„Błyskawice” – Jakobini” – „Terror”. Trylogia rewolucyjna
Gdy kilka lat temu sięgałem po przedwojenne wydanie powieści „Terror” Teodora Jeske-Choińskiego dawno już miałem za sobą lekturę jego „Błyskawic”, wydanych w latach 90-tych przez jakieś wydawnictwo od „romansów” historycznych, a o istnieniu powieści „Jakobini” jeszcze nie wiedziałem, choć negatywną, acz namiętną fascynację tego pisarza okresem Wielkiej Rewolucji Francuskiej znałem z jego brawurowego pamfletu „Psychologia rewolucji francuskiej”.
Jest interesującym, paradoksalnym i nieco zagadkowym zjawiskiem, że literatura polska jest bogatsza, a w każdym razie nie uboższa w liczbę ważnych utworów literackich poświęconych Wielkiej Rewolucji Francuskiej niż literatura francuska, w końcu ojczyzna tejże Rewolucji (dalej: WRF). Mam na myśli oczywiście literaturę piękną, prozę, a nie historiografię naukową i eseistykę historyczną, bo ta jest we Francji niezmiernie obfita, a samych biografii Mirabeau, Robespierre,a, Marata, Dantona i innych protagonistów WRF jest co najmniej po kilka, o ile nie po kilkanaście, nie mówiąc już o dziesiątkach syntez i tysiącach publikacji szczegółowych. Tymczasem wysokoartystycznej prozy czy tekstów scenicznych poświęconych WRF jest w obszarze literatury francuskiej zadziwiająco niewiele. Nie ma n.p. w prozie francuskiej ani jednej epickiej syntezy lat 1789-1794, choć są syntezy okresów o wiele mniej dramatycznych i mniej brzemiennych w skutki (n.p. „Saga rodu Pasquier” Georgesa Duhamel i kilka innych podobnych gatunkowo). Poza Wiktorem Hugo żaden pisarz francuski nie podjął próby panoramicznego spojrzenia na Rewolucję, choć przecież i jego powieść „Dziewięćdziesiąty trzeci” nie jest syntetycznym ujęciem całego okresu WRF, a tylko obrazem jej tytułowego wycinka, wyjąwszy najwspanialsze partie powieści, m.in. swoiście reporterski, błyskotliwy opis Konwentu i „Paryża czasów Rewolucji”, które są swoistą namiastką – ale zaledwie namiastką – takiej syntetycznej panoramy. Istnieje też powieść Anatola France „Bogowie łakną krwi”, z akcją osadzoną w okresie Terroru, ale to typowa powieść popularna, w konwencji przygodowej, koncentrująca się na indywidualnych losach bohaterów z ludu. Dramat francuski również jest zaskakująco ubogi w teksty dotyczące Rewolucji i poza dramatami politycznymi z cyklu „Teatr Rewolucji” Romain Rollanda trudno wskazać inne ważne tytuły o tej tematyce. Być może istnieje w obszarze literatury francuskiej większa liczba tytułów prozatorskich poświęconych tematycznie WRF, ale jeśli tak, to jest to raczej piśmiennictwo „autarkiczne”, nie przekładane na inne języki, funkcjonujące jedynie we francuskim obiegu literackim i to nie na poziomie literatury najwyższej kategorii, a tym bardziej wielkiej klasyki. Tymczasem w literaturze polskiej, kraju, który nie przeżył niczego co choćby w minimalnym stopniu przypominało by WRF, powstały dwa spośród sześciu najwybitniejszych w historii dramatu europejskiego utworów osnutych wokół problematyki WRF – „Sprawa Dantona” i „Termidor” Stanisławy Przybyszewskiej. Pozostałe, to wspomniany trójcykl dramatyczny Rollanda, oraz „Śmierć Dantona”, wybitne dzieło niemieckiego romantyka Georga Büchnera. Także w dziedzinie prozy powieściowej polscy pisarze „wyręczyli” francuskich. W tomie „Nil desperandum”, stanowiącym część powieściowej trylogii „Rok 1794” Władysława St. Reymonta, poświęconej Insurekcji Kościuszkowskiej, WRF dotyczy obszerny rozdział osnuty wokół wizyty we Francji delegacji polskiej, która bezskutecznie próbowała uzyskać od Komitetu Ocalenia Publicznego i Konwentu pomoc w walce o ocalenie niepodległości. Rozdział ten stylistycznie przypomina nieco „Dziewięćdziesiąty trzeci” Hugo, zawiera nie tylko ponury obraz okresu Terroru, ale także swoistą, krótką syntezę personalnej i politycznej sytuacji we Francji. W trybie relacji pojawiają się w tym rozdziale liczne, czołowe postacie Rewolucji, m.in. Danton i Robespierre, a bliski współpracownik tego drugiego, Georges Couthon pojawia się nawet bezpośrednio, jako jedna z postaci, w scenie spotkania i rozmowy z polskim delegatem.
Jednak obszerny, syntetyczny obraz Wielkiej Rewolucji Francuskiej stworzył Teodor Jeske Choiński (1854-1920), pisarz, krytyk literacki, dramaturg, autor szeregu powieści historycznych osnutych wokół dziejów Polski i Europy (m.in. „Tiary i korony”). Jeske-Choiński, pisarz o poglądach konserwatywnych, prawicowych, ultrakatolickich, między innymi współpracownik konserwatywnego „Słowa” i nacjonalistycznego, zabarwionego antysemityzmem pisma „Rola”, można by rzec – wzorcowy reakcjonista, obdarzony był jednak talentem tworzenia barwnych dynamicznych opowieści, kierowanych do szerokiej publiczności, a więc obficie naszpikowanych akcentami przygodowymi, sensacyjnymi, romansowymi. Talent Jeske-Choińskiego nie dorównywał talentowi największych prozaików polskich, takich jak Sienkiewicz, Prus, Reymont czy Żeromski. Fakturze jego prozy brakuje epickiej gęstości, wytrawnego stylu, myślowej i psychologicznej głębi postaci, głębokiej, realistycznej egzystencjalnej prawdy „świata przedstawionego” i „optycznego” rozmachu. Jeske Choiński raczej „sprawozdaje” obraz opisywanego świata niż go tworzy, a jego narracja jawnie nasycona jest tendencją polityczną, którą była żarliwa nienawiść do Rewolucji Francuskiej i do wszelkich idei postępowych, a jednocześnie dość bezkrytyczną idealizacją tradycyjnego świata chrześcijańskiego i jego przeszłości. Sytuacje i dialogi (często zbyt referencyjne w treści) sprofilowane zostały według utartych szablonów wyobrażeniowych, schematycznie, a postacie zarysowane zazwyczaj tendencyjnie, zgodnie z duchem pamfletowym, w zależności od sympatii autora. Przeciwnicy i ofiary Rewolucji pokazywani są zazwyczaj jako postacie szlachetne, pozytywne (acz nie pozbawione wad, jak n.p. postać słabego charakterologicznie, bezwolnego i biernego Ludwika XVI), a jej koryfeusze jako ohydne, karykaturalne indywidua (Marat, Danton, Robespierre). Jego prozie brakuje rzeczywistej lub potencjalnej niejednoznaczności właściwej dojrzałemu artyzmowi literackiemu. Świat powieści Jeske-Choińskiego jest z góry zdeterminowany światopoglądem autora, tendencyjny. Oto próbka stylu Jeske-Choińskiego z tomu „Jakobini”: „Danton nie potrzebował utalentowanych i pomysłowych głów – sam starczył za wszystkich jakobinów – lekceważył uczciwych ideologów (…) potrzebował tylko urodzonych katów, którzy z rozkoszą kąpaliby się w morzu krwi. (…) wybrał najkrwawsze bestie i złożył z nich komitet szpiegów, denuncjantów i morderców”. (…) Ruchem dzikiego zwierzęcia skoczył Marat na podwyższenie (…) Miał na sobie swoje zwykłe, cuchnące łachmany, swoje skórzane spodnie woźnicy, a na głowie brudną, czerwoną chustkę, zawiązaną po chłopsku… – Zabić, zabić – wrzeszczał głosem opętanego – pozabijać wszystkich, którzy ośmielają się szemrać przeciw rządom ludu”.
Walorami prozy Jeske-Choińskiego jest jak widać barwność opisu, dynamika narracji, dosadnie i wyraziście zarysowane sylwetki. Dlatego mimo wspomnianych mankamentów, jego trylogię czyta się znakomicie. Mimo wszystko jest w niej barwa i rozmach opowieści, w której miłość dwojga młodych i szlachetnych (stały motyw) miesza się z obrazkami obyczajowymi i politycznymi z życia francuskiej prowincji i Paryża, rewolucyjnych i arystokratycznych salonów, dworu królewskiego, redakcji gazet i kancelarii adwokackich, mieszczańskich i kupieckich domów, sankiulockich spelunek oraz ulicy. Przez trzy powieści przewija się długa sekwencja historycznych wypadków rewolucyjnych i bogata galeria postaci, historycznych i fikcyjnych, na ogół sprofilowanych nieco „szopkowo”, „komiksowo”, nie pogłębionych w duchu realizmu psychologicznego, ale zarysowanych żywo, sugestywnie, często z dodatkiem humoru, mieszających się ze sobą w jednym wielkim kłębowisku.
Trylogię tworzą powieści: „Błyskawice”, „Jakobini” i „Terror”, a każda z nich obejmuje inną fazę Rewolucji. Pierwsza dotyczy okresu od pierwszych „pomruków” zbliżającej się rewolucji, zdobycie Bastylii i następujący po niej czas pozornego spokoju politycznego, który trwał – z grubsza biorąc – do wiosny 1791 roku. Druga, „Jakobini”, opowiada o latach 1791-1793, kulminacyjnej fazie Rewolucji, obaleniu monarchii i egzekucji króla. Trzecia, jak wskazuje tytuł, traktuje o najbardziej krwawym i zarazem schyłkowym okresie Rewolucji, 1793-1794, zakończonej wypadkami Termidora. Trylogia „Błyskawice”, „Jakobini”, „Terror” to wyborna, zajmująca lektura, która jednych być może zachęci do głębszego i bardziej zniuansowanego poznania historii WRF, jeszcze innych rewolucją zafascynuje lub do niej zniechęci, a jeszcze innym podniesie swoim dynamizmem i dramatycznym nastrojem poziom adrenaliny.
Teodor Jeske-Choiński – „Błyskawice”, „Jakobini”, „Terror” – Wydawnictwo Diecezjalne, Sandomierz 2019 – „Błyskawice”, str. 558, ISBN 978-83-810-1243-0; „Jakobini”, str. 662, ISBN 978-83-810-1252-2; „Terror”, str. 606, ISBN 978-83-810-1279-9
—
Teatr okiem i umysłem Pawła Hertza
Tom „Przekłady dla teatru” Pawła Hertza (1918-2001), którego spuściznę literacką Państwowy Instytut Wydawniczy bardzo słusznie przypomina w ramach „niebieskiego” hertzowskiego cyklu („Sedan”, „Pamięć i tożsamość”) zawiera dokonane przez niego przekłady dwóch dziewiętnastowiecznych sztuk scenicznych: „Adrianny Lecouvreur” Eugeniusza Scribe i Ernesta Legouvé oraz „Miesiąca na wsi” Iwana Turgieniewa.
Jednak zawartość tomu poszerza swoim posłowiem krytyk i teatrolog Wojciech Majcherek, który zarysował relacje Paweł Hertz-teatr zarówno w wymiarze jego detalicznych zajęć teatralnych, głównie translatorskich i krytycznych, a także w roli kierownika literackiego teatrów (Łódź, Lublin) na przestrzeni wielu lat, ale także w wymiarze jego stosunku do sztuki scenicznej, do jej cech, właściwości oraz do przemian jakim podlegała, do jego wizji teatru oraz oczekiwań jakie w stosunku do niego żywił. Swój szkic-posłowie zaczął Majcherek od przywołania pierwszych, dziecięcych jeszcze, percepcyjnie półświadomych, a w aspekcie intelektualnym nieświadomych wrażeń, które wzbudziły w Hertz-chłopcu zainteresowanie i upodobanie do teatru. Owe półświadome i nieświadome wrażenia wywoływane przez „słowa, gesty, barwy i dźwięki” okazały się – potwierdzam to także własnym doświadczeniem – skuteczniejszym „zapłodnieniem”, „inicjacją” owocującą późniejszą fascynacją teatrem niż niejedno świadome estetyczne i intelektualne doświadczenie w okresie dojrzałości. Majcherek przywołuje przy okazji m.in. watęk Teatru imienia Wojciecha Bogusławskiego, w którym mały, kilkuletni Pawełek Hertz, zabierany często przez rodziców do teatru, prawdopodobnie nigdy nie był. Żywot owego teatru, będącego namiastką, ersatzem instytucji Teatru Narodowego, powołanego dzięki prywatnej inicjatywie Aleksandra Zelwerowicza i Leona Schillera był krótki ( 1921 – 1926), bo został zamknięty z powodów ekonomicznych. Mało kto pamięta o tej hańbie II RP. Jakże znamiennym jest fakt, że ta rzekomo wspaniała, wyrosła z inspirowanych między innymi romantyzmem tradycji walk niepodległościowych od Insurekcji Kościuszkowskiej 1794 do Czynu Legionowego 1914, przez cały czas swojego istnienia nie zdobyła się na powołanie do życia instytucji Teatru Narodowego, a ta „ohydna, sowiecka, komunistyczna, represyjna Polska Ludowa” już w 1945 roku powołała do życia Teatr Narodowy przy udziale ogromnych sił i środków. Polska Ludowa nie tylko powołała narodową scenę do życia i zapewniała jej przez dziesięciolecia godny byt, a II RP nie tylko jej nie powołała, ale pozwoliła jej po kilku latach „zdechnąć” z powodu braku finansowej opieki. Jakże wiele to mówi o jakże różnym stosunku do kultury narodowej tych dwóch przeciwstawnych sobie obozów i ustrojów politycznych, które stworzyły, z jednej strony II RP, a z drugiej – PRL? A że w w PRL była polityczna cenzura? Owszem była, ale w II RP też była i kto wie, czy nie znacznie bardziej brutalna, tyle że z odmiennym znakiem ideologicznym. Tyle tej dygresji, która gdy chodzi o stosunek II RP i PRL do kultury. Bardzo charakterystycznym rysem stosunku Pawła Hertza do teatru był jego radykalny tradycjonalizm i wręcz uczulenie na wszelkie nowinki formalne w teatrze. Hertz był n.p. krańcowo oburzony na sławne hondy wprowadzone na scenę przez Adama Hanuszkiewicza w jego sławnej inscenizacji „Balladyny” Juliusza Słowackiego. Bliska mu była natomiast idea wielkiej misji duchowej teatru. „W Polsce teatr jest nie tylko rozrywką, jest także – i był – szkołą myśli i uczuć. Leon Schiller traktował teatr jako świątynię narodową, upoważniony do tego przede wszystkim przez wielki repertuar polski i obcy” (…) „Wielki teatr polski – Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Wyspiański – nie da się ukanonizować, nie da się obłaskawić, nie ułoży się w trumnie jak grzeczny nieboszczyk. Jest żywy, historia nie pozwala mu umrzeć. Jeśli nie jest uniwersalny, to jest uniwersalny dla Polaków”. Chciałem napisać, że Hertz był zbyt wielkim marzycielem i idealistą już wtedy, gdy te słowa pisał. Może jednak casus niedawnych „Dziadów” mickiewiczowskich na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie potwierdza trafność, choćby częściową, słów Hertza? I jeszcze jedno na koniec. Paweł Hertz cenił teatr nie tylko na scenie. Po jednym ze złych doświadczeń jako widz napisał: „Odtąd, gdy brała mnie chęć zobaczenia „Hamleta” czy „Fausta”, brałem z półki książkę i wchodziłem do teatru własnego”.
Paweł Hertz – „Przekłady dla teatru”, posłowie Wojciech Majcherek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 438, ISBN 978-838196-276-6
—
Ryszard Kapuściński. Mądrość i prostota
90 rocznica urodzin Ryszarda Kapuścińskiego minęła w marcu tego roku. Po jego śmierci w 2007 roku pojawiły się wokół niego kontrowersje, po pierwsze natury „lustracyjnej”, jako że przypadło to na czas ofensywy władzy PiS w tym zakresie. Po drugie, pojawiły się też wątpliwości, czy wybitny reporter i pisarz oddawał w swoich książkach rzeczywiste zdarzenia, czy też przynajmniej ich część była literackim zmyśleniem. Nie zmieniało to najwyższej oceny jego literackiej klasy, ale wywoływało pytanie o autorską uczciwość i autentyczność formy jaką jest reportaż. W 2010 roku ukazała się jego biografia autorstwa Stasińskiego, ale w tym samym niemal momencie doszło do katastrofy smoleńskiej i Kapuściński zszedł na daleki plan. Pozostała po nim jednak wspaniała literatura, tak wybitne tytuły jak „Chrystus z karabinem na ramieniu”, „Cesarz”, „Heban”, „Podróże z Herodotem” czy kapitalny cykl „Lapidariów”. Tym razem otrzymaliśmy niewielką książeczkę, która jest owocem rozmowy, jaką mieszkający w USA fotografik Czesław Czapliński przeprowadził z Ryszardem Kapuścińskim. Rozmówca porusza z pisarzem cały pakiet tematów, od opowieści o początkach jego pracy dziennikarskiej i reporterskiej, przez uwagi o naturze i uwarunkowaniach pracy pisarskiej i reporterskiej, o poezji, która była pierwszą w życiu jego formą ekspresji, o teatrze, fotografice, Trzecim Świecie, Ameryve, Rosji i wejściu świata w XXI wiek. Szczególnie interesujące są uwagi Kapuścińskiego na temat współczesnej roli pisarza, różnic w uwarunkowaniach jego pracy w USA i w Europie (za oceanem jest on tylko samotnym producentem książek, w Europie bywa autorytetem moralnym czy społecznym), o słabości rynku wydawniczego i jego kurczeniu się pod naporem nowoczesnych technologii medialnych. Pisarz mówi też o narastającej rozbieżności między literaturą masową, popularną a wysokoartystyczną, o coraz większej trudności w utrzymaniu się z pisania. Opowiada o swojej metodzie pracy literackiej, która zaczyna się od znalezienia dla treści właściwej formy. Mówi też o podróży, jako jemu właściwej formie przeżywania świata i egzystencji. Poezję nazywa „inną organizacją języka” i podkreśla jej istotną nieprzekładalność na inne języki. O Trzecim Świecie, a szczególnie o jego segmencie jakim jest Afryka mówi, że zmienia się tylko na gorsze. Amerykę widzi jako najbardziej zapracowany i najbardziej ruchliwy kraj świata, przy którym nawet zachodnia Europa wydaje się być senną i niespieszną krainą. Co do Rosji, to z punktu widzenia obecnego czasu lektury, uwagi o niej są już tylko zaprzeszłe. Rozmowa odbyła się w czasach Gorbaczowa, czyli może nawet około trzydziestu lat temu i Rosja zdawała się być wtedy niegroźnym już dla innych kolosem na glinianych nogach.
To co zwraca uwagę przy lekturze zapisu tej rozmowy, to klarowna mądrość Kapuścińskiego, jego pełen szlachetnej prostoty język, jego zdolność do opisywania skomplikowanego świata zrozumiałym językiem, do tego piękną polszczyzną. Gorąco polecam te lekturę.
Czesław Czapliński, Ryszard Kapuściński – „Życie w podróży, życie jako podróż. Rozmowy”, „Czytelnik”, Warszawa 2022, str. 162, ISBN 978-83-07-03515-4
—
Nic się nie dzieje, ale wybornie opisane
Tytuł „Białe noce” przywołuje na myśl opowiadanie Fiodora Dostojewskiego pod tym samym tytułem, ale proza debiutancka Urszuli Honek (rocznik 1987), jej tomik opowiadań, to nie jest literatura, która ustawia czytelniczy nastrój na wysokim diapazonie duchowym i estetyczny. Przyznam, i piszę to bez cienia ironii, że podziwiam pisarzy, którzy sięgają do dolnych w ludzkiej egzystencji, którzy potrafią „grzebać” się w brzydocie, w najniższych warstwach fizjologii, w zwierzęcych aspektach egzystencji, w „smrodzie życia”. Ba, jestem im wdzięczny, bo bez naturalistycznego pokazania tej przestrzeni, obraz życia byłby niepełny, nie można bowiem tkwić tylko w „strumieniu piękności”, który jest przecież tak wąski. Oni wykonują literacką „brudną robotę” za nas, „pięknoduchów”. Podczas lektury „Białych nocy” przypominała mi się proza Edwarda Redlińskiego („Konopielka”), Józefa Mortona („Mój drugi ożenek”), Jalu Kurka („Grypa szaleje w Naprawie”), Marii Jarochowskiej („Niemiłosierni”), proza Zyty Rudzkiej, Hanny Ablewicz, czy Niemki Hedwig Rhode, tę listę można by długo ciągnąć, bo to nurt bogaty. Ten nurt literatury, to wynalazek XX wieku. W XIX wieku nawet naturalistyczna proza Emila Zoli nie zawierała choćby cząstki tej „szczerości i bezwstydu”, która przyszła w latach dwudziestych, po dokonaniach Jamesa Joyce i Ferdynanda Celine, a przecież Friedrich Nietzsche napisał o niej aforyzm, który brzmi: „Zola. Cóż za rozkosz śmierdzieć”.
„Z pozoru nic się nie dzieje: mala podgórska miejscowość, kilka osób, nieuchwytny czas – przedstawia prozę Urszuli Honek edytor – A jednak ktoś umiera w upalny dzień we własnym łóżku, ktoś spada ze skarpy, ktoś bezustannie krąży w ciemnościach. W debiutanckim zbiorze opowiadań Urszuli Honek, który spleciony jest delikatnymi nićmi powiązań niczym powieść, codzienność staje się niepokojąca i mroczna, choć źródła zagrożenia nie sposób odnaleźć. Ludzie rodzą się i umierają, tęsknią i marzą, smucą i boją. Coś się dzieje na jawie, coś w głowie szaleńca, a w górskich dolinach kładzie się ciemność”. Jakże niezwykły jest fenomen czytania, percepcji czytelniczej. Autor tych słów wydobywa z prozy Honek swoistą poezję, którą – wierzę w to – postrzega. Podobnie recenzentka, Dorota Wodecka, która w „Białych nocach” widzi „światło beskidzkiego pejzażu i mrok duszy ludzkiej (albo odwrotnie), miłość, obłęd, samotność, pożądanie, zdradę, śmierć i ciążące na bohaterami fatum”. I choć Wodecka zauważa połączenie w tej prozie „piękna z brutalnym realizmem”, to przecież akcentuje nić łączącą te opowiadania (a raczej „fabułę pociętą na stop-klatki”) z poezją Urszuli Honek, autorki trzech poetyckich tomików, laureatki nagród na poetyckich konkursach. Wracam do wcześniejszej uwagi – jakże zróżnicowana jest chemia (czy alchemia) czytania, lektury, literackiej percepcji. Bo ja widzę w prozie Urszuli Honek nie poezję i nie metafory, ale kawał naturalizmu dobrej próby i podskórnego prymitywnego erotyzmu ( „Kobieta ściąga rajstopy, spódnicę, bluzkę, majtki i stanik. Staje odwrócona twarzą do ściany . – Bliżej – mówi mąż. Kobieta szeroko rozstawia nogi. Palce męża szarpią jej sutki. Za sucho – myśli Konieczny”), ludowego witalizmu (płodna Henia – „pamiętam jak brzuchy nam równo rosły”), kapitalnego daru obserwacji, oka i słuchu na detal, węchu na „odór życia”, na fizjologię właśnie, owego wyczucia brzydoty, która pod utalentowanym, midasowym „piórem” może przeobrazić się w literackie złoto.
Urszula Honek – „Białe noce”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, str. 157, ISBN 978-83-8191-390-4
—
Panie z „Misia” i nie z „Misia”
Kilka lat temu ukazał się tom „Jak u Barei, czyli kto to powiedział”, autorstwa Rafała Dajbora, poświęcony aktorom, którzy w komediach Stanisława Barei wypowiadali słynne, tzw. kultowe kwestie, n.p. Ludwika Paka, który swoją żonę przedstawiał niespodziewanym gościom słowami: „Moja żona Zooofia”. Do innych bohaterów tomu należeli m.in. Bronisław Pawlik, Mariusz Gorczyński, Wojciech Pokora i inni. Po kilku latach dostaliśmy kontynuację tego barejowego motywu, tyle że w wydaniu damskim, poświęconym aktorkom. To Zofia Czerwińska od „oczka Misia-rysia”, Barbara Rylska od „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”, Hanna Skarżanka od „Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział”, Anna Jaraczówna od „Proszę tak nie krzyczeć, ja i tak nie słyszę”, Wanda Stanisławska-Lothe od „A do Żoliborza mamy wszystkie sklepy poobrażane”, Janina Traczykówna z „Wyngiel je we wiosce”, Zofia Merle z „bo na Centralnym strach, jak łapią”, Kazimiera Utrata z „Proszę bardzo! Proszę! Nie zjem panu! Proszę”. Są także siostry Winiarskie („Panie, tu nie jest salon damsko-męski, tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam”, „Passendżer Stanisław Paluch”), Ewa Milde („Stasiek, milicja do ciebie”), Christine Paul Podlewski („Ale ty jesteś silny Misiu”) czy mało znana aktorka Wiesława Gutowska („Panie reżyserze kochany…”) oraz cały szereg innych, mniej zapamiętanych, a często wręcz zapomnianych aktorek. „W charakterystycznym dla siebie stylu pełnym anegdot, wspomnień znajomych i cytatów z prasy Dajbor rzuca tym razem światło na aktorki występujące w filmach Stanisława Barei” – czytamy w nocie wydawnictwa. Kilka stron poświęconych jest Elżbiecie Czyżewskiej, też aktorce Barei, ale nie epizodystce, lecz głównej amantce w takich komediach jak „Żona dla Australijczyka” czy „Małżeństwo z rozsądku”. Dajbor omawia cały niemal świat kobiecy w komediach Barei, także te postacie, do których nie są przypisane „kultowe” kwestie. Tym razem świat Barei tłumaczony jest i rozbierany na czynniki pierwsze przez pryzmat kobiecy, co nadaje mu odmienny sens niż w perspektywie męskiej. I jak zwykle w tego rodzaju publikacjach, indywidualne portrety i wątki układają się w bogaty zbiór przyczynków wzbogacających historię polskiego aktorstwa, teatru, filmu i telewizji.
Książkę kończy „in memoriam” Krystyny Kołodziejczyk „Kiksy”, która niestety zmarła w 2020 roku. Warto też odnotować, że autor, Rafał Dajbor (rocznik 1981), aktor i dziennikarz Teatru Żydowskiego w Warszawie, który zagrał kilkadziesiąt ról w polskich filmach i serialach (m.in. w „Klanie”), kieruje fundacją Drugi Plan, która zajmuje się upamiętnianiem mistrzynie i mistrzów epizodu aktorskiego w kinie i telewizji. To cenna inicjatywa, ponieważ epizodyści i epizodystki to sól kina, nadający mu często ten najważniejszy smak. Przy czym są epizodyści i epizodystki sławni, są też mało znani lub wręcz zapomniani, są aktorskie efemerydy, które pojawiły się na krótko i zniknęły jak meteoryty. Należy im się nasza, widzów, czuła pamięć.
Rafał Dajbor – „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem, czyli Jak u Barei 2” , Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022, str. 319, ISBN 978-83-670-75-12-1
—
Miłość grecka jako inspiracja literacka
Skoro tradycja literatury zrodzonej z fascynacji klasyczną miłością heteroseksualną jest tak niezmiernie bogata, że sięga korzeniami do początków piśmiennictwa (n.p. „Iliada” Homera, w której wojna trojańska wywołana została miłosnym porwaniem Heleny, żony króla Menalaosa przez księcia Parysa, czy „Sztuka kochania” Owidiusza), to dlaczego nie miałoby być w literaturze miejsca dla miłości homoseksualnej, zwanej też historycznie grecką, czy inwersyjną? Jej nowym przykładem jest proza Jarosława Pietrzaka „Nirvaan”. Proza ta nie jest zbudowana jak typowa literacka proza fikcyjna, to raczej opowieść z gatunku „życiopisania”, terminu którego początki wiążą się twórczością Edwarda Stachury. W warstwie narracyjnej „Nirvaan” jest opowieścią o podróżach i erotycznych przygodach opowiadającego, a jest tych przygód i fascynacji wiele. Jacek Poniedziałek napisał o „Nirvaanie”: „Szczera do bólu powieść Jarosława Pietrzaka, to z jednej strony historia emancypacji polskiego homoseksualisty, z drugiej epopeja gejowskich podrywów, one night standów, z innej perfekcyjny portret zakompleksionego wrażliwca z robotniczej rodziny, tłumiącego w opresyjnym środowisku swoje skłonności i naturalną ekspresję, z jeszcze innej melodramatyczna love story, i wreszcie szczegółowy dziennik z życia młodego Polaka w Londynie, gdzie roi się od uciekinierów z biedy i obyczajowych uchodźców”. Poniedziałek trafnie ujął w lakonicznym opisie chyba większość najważniejszych aspektów „Nirvaana”.Każdy z nich wart byłby wyczerpującego rozwinięcia, jednak z konieczności skoncentruję się tylko na kwestiach kluczowych. Po pierwsze, zauważył, że narracja przeciwko LGBT nie zatrzyma ich emancypacji – przeciwnie, przyspieszy ją. Poniedziałek użył zwrotu „melodramatyczna love story”. Jest w tym łut prawdy, ale to, co przede wszystkim uderza w opisach Pietrzaka, to niehamowana niczym szczerość, wyrażająca się w bezkompromisowej otwartości właściwie naturalistycznej. Fizyczne stosunki homoseksualne opisane są tu z dosłownością naturalistyczną, niczym nie zawoalowaną, oburzeni przeciwnicy nazwaliby je „drastycznymi”. Ta opowieść, gdyby ukazała się n.p. w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych już w latach sześćdziesiątych mogłaby przyprawić autora i wydawcę nawet o wyrok więzienia. Na tle „Nirvaana”, inkryminowane jeszcze tak niedawno powieści w rodzaju „Kochanka lady Chatterley” Davida Herberta Lawrence czy „Lolita” Vladimira Nabokova wydają się lekturami doprawdy niewinnymi w swojej dyskretnej oględności. Skądinąd, większość utworów literackich, które przeszły do historii jako „księgi zakazane” przez cenzury różnych epok, to utwory „niewinne” w porównaniu z „Nirvaanem”. Co gorszącego znaleźć dziś można nie tylko w takich klasycznych eposach erotycznych jak „Dekameron” Boccaccia. „Opowieści kanterberyjskie” Chaucera czy „Żywoty pań swawolnych” Brantôme’a, ale także w licznych dziełach literackich, które „siały zgorszenie” w XX wieku? To, nawiasem mówiąc, pokazuje, że mimo barier, które współcześnie utrudniają życie osobom LGBT w wielu krajach, dokonał się jednak, przynajmniej w Europie, ewidentny postęp i żyjemy, mimo wszystko, w znacząco odmiennych niż jeszcze pół wieku temu uwarunkowaniach. Warto też zatrzymać się przy użytym przez Poniedziałka – nieco na wyrost i raczej umownie – zwrocie: „epopeja gejowskich podrywów”. Biogram Jarosława Pietrzaka, który jest z wykształcenia kulturoznawcą i filmoznawcą, autorem książek: „Smutki tropików. Współczesne kino latynoamerykańskie jako kino polityczne”, „Notes brazylijski”, a także szeregu esejów opublikowanych w publikacjach zbiorowych dotyczących polskiego kina, w tym w „Przewodnikach Krytyki Politycznej”, m.in. w tomach o „Wajdzie” i „Skolimowskim”, współpracownikiem „Le Monde diplomatique” i strajku.eu, a także cyklu opowiadań osadzonych akcją w gejowskim Londynie, opublikowanych w internecie – z definicji zaświadcza o jego wysokiej świadomości kulturowej. Nie mam jednak wiedzy, czy konstruując „Nirvaana”, swoją powieść debiutancką, rozmyślał o osadzeniu jej w jakimś kulturowym, w szczególności literackim kontekście. Dlatego próbując to uczynić, mam świadomość, że czynię to wyłącznie na własny rachunek, podług subiektywnego modelu interpretacyjnego. Kilka tytułów tworzących krąg tematyczny, w który można wpisać opowieść Pietrzaka wymieniłem już wyżej. Można by je długo wymieniać. To cała skandalizująca, zakazana literatura erotyczna, od czasów najdawniejszych do współczesności. Literatura z kręgu „indeksu ksiąg zakazanych” i rozmaitych odmian „kodeksu Haysa”. To literatura zbuntowana przeciw kulturowym, obyczajowym, społecznym i prawnym opresjom. Natomiast słowo „epopeja” budzi skojarzenia z prozatorskimi syntezami epok, syntezami ujmującymi całościowo kompleks zjawisk im właściwych. Mam jednak na myśli nie ten rodzaj epopei historyczno-społecznych, ogólnonarodowych, obrazujących fundamentalną epokę, który reprezentują, każde na radykalnie inny artystyczny i gatunkowy sposób, n.p. Don Kichot” Miguela Cervantesa, „Wojna i pokój” Lwa Tołstoja, „Rodzina Thibault” Rogera Martina du Gard, „Narzeczeni” Alessandro Manzoniego, czy „Klub Pickwicka” Karola Dickensa. Mam na myśli „epopeje cząstkowe”, jakimi były „Dekameron” czy „Żywoty pań swawolnych” jako – średniowieczna w pierwszym i renesansowa w drugim przypadku – epopeje erotyczne, wyzwalające i stawiające w centrum egzystencji ludzkiej tę sferę, oficjalnie stłumioną przez Państwo i Kościół poprzez ograniczenie jej do ścian „alkowy”, czy „Tortilla flat” Johna Steinbecka jako „epopeję pijacką”. Istnieje też tradycja powieści środowiskowej – marynistycznej (obficie reprezentowanej w literaturze anglosaskiej), zawodowej (obrazy rozmaitych profesji, n.p. prawniczej, politycznej, w USA n.p. Gore Vidal, w Polsce – Stefan Kisielewski), oficerskiej czy żołnierskiej (n.p. Hans Helmut Kirst czy Jarosław Haŝek), medyczno-szpitalnej, chuligańsko-przestępczej (n.p. „Zły” Tyrmanda czy proza Marka Hłasko), przykłady można by mnożyć. Istnieje także literatura gejowska, na Zachodzie (jak przypuszczam, bo nie jestem zorientowany) obficie występująca. W literaturze polskiej tego rodzaju powieść jak „Nirvaan” jest „nowinką”, jako że dotychczasowa „literatura gejowska” n.p. w wydaniu Michała Witkowskiego, ma charakter dość umowny, nawet metaforyzujący, daleki od naturalizmu. Wymieniłem te przykłady nie po to, by arbitralnie wartościować miejsce „Nirvaana” w tym szeregu, a już zwłaszcza by go przeceniać. Nie czynię tego. Po „Bakunowym faktorze” (1960) Johna Bartha, który wywołał pojawienie się pojęcia „literatury wyczerpania”, czyli – jak to ujął Wacław Sadkowski – „literatury parafrazującej dawne motywy, wątki i konwencje artystyczne, ponieważ możliwości wymyślania nowych zostały w toku paru tysięcy lat rozwoju sztuki słowa wyczerpane” – dawne sposoby „rangowania” literatury straciły aktualność, moc i sens. Nie mniej uważam, że debiut powieściowy, choć zapewne niedoskonały, Jarosławowi Pietrzakowi się udał.
Jarosław Pietrzak – „Nirvaan”, wyd. Inny Kraj, Warszawa, Amsterdam, Londyn, partner wydawniczy Książka i Prasa, str. 424, ISBN 978-83-66615-62-5
—
W cieniu biblijnego Araratu
Gdy w 2018 roku na dziedzińcu Pałacu Inwalidów w Paryżu odbywały się uroczystości ku czci zmarłego wielkiego mistrza piosenki francuskiej Charlesa Aznavoura, uczestniczył w nich prezydent Armenii, ojczyzny artysty. Wtedy szczególnie mocno można było sobie uświadomić, z jak dalekiego i prastarego, starożytnego kraju pochodził Aznavour, Ormianin z pochodzenia. O podobne wrażenie nietrudno czytelnikowi opowieści o Armenii autorstwa Macieja Falkowskiego. Armenia wydaje się być krajem „za górami, za lasami”, odleglejszym w naszej wyobraźni i świadomości od niejednego kraju geograficznie odleglejszego od Europy i Polski. Zadziwiająca w fenomenie tego kraju jest w pierwszym rzędzie ogromna dysproporcja między jego wybitnie pradawną genezą, jego prastarymi dziejami sięgającymi epoki Starego Testamentu (według legendy biblijnej w górach Ararat spoczywają szczątki Arki Noego z Potopu), przy których historie takich krajów jak Polska czy Francja wydają się być płytko sięgającymi w przeszłość „nowinkami” – a nikłością znaczenia Armenii we współczesnym świecie. Był czas kiedy o Armenii było głośno, od lat jednak zapadła wokół niej głucha cisza, choć kraj ten egzystuje w ekstremalnie trudnych warunkach geograficznych, politycznych i gospodarczych. „Nie ma wielu takich narodów jak Ormianie, dla których całe tysiąclecia są jak dla innych stulecia. Olbrzymia tradycja, starożytna kultura, świetna kuchnia, zapierające dech krajobrazy, ciekawi ludzie, wieki chwały i momenty grozy z rokiem 1915 (rzeź Ormian dokonana przez Turków) na czele” – pisze Falkowski. Autor barwnie i soczyście opowiada o ormiańskiej przeszłości i teraźniejszości. „Opowiada – czytamy w nocie wydawniczej – o stolicy (Erewaniu) i prowincji, o polityce i codziennym życiu, o stanowiącym kość niezgody z Azerbejdżanem Górskim Karabachu i o wielu zakątkach świata, do których los przez wieki rzucał Ormian”. No właśnie, wspomniany wyżej Aznavour był tylko być może najsłynniejszym z ogromnego legionu Ormian rozsianych po całym świecie. Także w dawnej Rzeczpospolitej, zwłaszcza w jej dużych miastach istniały całe diaspory Ormian, zwłaszcza na Kresach, z Lwowem na czele, gdzie należeli do najliczniejszych mniejszości i gdzie parali się przede wszystkim handlem, ich żywiołem. Autor pokazuje nam Armenię na wszystkie sposoby, od północy po południe, od wschodu do zachodu, w rozmaitych przekrojach, pod rozmaitymi kątami, w trudnych relacjach z większością sąsiadów (granica z Azerbejdżanem i Turcją jest praktycznie zamknięta). Kogo zafascynuje fenomen Armenii, kraju nietypowych chrześcijan (prawosławie obrządku ormiańskiego) – czy to tej z pomroki dziejów, czy dzisiejszej (słowo „współczesnej” nie jest tu może w pełni adekwatne), ten może sięgnąć nie tylko po przywołaną, ale też skrótowo omówioną przez autora wielojęzyczną literaturę poświęconą temu krajowi, a także znaleźć tytuły filmów o Armenii i armeńskich filmów, w tym (ciekawostka) dostępnych w internecie filmów produkcji Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Frapujące spotkanie z mało znanym krajem
Maciej Falkowski – „Armenia. Obieg zamknięty”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, str. 347, ISBN 978-83-8191–392-8
—
Nie ma Nietzschego
„Polska B” i jej turpizm nie od dziś mają w rodzimej literaturze wielkie branie. Prozy poświęconej „Polsce B” powstały na przestrzeni minionych dziesięcioleci całe piramidy tomów. O „Polsce B” napisał już w latach trzydziestych Jalu Kurek („Grypa szaleje w Naprawie”. Po wojnie o „Polsce B” pisał Marek Hłasko i Leopold Tyrmand („Zły”), choć ich do tego nurtu nie zaliczono, bo ich „Polska B” mieściła się w warszawskim Śródmieściu i na Woli. W PRL o „Polsce B” pisali Jan Himilsbach, Edward Redliński, Józef Morton, Maria Jarochowska, Hanna Ablewicz, Zyta Rudzka i cały legion innych pisarzy. Jest też całe multum pośledniejszych rzeczy osnutych wokół tematu „Polski B”. Wokół tego tematu krąży też, a raczej w nim tkwi opowieść Krystiana Janika o nieco „kononowiczowskim” (pamiętacie kandydata wyborczego Kononowicza?) tytule „Tu nie ma nic” Krystiana Janika, przedstawionego jako prozaik, felietonista, dziennikarz, autor kryminału historycznego „Pomsta. Opowieść z dziejów miasta Tarnowa” (2018), a także „podszytych grozą opowiadań kryminalnych” oraz jako „zwolennik filozofii nietzscheańskiej i myśli Emila Ciorana” (czy „zwolennik” oznacza w tym przypadku „wyznawcę” czy miłośnika tematyki w sensie poznawczym? – można bowiem być n.p. miłośnikiem tematu faszyzmu z perspektywy historyka, nie będąc jego „zwolennikiem”). Od siebie dodam, że autor jest słuchaczem muzyki metalowej
„Dawno, dawno temu, za górami, za lasami… A może jednak niedawno? Może wczoraj, dziś, może jutro? Tuż za rogiem, w twoim bloku, u sąsiada za płotem. Wciąż rozgrywa się ta sama historia. On kocha, ale pije i bije. Ona kocha i wybacza. Bo co jej pozostało? Rodzina musi trzymać się razem – dla dzieci chociażby. O miłości nikt nie mówi, bo po co? Życie kręci się wokół telewizora, meczów polskiej reprezentacji, papierosów i żołądkowej gorzkiej. Czy istnieje cień szansy, że ten odwieczny krąg zostanie w końcu przerwany? On przestanie pić, ona od niego odejdzie. Co się wtedy stanie z tym światem, który zdawał się nie do ruszenia?
Ci, którym uda się wyrwać, będą wspominać swój pobyt w Odchylicach jak przez mgłę. I wciąż będą tu wracać. Bo takie miejsca działają jak magnes – wiecznie uśpione miasteczka, w których nie ma nic”. „O ile Reymonta nazywa się piewcą wsi polskiej, o tyle Janik zasługuje na miano piewcy Polski B. Zakochacie się w tej powieści, choć jak w przypadku każdej prawdziwej miłości – czasami będzie bolało” – napisał w wydawniczej Kazimierz Kyrcz.
Autor akcję swojej opowieści usytuował w na pół prawdziwych, na pół zmyślonych podtarnowskich Odchylicach, a narracja podana jest z dwóch stron: Jadwigi Gorzałkowej, żony alkoholika oraz młodego mężczyzny. Losy ich dwóch różnych światów przecinają się w dziwnym spotkaniu. Jest tu dużo wódy i jej chlania. Wóda, ten narodowy polski napój jest tu wszechobecny, jest też jednak wisielczy nieco ale dobrej próby humor rozrzedzający grozę egzystencjalną i ohydę tego świata, jest pijackie „rzyganie do bigosu” konsumowanego ze smakiem przez uczestnika „imprezy” nieświadomego jego zawartości, są sarkastyczne uwagi pod adresem polskiego futbolu, „który można oglądać tylko nachlanym”. Polska „Tortilla flat”? Polskie „Moskwa-Pietuszki”? Można i takie skojarzenie uczynić, ale może to raczej szlachetniejsza odmiana „Kiepskich”. Przyznam jednak, że wyszedłszy z tych alkoholowych, ponurych oparów, chętnie przeczytałbym w wydaniu Janika, dla odtrutki, wyznania polskiego nietzscheanisty, może obraz Polski dzisiejszej okiem nietzscheanisty widzianej? Bo nie samym chlaniem wódy, ale też czasem Nietzschem człowiek żyje.
Krystian Janik – „Tu nie ma nic”,Wydawnictwo Lira, Warszawa 2022, str. 298, ISBN 978-83-67084-16-1
—
Opowieść poniekąd filmowa
„Sprzedawca lodów” to nietypowa kronika rodzinna poruszająca temat wojennych traum odzywających się w kolejnym pokoleniu. Dwa lata po zakończeniu II wojny światowej reżyser tworzy naśladujący życie film o kobiecie i mężczyźnie, którzy uciekają z okupowanej Czechosłowacji. Zmuszeni są udawać małżeństwo. W miarę rozwoju akcji postacie, w które wcielają się aktorzy, zaczynają żyć własnym życiem. W równoległej rzeczywistości tajna policja podejrzewa, że reżyser posiada informacje, które zagrażają bezpieczeństwu narodowemu, a echa historii odbijają się w losach kolejnego pokolenia.
„Sprzedawca lodów”, to proza, w której czytelnik od pierwszej do ostatniej strony nie może być pewny niczego. Odbywamy podróż w czasie i przestrzeni, poznajemy postaci pozornie wyrwane z kontekstu i z rzeczywistości, o której nie mamy pojęcia. Może to utrudniać doświadczenie czytelnicze, ta fabuła jest poszatkowana. Z drugiej jednak strony książka nie pozwala o sobie zapomnieć – zauważa Iwona Kiuru, tłumaczka powieści. Autorce udało się stworzyć atmosferę niepokoju i napięcia, która czytelnikowi towarzyszy nieustannie. Powieść pełna jest niedopowiedzeń, a zarazem scen naładowanych emocjami. Gość „Moich książek” nie ma wątpliwości, że jedną z największych zalet „Sprzedawcy lodów” jest sugestywność.
W „Sprzedawcy lodów” zacierają się granice między fikcją a rzeczywistością, a podróż bohaterów zamienia się w trwającą w nieskończoność ucieczkę: z taśmy filmowej na widownię kinową, do domu pani Niemcovej, do czechosłowackiej Pragi i szwedzkiego Göteborga, aż wreszcie do pocztowej skrytki, zapełnionej listami do dziewczyny o imieniu Milena. Fińska pisarka Katri Lipson zaprasza czytelników do zabawy intelektualnej na wielu poziomach, między innymi pozostawiając tropy i odwołania intertekstualne do innych twórców, choćby do Milana Kundery. Niespodzianki czekają jednak również na polskich czytelników. Autorka nawiązuje bezpośrednio m.in. Do poezji Wisławy Szymborskiej. – Niemal dosłowny cytat z Szymborskiej pojawia się w jednym z fragmentów tekstu – zaznacza Iwona Kiuru, dodając jednocześnie, że Katri Lipson nie kryje swojej fascynacji poezją polskiej noblistki. W „Sprzedawcy lodów” odnajdziemy również nawiązania do jednego z filmów Krzysztofa Kieślowskiego, do „Podwójnego życia Weroniki”, utworu, który stanowi jedno z ważniejszych dla fińskiej pisarki dzieł kinematografii światowej. Akcja tej uhonorowanej Nagrodą Literacką Unii Europejskiej powieści rozgrywa się w powojennej Czechosłowacji i współczesnej Szwecji. Jest w niej także zawarta implicite nowa definicja fenomenu europejskości. Wydanie książki doszło do skutku dzięki współsfinansowaniu przez Unię Europejską w ramach programu „Kreatywna Europa”, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.
Katril Ipson – „Sprzedawca lodów”, przekł. Iwona Kiuriu, Widnokrąg, Piaseczno 2021, str. 255, ISBN 978-83-962738-0-2