Adam Lizakowski – Pan Marian – opowiadanie emigranta

0
171
Adam Lizakowski
Adam Lizakowski

Udając się na poranny spacer spotkałem sąsiada z góry, czyli z pierwszego piętra, pana Mariana mieszkającego w Chicago od kilkunastu już lat. Ale tak w ogóle to on pochodzi z Białostocczyzny, czyli – jak wszyscy – trójkąt białostocki – Mońki – Zambrów – Hajnówka. Pan Marian mieszka i nie mieszka na górze. Wszystko zależy od tego, czy ma pracę, czy jej nie ma.  Jeśli ją ma, żona i córka przygarną go, bo wiadomo każdy grosz się liczy, nawet takiego łajzy jak pan Marian, bo ten głupi dolar ułatwia życie.

Obecnie pracy nie ma, więc mieszka w piwnicy, czyli – jak mówią miejscowi – w bezjmencie. Mały kąt, w którym trzymane są stare krzesła i stoły plus małe polowe łóżko, na którym pan Marion może złożyć swoje umęczone ciało i stare kości.

 Jego żona wraz z moją ostrzegały mnie przed nim, abym nie pożyczał mu pieniędzy ani też nie dokarmiał, gdyż wszelki (z mojej strony humanitarny) odruch pomocy może być źle zrozumiany przez pana Mariana i pomyśli sobie, że bez pracy tez można żyć, bo sąsiad, czyli ja zryć za darmo daje.

Pan Marian to mężczyzna niewysoki o szerokiej czerstwej twarzy z dużym czerwonym nosem i drobnej postury ciała. Cokolwiek by na siebie nie założył i tak to będzie na niego za duże. Niestety, zbyt często zagląda do kieliszka: lubi alkohol, to za mało powiedziane, on wręcz go uwielbia. Ta miłość już trwa długą chwilę i nie jest to miłość szczęśliwa, ale w stosunku do mnie jest zawsze miły i uprzejmy. Nigdy nie miałem z nim kłopotów, nic mi nie zrobił przykrego, ale moja własna żona nastawiła mnie wrogo do niego:

– Taki facet – powiedziała – nie może pozytywnie wpływać na ciebie. Nawet nie pytałem, dlaczego, pogorszyłoby to moją sytuację, i tak nie najlepszą, bo, ale to zupełnie inna historia.

Pan Marian przeważnie się nie goli, ale też nie zapuszcza brody, przeważnie nie ma pracy ani szczęścia w życiu (a kto je ma?). Jest już człowiekiem dojrzałym, a nawet prze-dojrzałym, i dzikość pierwszej młodości jest dawno poza nim.

Stąd zapewne biorą się wszelkie kłopoty związane z pracą, bo kto przyjeżdża do Ameryki po pięćdziesiątce?  No, kto, odpowiedź jest krótka; wariat. Człowiek starszy w tym kraju jest już po czterdzieści, a cóż dopiero po pięćdziesiątce. „Stary człowiek” jest dyskryminowany na każdym kroku, bo – powiedzmy sobie prawdę – komu taki gość może być potrzebny? Kto da pracę starszej osobie, która nawet nic po angielsku nie duka: ani me, ani be? Tysiące młodych, zdrowych mężczyzn szukają pracy, ale Europa Wschodnia gna na złamanie karku do Ameryki, nie mówiąc już o Ameryce Południowej. Jak zawsze młodzi są górą, nawet, jeśli nie mają doświadczenia, nie muszą mieć ubezpieczenia medycznego, są sprawniejsi i silniejsi, lepiej i szybciej pracują, ciężej i efektywniej? To wszystko decyduje o tym, że starość jest poniżana i lekceważona, a jeśli jest niezabezpieczona finansowo może być wyjątkowo przykra i ciężka, gdy się straci stały dochód lub zdrowie. No cóż, taka jest Ameryka i nie trzeba więcej o tym pisać.

Kobiety, Polki w Ameryce to mają złote życie, nie to, co mężczyźni. Jest ich mniej niż mężczyzn, więc nawet w starszym wieku mogą uchodzić tutaj za królowe. Ich sytuacja zawodowa też jest o wiele lepsza. One zawsze mogą podjąć pracę sprzątaczki lub niani do pilnowania dzieci lub pielęgniarki do umierających starców bądź choćby pomocy do prowadzenia i sprzątania domów. Zawsze jest praca dla kobiety, przynieść, podaj, pozamiataj, ugotuj coś, albo wymyj plecy lub wannę. Mężczyźni mają o wiele bardziej trudniejszą sytuację, dlatego pan Marian klnie na Amerykę i przeklina cały ten kapitalizm. Nie może się z tym kapitalizmem amerykańskim dogadać ani po polsku ani po angielski i cierpi, autentycznie cierpi.

– W komunie to było życie… O nic człowiek nie musiał się martwić, a teraz masz babo placek, włosy sobie z głowy wydzieraj albo zdychaj z głodu. Komuna to było coś piękno, o nic człowiek nie musiał się martw, bo nawet nie było za bardzo, o co się martwić. Komuna, to był wspaniały system, że ja też go musiałem obalić pluł sobie w brodę pan Marian.

Natknąłem się na pana Mariana robiąc minę człowieka nieszczęśliwego chciałem go w ten sposób przechytrzyć i szybko wyminąć, aby nie wdawać się w rozmowy o pogodzie czy właśnie minionych świętach. Znałem jego repertuar od lat, więc wiedziałem, o czym będzie rozmowa, spuszczając głowę w dół przyspieszyłem kroku, jednak on pierwszy powiedział: „Dzień dobry”. Promieniał przy tym tak szczerym i autentycznym uśmiechem, który zbił mnie z tropu zupełnie.  Jego oczy nabrały blasku radości i tym blaskiem zatrzymamy mnie. Kręcąc głową w lewo i w prawo, unikając jego oczu, chciałem dać mu do zrozumienia, że się spieszę, że nie mam czasu, że porozmawiamy, kiedy indziej, bo teraz już muszę iść, gdyż od tego zależą losy świata. Lecz on tego wcale nie zauważył. Wyciągnął swoją brudna rękę w moim kierunku, lgnąc do mnie jeszcze bardziej tym swym ciepłym i szczerym uśmiechem. Nie było rady, musiałem przystanąć i jak zwykle rozpoczęliśmy rozmowę o tej cholernej zimie w Chicago.

Tym razem pan Marian łatwo nie chciał zakończyć tematu, jak doświadczony aktor w jednej sekundzie zrobił minę posępnego i zafrasowanego człowieka, jakby zima obchodziła go bardziej niż zwykle. Mnie osobiście obchodziła jego córka, szczupła, wysoka blondynka o dość przyjemnej twarzy, po przejściach, już w wieku 31 lat była dwa razy mężatką.  Interesowałem się nią, ale nie dlatego, że jej pożądałem czy pragnąłem,  przecież byłem żonaty i mapę kobiecego ciała znałem na pamięć, te najważniejsze miejsca u kobiety nie były mi obce, ale córka pana Mariana interesowała mnie i podniecała swoim stylem życia, wyobrażałam sobie ją jako osobą traktującą seks jak jedzenie, po prostu jestem głodna więc jem, mam ochotę na seks więc korzystam z każdej okazji, te myśli mnie ekscytowały i nawet nie mam pojęcia, czy ona faktycznie taka była, czy tylko moja fantazja ją taką stworzyła w mojej głowie. Czasem wyobrażałam sobie, że będąc głodną zejdzie z góry i zapuka do moich drzwi, mówiąc nam ochotę na seks, ale nikogo nie ma pod ręką więc wybrała dzisiaj ciebie, weź mnie na stole, tak jakbyś jadł śniadanie z żoną.

– A co tam nowego w rodzinie panie Marianie, co nowego u córki, dawno jej nie wiedziałem, – specjalnie zapytałem o nią sąsiada, bo wiedziałem, ze niechętnie o niej rozmawia? I za każdym razem to samo w kółko powtarza.

– Jak to u pielęgniarki – odpowiedział pan Marian niechętnie. W Polsce miała prawie wszystko, dobra szkoła, dobry zawód, dobra praca panie, ale super posada w prywatnej klinice w Białymstoku. Znajomych miała na stanowiskach, kogo ona nie znała i kto jej nie znał, nie brakowało jej miłości i pieniędzy, poczucia bezpieczeństwa i niezależności, i tak się panie zaczęła nasza z nią udręka. Diabeł nas podkusił, aby ją tutaj do Chicago ściągnąć, bo się w Polsce nudziła.

-, Ale córka na starość panie Marianie w Ameryce to super sprawa, sam pan musisz przyznać – jakoś sztucznie to powiedziałem.

– Panie czyś pan z byka spadł – blondynka i to młoda w Chicago – to według pana poczucie bezpieczeństwa dla rodziców. Hindusi, Araby, Murzyni, a o Meksykanach nie wspomnę, biegali za nią jak psy za suką, a ona oszołomiona sukcesem powodzenia rozpoczęła jak to nam mówiła eksperyment, czyli randki z nimi.

– Randki- eksperyment, – o czym pan mówisz, bo nie wiem.

Randka – no nie wiesz pan, co to jest randka? Najpierw był jakiś Arab – czort wie skąd – rozwiedziony z pięknym domem w Oak Park z kredytem na trzydzieści lat. Taki romantyczny facet, dużo złota jej kupował, nawet zaczęła o nim poważnie myśleć, ale trafił jej się ten budowlaniec, przedsiębiorca, mercedesem za trzysta tysięcy jeździł, ale jakiś taki niepoukładany. Kupił jej tanie mieszkanie i wyremontował, z pasją jeżdżenia, co weekend na ryby do Wisconsin, ale go kopła w zad, bo ile weekendów można w lesie siedzieć i patrzeć na wodę i opędzać się od komarów. Później był ten główny księgowy z hotelu Palmer House w downtown, pan go pamięta, co rozbił szybkę w drzwiach wejściowych do naszego domu. Przystojniak, znerwicowany z domem w lasach, ale już nie w Wisconsin, ale w Michigan, chytry jak sto diabłów a jego niemiecka rodzina nie akceptowała Polek. Ale co ja będę panu to opowiadał, na pewno żona już to panu mówiła ze sto razy. Popatrzył się na mnie a jego źrenice się poszerzyły, mrużąc zaropiałymi oczami, wyszczerzając wielkie jak łopaty i żółte od tytoniu zęby, uśmiechnął się tajemniczo i najnormalniej w świecie zapytał się mnie:

– Czy jest pan człowiekiem odpowiedzialnym?

Sam się głębiej na tym pytaniem zastanowiłem…

– Nigdy o tym nie myślałem – popatrzyłem panu Marianowi prosto w oczy niepewny, czy aby sobie ze mnie nie kpi, czy może się upił i żartów sobie ze mnie nie stroi. – Nigdy o tym nie myślałem – powiedziałem do niego lirycznie, jakbym się zwierzał jakiejś panience ze swojego osobistego życia.

Wtedy wydął policzki, lekko uśmiechnął się i czekał cierpliwie na odpowiedź. Wiedział, że tak od razu mu nie odpowiem. Moje wahanie sprawiało mu wewnętrzną przyjemność, czego dowodem były śmiejące się oczy.         

– Chyba jestem odpowiedzialny – wyszeptałem nieśmiało. – Żona mówi, że nie, ale ja myślę, że tak. Poza tym ona zawsze mówi odwrotnie niż to, co myśli. To jest jej specjalność kobieca – uśmiechnąłem się niezdarnie.

– Albo się jest odpowiedzialnym, albo się nie jest – stwierdził nerwowo sąsiad. – Opinie pańskiej żony w szczególności mnie nie interesują. Opinie wszystkich kobiet całego świata mnie nie interesują, mam dość babskich rządów i opinii. One po prostu wszystkie tutaj zwariowały, Ameryka poprzewracała im w głowach. To nie tylko pańska i moja małżonka dostały kota w Ameryce, u innych kumpli jest tak samo albo podobnie. Baby w Ameryce głupieją, takie jest moje własne wielkie odkrycie. A co się tyczy pańskiej odpowiedzi, to nie potrzeba żadnej wielkiej filozofii. Albo się jest, albo się nie jest odpowiedzialnym człowiekiem. Po co te akademickie wygłupy i jakieś wyuczone szkolne konwenanse? Proszę mi nie utrudniać, samemu się nie męczyć i dać jednoznaczną odpowiedź.

Wzruszyłem ramionami nie za bardzo wiedząc, jak wybrnąć z sytuacji. Przełknąłem własną ślinę, jakbym łykał truciznę. Wzniosłem wzrok do nieba i z namaszczeniem, jakbym odmawiał modlitwę, powiedziałem:

– Tak. Jestem człowiekiem odpowiedzialnym.

Sąsiad jakby tylko na to czekał. Z radości aż do góry podskoczył. Oczy mu się bardzo zaokrągliły jak srebrne dolarówki amerykańskie.  Ruchem ręki tonącego człowieka sięgnął do kieszeni marynarki, z której wyjął banknoty dolarowe. Drugą ręką poprawił kołnierz mojej koszuli i zupełnie nie patrząc na mnie, tylko w drugą stronę, powiedział:

– Ma pan tutaj trzy dolary, dołoży pan następne trzy i na rogu u Meksyka kup butelkę wódki meksykańskiej – uśmiechnął się tajemniczo, puszczając do mnie perskie oko. – Będę czekał na pana u siebie w piwnicy, przygotuję jakieś kanapki. Skocz pan szybko, na jednej nodze, bo szkoda czasu.

Chicago, 1994r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko