Krystyna Habrat – LETNISKO NAD MORZEM JAK GDYBY Z CZECHOWA

0
186

Opowiadanie

   Ile razy Celina wspominała tamte wakacje w Gdyni, miała wrażenie, jakby panował tam nastój z Czechowa.

   Może dlatego, że wtedy zaczęła na dobre czytać tego autora. Ale tam, jak pamięta czytała „Panią Dalloway” i „Panią Walewską”, bo te akurat leżały na biurku przy oknie, skąd patrzyła na morze. I z pewnością te, które  sobie przywiozła, a jakie? Zapomniała.

   Przeczytała wtedy więcej książek, może i Czechowa – nie pamięta – bo po kilku słonecznych dniach, gdy już zdążyła się wraz z mamą opalić, zaczęło padać niemiłosiernie i bezustannie, więc wszyscy   przesiadywali w domu. Czytali książki, albo snuli się od okna do okna, dla sprawdzenia, czy jeszcze tak leje. A może z drugiej stronu domu już przestało? Czekali tak. Czekali.  A deszcz padał.

  Było ich tam sześcioro. Wujostwo, ich córka z synem i ona z mamą – przybyłe tu w wakacje  na zaproszenie wujostwa. 

   Jedna ciocia nie mogła usiedzieć za długo nad książką. Co i raz odkładała  ją nerwowo na stół, grzbietem do góry, i biegła na dół zrobić coś do jedzenia, to z znów sama nie wiedziała po co. Po prostu  męczyła ją ta monotonia i jeszcze szarość za oknem. Nie cierpiała tego odkąd się tylko  tu sprowadzili. A podobne dni  zdarzały się  często. Najgorszy jednak był wiatr huczący kiedy indziej bez ustanku. Nie mogła tego znieść. Cieszyła się więc z przyjazdu gości. Przy nich  wszystko inne stawało się odległe i mniej ważne, jakby nie istniało. Szykując dobre rzeczy do jedzenia, biegając po przysmaki dla wnuka, który akurat zdał maturę, mogła odsunąć od siebie złe myśli.  Może  w tym celu mamę i ją tuj zaprosili – myślała później Celina, kiedy wydarzyło się już  to wszystko. Żeby oderwać ciocię od melancholii? Chyba nie, bo skąd mogli wiedzieć, co się stanie.

     Nie, nie sadziła, aby byli mniej dobrzy, tacy trochę małostkowi, wyrachowani. Musieli być dobrzy, bo jej tu było tak dobrze.  Nawet, jak  lał deszcz. Lubiła przecież czytać książki. Lubiła też patrzeć przez okno ma morze z połamanymi – jak je sobie nazwała – żurawiami. Lubiła słuchać rozmów dorosłych, gdy odkładali na chwilę czytanie. Czasem grywali w brydża, czasem snuli wspomnienia. Ona jeszcze nie miała takich doświadczeń ani wiedzy o życiu, chwytała więc każe słowo, choć chwilami udawała bardzo zaczytaną, gdy rozmowa wkraczała w rejony niebezpieczne dla dziewczęcych uszu.  Skończyła już pierwszy rok studiów, to już mama nie odsyłała jej do drugiego pokoju, żeby nie usłyszała czegoś  nieodpowiedniego.  Właściwie nic takiego w rozmowach nie padało, bo oni wszyscy byli starej daty. Ciocia nawet na urlop za miastem czy wczasy mówiła: „letnisko” i   wspominała z rozrzewnieniem  przedwojenne czasy, gdy  na takie całym domem, z betami i garami, jeździli.

   Jeden tylko temat uparcie omijano, a gdy go wreszcie dopuszczano, wszyscy stawali się nerwowi. 

  Tematem tabu, nabrzmiałym i smutkiem i radością, były starania córki wujostwa o wyjazd do męża, pracującego już ze dwa lata za granicą. Miała wyjechać wraz z synem i wtedy wujostwo zostali by tu sami. Jak nigdy dotąd.  Młodsza ciocia, jak ją Celina określała, bo córka tej starszej cioci, a rówieśnica jej mamy, zabiegała usilnie o wyjazd.  Tylko starania wciąż się przeciągały. Najpierw Marek miał tu ukończyć liceum. Potem  gdzieś w urzędzie  coś się zacinało.  Gdy pokonywała kolejną przeszkodę, w domu panowała radość. Jedna ciocia  milczała. Po cichu ujawniła mamie, że nie wyobraża sobie, jak to będzie w opustoszałym nagle domu, gdzie zostaną tylko we oboje, ona i wuj Błażej. Przecież całe życie mieszkali razem z córką i jej rodziną. Potem zięć niespodzianie wyjechał służbowo i został tam. Całkiem niepotrzebnie. Tu nie było im źle.

  Jak świeciło słońce i wszędzie rozlewała się bujna zieleń, w dół aż do morza i nieco wyżej za domem, gdzie rósł las różnokolorowych drzew liściastych, to ciocia jakoś wytrzymywała. Zaraz z rana dzwoniła do sklepiku, czy już przywieźli im syfony z wodą sodową i melony, co Marek, wnuk, tak lubił. Przynosiła   to dla niego każdego dnia, zanim jeszcze wstał, i ustawiała na tacy obok krojarki do chleba. Patrzyła chwilę z upodobaniem, jak ładnie to wygląda i  biegła do dalszych zajęć. Przysmaku wnusia nigdy nie skosztowała, nawet kawałeczka nie uszczknęła, żeby jemu zostało więcej. W takich chwilach była pogodna. Wyglądała na szczęśliwą. Nieważne, że się trochę tych zakupów nadźwigała i pod górę było ciężko. To przecież dla Marusia.

  Ale, gdy padał i padał deszcz, nawet do sklepu wyjść nie mogła, ogarniał ją niepokój. Nawet na czytaniu książki nie mogła się skupić. Ciężko jej było schodzić i wchodzić po schodach pomiędzy kuchnią a pokojami, ale nie mogła usiedzieć bezczynnie. Zaraz brała odkurzacz i sprzątała. Potem zabierała się do prania, choćby drobnej przepierki. Ona jedna w tym domu była tak przyziemna. Musiała coś robić, gdzieś  biec!

  Celinie i jej matce zabierała nóż do obierania ziemniaków, że sama zrobi obiad.

  – A wy idźcie, odpoczywajcie, bo jesteście przecież tu na letnisku! – i wypychała je z kuchni.

  Więc oni wszyscy czytali. A deszcz padał i padał bez końca. Wujek i młodsza ciocia wzięli urlopy, żeby nie wychodzić do pracy w deszcz. I tak siedzieli wszyscy.

   Starsza ciocia przychodziła do nich, jak już pozmywała po obiedzie, w czym też nikomu nie dała sobie pomóc.

   – Jak letnisko to letnisko – mówiła do bratanicy lub jej mamy, bo tylko one dwie poczuwały się do pomocy w kuchni, podczas, gdy pozostali dawno wiedzieli, że ona lubi te robotę. Może tylko chcieli w to wierzyć i było im z tym dobrze.

   – Co to zresztą za letnisko? – ciągnęła z powątpiewaniem już w pokoju. –  Morze niby jest, plaża też, ale jak pada deszcz, to i tak siedzi się w domu i ogląda to wszystko z daleka.  A stąd widać tylko trochę niebieskiego morza. Właściwie szarego. My to  mieliśmy własny dom nad rzeką i tam każdego lata jeździliśmy wszyscy z garnkami, pościelą i ze służącą. Tam nawet w czasie deszczu nie siedziało się w domu, bo wzdłuż  rzeki  rosły  stare  wierzby, rozłożyste, pokręcone, i chroniły co nieco od przemoknięcia. Co tam zresztą dla nas młodych był deszcz? Całe dnie chlapaliśmy się w rzece. A jak wyszło się z wody, dobrze było wspiąć się na takie drzewo i rozłożyć do słońca na pochylonym pniu. Obsiadywaliśmy z upodobaniem niektóre  po kilka osób, niczym wielkie ptaszyska. Poprzytulani do grubych pni gawędziliśmy godzinami, romansowali… A dalej był las sosnowy, taki przejrzysty, bo  strzeliste pnie sosen nie zasłaniały widoku całkiem. Chodziliśmy tam na grzyby z wielkimi koszami. Zupełnie, jak na ilustracji Andriollego w „Panu Tadeuszu”. Mamy jeszcze stamtąd zdjęcia w którymś  albumie. Kiedyś je wam pokażę. Teraz jestem trochę zmęczona.

  Ciocia należała do pokolenia, które kultywowało Mickiewicza i uczyło się „Pana Tadeusza” na pamięć. Ona znała dużo, dużo, fragmentów. I dużo ballad oraz innych wierszy. Czasem z przyjemnością coś deklamowała. Tylko do współczesnej literatury miała mniej serca, bo – jak mawiała – nie była tak piękna. A może już jako mężatka, do tego matkująca osieroconemu młodszemu rodzeństwu, nie miała już  czasu rozkoszować się poezją? Wcześnie przejęła obowiązki młodo zmarłej matki, bo ojciec był bardzo zapracowany. Szybko też wyszła za mąż i prowadziła już własny dom. Tylko teraz, gdy roboty w domu  mniej, a po wyjeździe córki z synem, odpocznie już na dobre, ona nie  jest szczęśliwa, a czuje się bardzo zmęczona.

   To obiecane oglądanie starych fotografii jakoś się odwlekało, choć nie było tu właściwie nic do roboty. A jak spędza się czas leniwie, to już wcale nie chce się zabrać do czegokolwiek. Więc tylko wszyscy czytali i spoglądali ku oknom, czy nie przestało padać. Kiedy wreszcie zbliżała się pora  odjazdu, ciocia w popłochu zaczęła przerzucać przykurzone albumy i, to tu, to tam, coś godnego uwagi  bratanicy podsuwała, ale tych z letniska nie znalazła.

  Dziewczynę zaintrygowały dwa zdjęcia na jednej stronie: pięknej kobiety w futrzanej etoli i drugie młodego mężczyzny, który wyglądał, jakby zrywał się ku czemuś niespokojnie. więcej fotografii  Na tej stronie już nie było, choć gdzie indziej ledwo się mieściły. Wtedy ciocia z nieco zakłopotanym  uśmiechem opowiedziała, że ten młodzian zakochał się w tej pani, a ona była mężatką. Przychodził niby do jej młodszej siostry, ale  długo się nie oświadczał i wreszcie, ta starsza, mężatka, postanowiła rzucić męża i wyjechać z nim. Mąż poprosił tylko o jedno: pocałować ją na pożegnanie. Zgodziła się i wtedy… odgryzł jej nos. Potem wychodziła z domu tylko po zmroku, w woalce… A młodzian wyjechał.

   Celinie nie podobało się takie zakończenie. Na pewno nos jej wyleczono, a chłopak? Może mąż? Tego już nie mogła wymyślić, który z  nich dwóch  został szczęśliwy z tą piękną panią. Ciocia powiedziała, że żaden. Nie chcieli tak oszpeconej. Niemożliwe!

  Ta historia była przecież ładniejsza niż  Anny Kareniny, która na koniec rzuca się pod pociąg. Ale ciocia tylko kręciła głową, i jak wujek wszedł, położyła palec na ustach, żeby przy nim  tego nie kontynuować. Prawda! O romansach, o zdradach, rozwodach przy wujku nie wolno!

    Celina co nieco już słyszała, że wujek Błażej pomimo niepozornego wyglądu i skromnych oznak urody był znanym kobieciarzem. Raz nawet zażądał rozwodu. Może nie raz? Chyba czarował panie swoją elokwencją, bo on wiedział wszystko i to lepiej od wszystkich. A przede wszystkim uwodził dowcipem. Ale  potrafił też zmiażdżyć  jednym  docinkiem. Nie na darmo przepracował całe życie w sądzie, a dawniej, w innym jeszcze mieście,  koledzy z sądu przychodzili do niego na karty. Najchętniej w lecie, gdy  siadali w ogrodzie przy wiklinowym stole i grali w brydża póki było na tyle jasno, by widzieć karty. Później po ciemku jeszcze długo gadali aż zmarzli. Wtedy to przesiąkł ich oratorskimi chwytami i butną beztroską. Podobno zawsze był szczwany i elokwentny, ale z latami przekroczył w tym sam siebie.

  Którejś niedzieli, zanim jeszcze deszcz się na dobre rozpadał, pojechali kolejką  pokazać mamie i jej wszystko co najciekawsze do zobaczenia. Powrócić mieli statkiem, już po obiedzie w dobrej restauracji.  Bardzo już zmęczeni łażeniem, przysiedli na chwilę na ławce  w parku i zapatrzyli się na  błyszczącą za drzewami wodę w stawie.

  – Patrzcie – westchnął wujek płaczliwie – ja taki głodny, o oni bułkami karmią łabędzie. Mnie by dali.

  Pośmieli się chwilę, trochę smutno, bo też  zgłodnieli, nie mówiąc o bolących nogach, a tu nagle podeszła do nich kobieta i spytała, czy może się przysiąść.   Siedziało ich już tu pięcioro, bo Marek wolał ich gdzieś z kolegami, i musieliby się   mocno ścisnąć, żeby ta pani mogła tu na skraju przycupnąć, ale wuj zaraz wypalił:

  – No, skoro pani ma bilet na tę ławkę, to  proszę siadać.

  Na to kobieta  od razu się odwróciła i spiesznie odeszła. Nie  rozglądała się nawet za inną ławką.   Widocznie przestraszyła się, że nie ma biletu i jeszcze karę zapłaci?  

   Tak, wujek potrafił na poczekaniu takie coś sobie wymyślić. Pewnie tym  – on niewysoki, raczej brzydki – przyciągał kobiety. A ciocia nieraz  płakała.   Czasem, gdy zostawały w kuchni we dwie z mamą, Celina, wchodząc tam, zastawała ją szybko wycierającą oczy i nos. Musiała zwierzać się mamie.

   A deszcz nieustannie padał.

  Wiązał szklanymi sznurami niebo z ziemią, przysłaniając morze i złamane żurawie w porcie. Tak to zapamiętała. A oni wszyscy w pokoju czekali, kiedy wreszcie przestanie padać i czytali. Każdy w swoim wybranym miejscu, przy stole, na kanapie lub przy biurku pod oknem. Wybierali książki z półek i ze stosów, jakie leżały na biurku, koło biurka i w innych pokojach. Celina też brała całkiem przypadkowe tytuły, jakich by nigdy nie wybierała, a teraz tak, żeby choć zobaczyć, o czym to jest? Przynajmniej tutaj tak brała książki i zatapiała się w nich, zapominając o bożym świecie.  A jak podnosiła oczy na okno, widziała tylko zamgloną szarość.

  Zresztą co i raz ktoś podchodził cichutko do któregoś okna i sprawdzał, co tam, i odwracał się zniechęcony. Padało nadal.

  Rok później znowu tu przyjechali.

  Na pogrzeb starszej cioci. „Mama zwariowała i rzuciła się pod pociąg!” – przywitała ich na progu młodsza ciocia. Tym razem Celina przyjechała z tatą, bo to była jego siostra. Ale mieszkanie już było inne, bo wyprowadzili się z tego wynajmowanego w willi z widokiem na morze. Młodsza ciocia miała niebawem wyjechać z synem do męża za granicę, więc dla dwojga osób  nie potrzeba było aż tylu pokoi. Książek już tyle tu nie było, bo nie miałyby się gdzie pomieścić. Młodsza ciocia wysyłała je powoli do męża, aby za granicą mieć co czytać.

  Na szczęście  kawałek błękitu morza też tu było zza bloków mieszkalnych widać. Tylko chwilami nie wiadomo było, gdzie morze, gdzie niebo?

  Ale oni przyciszonymi głosami rozmawiali o zaistniałej tragedii. A pozjeżdżało się trochę krewnych. Sam wuj Błażej założył ciociny fartuch i po raz pierwszy w życiu przystąpił do gotowania dla wszystkich rosołu. Makaronu nie znalazł, więc posłał po niego Celinę z jej drugą kuzynką. Tylko smarkule roztrzepane kupiły zamiast nitek, świderki. Wyśmiał je i poszedł kupić, co trzeba, sam. Wtedy młodsza ciocia opowiedziała Celinie, że po ich wyjeździe stąd w zeszłym roku, jej mama dostała takiego rozstroju nerwowego, takiej nostalgii, że w końcu tak zrobiła. A jeszcze wiatr huczał od kilku dni, a ona tego nie znosiła.

  Celina nie chciała w to wierzyć. Może ciocia szła zamyślona, a tu zobaczyła   przed sobą pociąg i w plątaninie torów, nie mogła zdecydować, którym on nadjeżdża? Tam nie wolno było przechodzić, ale ona wolała tak na skróty. Może tylko noga się jej zakleszczyła o tory, gdy  przechodziła przez torowisko po codzienny przysmak dla wnuka: melon i woda sodowa w pękatym syfonie? Przecież było tak w    powieści Cronina „Zielone lata”. Tak, tak, Celina była jeszcze tak młoda, że na wszystko patrzyła poprzez powieści, a ciągle je czytała.

  Wszystko tym razem było inaczej niż w zeszłym roku. Celina też była inna, bo bardzo zakochana. Tylko jeszcze nie wiedziała, czy szczęśliwie.

   A tu takie nieszczęście! W samym środku upalnego lata.

  To chyba do twórczości Czechowa nie pasowało. Właściwie sama nie wiedziała, czemu tamte wakacje kojarzyły się jej tak bardzo z Czechowem? Powinny raczej przypominać jej coś z Conrada, którym już wtedy była zauroczona, bo jego powieści były tak inne od jej świata, który znała. Inne też od wszystkiego co czytała dotąd.

  Nazajutrz po pogrzebie znowu zaniosło się na deszcz. Wyjechali więc z Gdyni szybciej niż zamierzali. 

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko