupy  w  tym właśnie odejściu.

W roku rozstania  powstał nasz drugi almanach „Wynikanie”, w składzie już tylko trzech poetów – Danecki, Grześczak i ja oraz prozaik Adamczak –  przygotowany na trzeci zjazd poetów. Dla mnie był ten rok –  jak i lata następne – rokiem eksperymentów. W przeciwieństwie do lat pierwszych, poprzednich, wierszowania spontanicznego, rok spędzony w fabryce, w zawodzie spowodował, iż do wierszy zacząłem wprowadzać elementy – słowa, określenia, części zdania, całe strofy – zapełnione emocjami, które wydawały mi się być ważnymi. Odbiegały one od wrażeń, które były tematyką wierszy dotychczasowych, mój świat był światem odmiennym od  przynoszonego z uczelni humanistycznych, była to materia techniczna wierszy. Stworzyłem wtedy program poetycki, z którym wystąpiłem podczas III Zjazdu (chyba 13 XI). Zacząłem od słów: „Dążę do stworzenia liryki, pozostającej w aktywnym kontakcie z człowiekiem przeobrażającej się dziś cywilizacji, z jego problemami i kształtującą się nową świadomością.” A zakończyłem następująco: „Poecie potrzebna jest konkretna, pogłębiona, wieloczłonowa wiedza o świecie, aby pełniej mógł zdać sobie sprawę z charakteru nowych zjawisk i problemów. … Stwarzając dlań także nowe, poetyckie perspektywy. … Gdyż odkrywać nieznanego nie można inaczej, jak tylko startując z terenu już poznanego. I nie jest obojętne z jakiego poziomu ów start następuje.”

Na Zjeździe żadnego odzewu na moje wystąpienie nie było. Nikt nie wyciągnął bratniej dłoni. Nie zainteresował się. Prawdopodobnie nawet nie zrozumiano o co mi w „Programie” chodziło. Zresztą powstające wówczas wiersze („wariacjena temat próby wytrzymałościowej na rozciąganie”, czy „emanacja rysownicy”, które ukazały się w „Głosie Pilskim”), później po latach, już na Węgrzech, ja sam też zacząłem uważać za zimne, zbyt techniczne. Dlatego nie zamieściłem ich w żadnym zbiorze. Dopiero w latach 1970-ych zacząłem pisać takie utwory, które można było podciągnąć pod wytyczne „Programu”: *** (Słońce co prawda od lat pali …), *** (Być może promienie utraciły …),  *** (Najpierw powstało nieznane dotąd tarcie). W ten sposób skończył się pierwszy okres mojej twórczości, jakkolwiek owo „kończenie się” trwało jeszcze do czasu wyjazdu na Węgry.

Ogólnokrajowe zjazdy poetyckie odbywały się w dalszym ciągu i przez następne dwa  lata, do 1961 roku. W tym  czasie Grześczak opublikował „Lumpenezje” (1960), tom nagrodzony w tym samym roku nagrodą „Listopada Poetyckiego” w Poznaniu za najciekawszy  debiut roku. Ja natomiast wydając „Skraj ruchu”, też w 1960 r, ale po listopadzie, otrzymałem rok później wyróżnienie za ten tomik,  podczas następnego, ostatniego zjazdu. Jeszcze w  1960 r. wyszły również poezje Kozłowskiego, „Niżej człowieka”, zaś Ratajczak opublikował następny, drugi tom wierszy „Zamknięcie krajobrazu”. W 1961 r. ukazał się też „Portret kota” Górnickiego, przy czym była to ostatnia książka opublikowana nam, Wierzbakowcom przez zasłużone Wydawnictwo Poznańskie, ponieważ  Grześczak wydał – także w 1961 r. ale już w Warszawie – „Wyjście z pozorów”.

W 1962 r. otrzymałem propozycję zmiany pracy. W Poznańskim Przedsiębiorstwie Handlu Sprzętem Rolniczym zostałem kierownikiem – wspomnianego już – działu technicznego, zwanego Serwisem Techniczno-Handlowym. Był to dział nowy, stworzony przez Ministerstwo Rolnictwa na potrzeby wszystkich wojewódzkich przedsiębiorstw HSR, dla obsługi gwarancyjnej maszyn rolniczych. Organizując swój oddział (warsztat naprawczy maszyn rolniczych, dobierając pracowników, sprzęt) wyjeżdżałem w teren wielkiego województwa poznańskiego do uszkodzonych maszyn. Czasu na pisanie wierszy miałem coraz mniej, podobnie też na uczestnictwo w codziennym życiu literackim.

W kwietniu owego roku wziąłem ślub ze świeżo upieczoną  absolwentką Wyższej Szkoły Muzycznej im. Liszta w Budapeszcie, Węgierką, którą poznałem dwa lata wcześniej, podczas wycieczki do Budapesztu. Nosiła nazwisko to samo, co stracony przez komunistów w 1958 rewolucyjny premier Węgier – Nagy, a na imię miała Györgyi. Co to za imię? – zapytał Józek Ratajczak, podczas spotkania z nami. Jest to żeńska odmiana imienia Jerzy – odparłem. A, to w takim razie – Jerzyna. I to imię przylgnęło do niej, kiedy już otrzymała zgodę państwa węgierskiego na przeprowadzkę do Polski, do Poznania. Tylko nie potrafiliśmy zadecydować, czy ta Jerzyna ma być pisana przez „rz”, czy przez „ż” z kropką. 

Z Wierzbakowców, autorów „Wynikania”, Bohdan Adamczak był już w Kaliszu, Marian Grześczak w Warszawie, ja byłem jeszcze w Poznaniu, ale, ze względu na pracę zawodową, też w dużej mierze poza tym miastem. Rysiek Danecki pozostał sam. Nie spotkaliśmy się  specjalnie, ani w 1961, ani na początku 1962 r., by oznajmić oficjalnie zakończenia zbiorowej działalności, by ją jakoś podsumować.

Taki był kres losów naszej grupy i losów ogólnokrajowych zjazdów młodych poetów z naszym udziałem, nazwanych „Listopadami Poetyckimi”. Cezura 1961 r. stała się i dla krytyki literackiej końcem zainteresowania grupą. Losy poetów, pisarzy „Wierzbaka” nie skończyły się jednak z końcem 1961 r. „Wierzbak” był raczej odskocznią do pojedyńczych karier literackich. Nie wystarczały  poznańskie przypomnienia  istnienia  „Wierzbaka” w dekadowe rocznice dwudziesto-,  czy też trzydziestolecia. Sprawą inną, przynajmniej tak samo ważną,  jest  nasz  wkład  do  kultury Polski i kultury Europy po roku 1961.  Byłaby to ocena naszej działalności niejako „Wierzbakowców  po Wierzbaku”,  naszej  twórczości  przez długie lata następne, przynajmniej przez półwiecze, kiedy każdy z nas szedł już drogami indywidualnymi. Trzeba pamiętać, iż owe indywidualne drogi sześciu nas, spośród ósemki, już zostały zamknięte. Najwcześniej odszedł Józef Ratajczak (1932-1999), potem Maciej Maria Kozłowski (1937-2002), najstarszy z nas Gerard Górnicki (1920-2008), Marian Grześczak (1934-2010), Bohdan Adamczak (1935-2013) i pół roku później Ryszard Danecki (1931-2013). Pozostało nas dwóch: Eugeniusz Wachowiak (1929-) i ja (1934-).

Nigdzie nie spotkałem się z dogłębną analizą wpływu „Wierzbaka” oraz Poznania na ówczesne życie kulturalne Polski po kulturowym otwarciu się kraju na nowości zachodu w 1956 r. A przecież ferment kulturowy Poznania i Wielkopolski nie zaczął się w drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku, a był ciągiem dalszym niepokoju duchowego okresu końca I wojny światowej, narodzin polskiego ekspresjonizmu, powstania w Poznaniu pisma „Zdrój” (1917-1922) Jerzego Hulewicza, działającego pod patronatem Stanisława Przybyszewskiego (jeszcze z Berlina), z autorami takimi, jak Jan Kasprowicz, Emil Zegadłowicz i Tadeusz Miciński, międzynarodowo znaną  grupą artystów plastyków „Bunt” (pierwsza wystawa w 1918 r. –  Stanisław Kubicki, August Zamoyski), a także powstania w latach trzydziestych literackiej grupy awangardowej „Prom”  (Edwin Herbert, Eugeniusz Morski),

Nie jest ani celem, ani zadaniem niniejszej rozprawy szczegółowe przedstawianie osiągnięć Wierzbakowców. Tym nie mniej chociaż paroma kreskami naszkicuję ich sylwetki, każdy z nas bowiem sprawdził się jako człowiek pióra. Danecki i Grześczak zaznaczyli się najwcześniej, jako organizatorzy Grupy i Zjazdów. Oni dwaj, a także Ratajczak i ja mamy na swych kontach  po dwadzieścia-czterdzieści, a może i więcej wydanych książek (ich ilości, nawet swoich, nie liczyłem), możliwe, że i Wachowiak ma ich podobną ilość razem z tłumaczeniami. Największe znaczenie uzyskał Grześczak, który po zmianie ustroju został polskim dyplomatą w Słowacji, tak jak ja na Węgrzech, później zaś został wybrany prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (1996-1999). Ratajczak stał się znanym kronikarzem Poznania oraz pisarzem książek dla dzieci, a Danecki podobnie –  kronikarzem Poznania i Wielkopolski. Danecki był przy tym tłumaczem poezji rosyjskojęzycznej,  Grześczak będący bohemistą: czeskiej i słowackiej, a przy tym i izraelskiej. Wachowiak z kolei niemieckojęzycznej. ja – poezji węgierskiej. Danecki, Grześczak a także Adamczak i Kozłowski stali się znanymi i zasłużonymi dziennikarzami, ja – kulturowym pomostem łączącym tekstami literackimi oraz kulturalnymi  Polskę i Węgry. Jedynie Górnicki nie wyszedł poza opłotki swojego własnego, wartościowego  pisarstwa. W Poznaniu opinię najlepszych poetów mieli: Grześczak i Ratajczak, jednak w antologii zredagowanej przez Krzysztofa Karaska „Współcześni poeci polscy. Poezja polska od roku 1956”  z Wierzbakowców znaleźliśmy się tylko w dwójkę z Marianem. – Dogłębna analiza naszej działalności powinna stać się przedmiotem zainteresowania uniwersytetów (w pierwszym rzędzie im, Adama Mickiewicza w Poznaniu) i krytyki literackiej studiującej kulturę polską II połowy XX i pierwszych dziesięcioleci XXI wieku, a więc nie tylko osiągnięć grupowych, ale również późniejszych, indywidualnych. Wystarczy wziąć do ręki wstrząsające pośmiertne wersze Macieja Marii Kozłowskiego z okresu choroby „Osypał się wzrok w dolinę” (w 2003 r. Maciej zmarł na raka płuc), aby się o tym przekonać.

Niniejsza analiza nie byłaby pełna, gdybym nie powrócił jeszcze raz do początków istnienia grupy, do jej programu politycznego, który też przyczynił się do likwidacji „Wybojów”. W  Polsce, począwszy od cezury 1956 roku, zaczęło powiększać się – jak i po II wojnie światowej – rozwarstwienie narodu: na tych, co godzili się na  reżim komunistyczny i jego propagandę, oraz na związany z nimi stan gospodarczy kraju i na niezgadzających się nań. Kulminacją owego rozwarstwienia społeczeństwa były lata 1980-1981, zakończone wprowadzeniem stanu wojennego. Dla poetów, pisarzy wyrazem przynależności do jednej czy do drugiej grupy społeczeństwa był charakter  tekstów literackich oraz inne wypowiedzi np. podpisy pod listami protestacyjnymi, czy publikacje w drugim obiegu i zgoda, bądź brak jej na ponowne przystąpienie do zawieszonego wtedy (w 1981 r.)  Związku Literatów Polskich (1983), a także do zainicjowanego w r. 1988 niezależnego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Drugie rozszczepienie narodu polskiego zaczęło się, początkowo w sposób niedstrzegalny, ze zmianą ustroju. Ten stan jest obecnie ważniejszy od pierwszego, ponieważ dotyczy teraźniejszego obrazu, a i przyszłości całej Europy, atakowanej przez trzeci (po komuniźmie i naziźmie) system totalitarny  – globalizm oraz przez narody (głównie) islamskie. Czy kontynent ten pozostanie przy kulturze, etyce i wierze chrześcijańskiej, jako Europa narodów – może i połączonych gospodarczo, współpracujących ze sobą – ale suwerennych i różniących się od siebie wielosetletnią  historią i tradycją? Czy też może przekształci się w zlep wielokulturowy, przemieszany etnicznie i religijnie aż do utraty swego ducha narodowego (jest to obecnie już historycznie trzeci najazd narodów islamskich na Europę).  Owo rozwarstwienie wiąże się z odgórnie  sterowaną ideologiczną, ponadnarodową, globalną polaryzacją poglądów całych narodów, czy przynajmniej całych ich warstw (poprzez niektóre partie, organzacje społeczne) prowadzącej do coraz silniejszego oddzielania  postchrześcijańskiej  Europy Zachodniej od (silnej pod tym względem) Europy Wschodniej. Zaangażowane w te zmagania zostały olbrzymie środki finansowe przemysłu w pierwszym rzędzie zbrojeniowego, farmaceutycznego i spożywczego, także bankowości, ale i innych, celem podporządkowania światowej elicie finansowej – kosztem całych społeczeństw – naszego kontynentu (choć nie tylko jego), kiedyś będącego motorem postępu całego świata.

Ryszard Danecki. Fot. K. Konecka

W walce tej – zarówno pierwszego, jak i drugiego okresu – powinni brać udział także ludzie pióra, będący niegdyś (w XIX stuleciu) wieszczami, przywódcami narodów, w interesie niepodległości Polski i Europy. Na tym tle można byłoby przeprowadzić analizę na przykładzie członków  byłej grupy „Wierzbak”, grupy startującej w 1956 r. jako politycznie jednolita, jak kształtowało się ich pisarstwo w obronie owych wartości i jak następowało ich rozwarstwianie  ideologiczne. Tutaj byłoby zapewne przydatne moje studium „O roli i zadaniach poety na nowo, (Akcent”, nr 1, Lublin 2018, s.55), oraz „O roli i zadaniach poety w XXI stuleciu” (zawarte w tomie: – „Stacje ludzkiego sprzeciwu” Magyar Napló, Budapest i Akcent, Lublin, 1918). Tego rodzaju analiza przekracza jednak cele niniejszego eseju. Byłoby to zadaniem obiektywnych przemyśleń ogólnopolskiej krytyki literackiej.

Z Poznania przeniosłem się do Warszawy w 1964 r., by od roku następnego zamieszkać na Węgrzech, w Budapeszcie. Był to ów drugi wyjazd z Poznania, wspomniany na napoczątku eseju. Od tego czasu cała moja twórczość oraz działalość literacka stała się, ze względu na jej tłumaczenia na język węgierski, oraz z tego powodu, iż zapoznawałem Polaków z literaturą i kulturą węgierską,  dwujęzyczna i dwunarodowa. Książkowo i czasopiśmienniczo była ona drukowana do zmiany ustroju jeszcze w dużej mierze w Polsce – w Wydawnictwie Literackim w Krakowie, oraz  w pismach: poznańskim „Nurcie”, warszawskiej „Poezji” i krakowskim „Życiu Literackim”. Po odzyskaniu pełni niepodległości  stała się  ona już raczej węgierskojęzyczna, względnie publikowana w polskim oryginale i w węgierskich przekładach na Węgrzech. Miałem tam – i mam nadal – świetnych tłumaczy. W Polsce książki te  (nie mówiąc o czasopismach)  dostępne są jedynie śladowo (w Poznaniu w Bibliotece Raczyńskich, w Warszawie w Bibliotece Narodowej oraz w Krakowie w Bibliotece Jagiellońskiej). Czasowo można prześledzić mój pięćdziesięciopięcioletni pobyt na Węgrzech – dłuższy, niż w Polsce – w życiorysie opublikowanym przez Warszawski Oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w kwietniu 2021 r. Z tego okresu  najważniejszym było dla mnie ostatnie dziesięcioleciolecie, kiedy to historia i poezja, nakładając się na siebie stworzyły nową jakość, w obronie tradycyjnej, chrześcijańskiwej Europy, jakkolwiek pierwsze przesłanki tej twórczości pojawiły się już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Budapest, kwiecień 2021

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko