Krystyna Habrat – DOBRY CZŁOWIEK

2
95

   No to dom też zbudowałem –  cieszył się mężczyzna, siedzący na progu swego nowego domu. Był tak zmęczony, że nawet nie chciało mu się wynieść na werandę jakiegoś krzesła i przycupnął u wejścia.

   Syn też jest. Drzewo rośnie. I to niejedno  dookoła domu. Spełnił więc swoje zadanie. Teraz siedział tu i czekał na zadowolenie. Na satysfakcję spełnienia.

  Ale nie czuł nic. Tylko zmęczenie. Może tak się czuje pełnię szczęścia, do którego tyle lat się czekało? Odkąd uznał, że najwyższy czas zbudować nowy dom, a stary zburzyć. Nowy – większy od  wszystkich w okolicy. Najładniejszy. I oto dom stoi, jak sobie wymarzył, meble mniej więcej ustawione, po starym  trochę desek w garażu. Żona sadzi kolejne krzewy i kwiatki, a rozpacza po likwidacji kurnika, który  już tu nie pasował, a jej rodzice mieli. Dzieci ich odwiedzają, wnuki, tylko rzadko, bo powyjeżdżali do wielkich miast.

  Tylko on siedzi i wcale się niczym nie cieszy.

  Więc nawet do szczęścia można się tak przyzwyczaić, tak weń wpasować, jak do   wygodnej poduszki, że się jej w końcu nie czuje.

  Zastanawiał się, czy tamci wszyscy z sąsiednich domów też tak zobojętnieli, odkąd wiecha  zawisła na ich dachu? On tak. Czuł raczej przygnębienie.

  To dziwne.

   Siedział na progu swego nowego domu i rozglądał się bez entuzjazmu. Pomiędzy pniami drzew owocowych widać było tu i ówdzie fragmenty  zabudowań sąsiadów. Tu bielał kawałek ściany, tam czerwieniał dach. Znał tu wszystkich. Czasem pojawiał się na drodze ktoś nowy, ale i ten wnet rzucał zza płotu ochocze: dzień dobry. Potem znikał. Jak to przyjezdny na trochę. Jakiś czas się go pamiętało, bo nic specjalnego tu się nie działo i witało radośnie, gdy znów się ukazał. Jak dobrego znajomego.

   Dobrego, bo wszyscy tu byli dobrzy. Przynajmniej na takich wyglądali. Gorzej było, gdy pogodna pogawędka przez płot zbaczała na politykę. Najdziwniejsze było, że niektórzy potrafią myśleć tak zupełnie na opak. I to, co takie proste, widzieć krzywo, co z kolei oni  jemu  zarzucali. Może tylko psychiatra by to wytłumaczył.

   Jak na złość jeszcze baba się mu zbiesiła. Ta jego zawsze uśmiechnięta i   do rany przyłóż, Basieńka. Dużo młodsza od niego, bo ociągał się z żeniaczką długo.    

   Wcześniej podobała mu się jedna z jego wsi, Halina, ale go nie chciała.

  Dojeżdżali razem  z grupą  do tutejszego liceum, tego zaraz koło rynku, ale nie było okazji zagadać. Wyjechała na studia, gdy on po ciężko wypracowanej  maturze, musiał  zostać w gospodarstwie, by pomagać ojcu tak z rok, dwa, co się nieco przeciągnęło. Kiedy przyjeżdżała na święta, na wakacje, patrzyła na niego z góry.  Nie  miał śmiałości popytać jej, jak tam   na studiach. Ile razy wypatrzył ją gdzieś z daleka, przyspieszył kroku w jej stronę, ale ona nie siliła się na  miłą pogawędkę. Szła  sztywno, odpowiadała monosylabami. I nic   o sobie. Bardziej narzucać się nie było po co.  Szczególnie, że wszyscy się jej trochę bali. Jak chciała, to język miała cięty, że  każdy nadskakujący tracił rezon. Miewała też dzikie pomysły. Jakby z nudów w  puste miesiące letnie  lubiła  trochę  się z nimi drażnić, dokuczać.

  Raz chłopaki przy drodze, jeszcze z kosami w rękach, zacietrzewili się w dyskusji o polityce tak, że nic poza tym nie widzieli, a ona podeszła cicho z tyłu do jednego z garścią białych kulek  śnieguliczki  i wsypała je jednemu za kołnierz. Jeszcze je  przyklepała, gdy ten krzyknął zaskoczony i wściekł się, czując ich sok na plecach pod   koszulą. A ona zaśmiewała się w niebogłosy, uradowana.

  I on się w takiej  dokucznicy zakochał. Nawet nie była ładna, lecz żadnego ze wsi nie chciała. Na tańcach z nikim nie zatańczyła. Stała tylko i patrzyła.  Wreszcie przywiozła swego wybranego. Takiego miastowego  wymoczka. Ogłoszono zapowiedzi.

  Nie czekał na ich weselisko. Wyjechał do powiatu i tak się zawziął, że znalazł sobie pracę w samym ratuszu obok ich liceum. Wprawdzie na podrzędnym stanowisku, tam gdzie jego matura wystarczyła, ale postanowił  sobie święcie skończyć studia zaoczne.  Na razie tu przylgnął.  Wygadany był, głośny, do tego rosłej postawy, że w każdej grupie od razu rzucał się w oczy i to jemu najczęściej powierzano dowodzenie w każdej akcji. Tym bardziej, że ton wszystko wiedział najlepiej. Takie miał przekonanie i potrafił każdego przekonać. W przeciwieństwie do swych nieśmiałych, zakompleksionych, kolegów z rodzinnej wioski był krzykliwy i zadziorny. Miał rację czy nie miał, na jego musiało zawsze wyjść. Nikt go nie przegadał.

   Lubił przewodzić  i mieć zawsze rację. Był może mniej wykształcony, ale widział, że ci po szkołach szli wytyczonymi przez innych drogami. Ograniczały ich mądrości wyczytane z książek. Z tej drogi nie potrafili zejść. Tymczasem on kombinował własną głową i dlatego wiedział więcej. To, czego w podręcznika już nie było. On ruszał głową, podczas gdy oni powtarzali wszystko za innymi. Za tym, co w książkach. A  tam nie wszystko było.

   Rychło więc awansował, choć zaoczne studia – ekonomia – szły mu opornie. Czasu brakowało na zgłębianie ekonomicznych prawidłowości, bo biegał po zebraniach, wszelkich imprezach kulturalnych, jakie pomagał organizować. Potem sam stawał w rzędzie przecinających wstęgę na oddaniu do użytku nowego mostku czy odsłonięciu tablicy pamiątkowej.  Był już kimś! Wszędzie zapraszanym. Znanym.

   Dlatego szlag go trafił, gdy jakaś przyjezdna z miasta wojewódzkiego przyszła, by dał jej pieczątkę, że przebywa w ich mieście na wczasach pod gruszą, aby dostać jakiś tam ekwiwalent finansowy. On tyle lat pracował ponad siły w gospodarstwie ojca na wsi,  że otrzymanie pracy w powiecie i to w ratuszu oraz przejściowej kawalerki w hotelu, uznał za szczyt marzeń, a tu jakaś przyjezdna traktuje to miejsce, jak wiochę z przysłowiowymi gruszkami na miedzy. O takie grusze  zajadli wieśniacy latami się procesują, bo czyje te gruszki, które spadną na drugą stronę?

  – Gdzie pani  ma tu grusze?! – wrzasnął  i wymalowana paniusia bez słowa odwróciła się  na pięcie i wyszła. Nawet jej nie spytał, czy zatrzymała się tu u kogoś i gdzie. Może tylko wysiadła z samochodu na ich ryneczku, pod samym ratuszem, weszła    uwiarygodnić w pięć minut swój tu pobyt pieczątką od niego, i pojechała dalej, nie pamiętając nawet nazwy miasta: Nisko.

   Ale pewnego dnia, gdy siedział już w ważniejszym pokoju, a o sesji egzaminacyjnej na studiach jakoś dawno zapomniał, stanęła w jego drzwiach tamta dokucznica z jego  wsi, Halina.

   I ona trafiła po studiach do powiatu. Razem z mężem.  Tu miało im być łatwiej o mieszkanie w bloku. A tak zadzierała nosa, że zdawało się czego to ona nie dokona, gdzie nie wyląduje. Oczywiście w wielkim świecie, w redakcji poczytnego pisma albo w telewizji. Tymczasem będzie tu uczyć w szkole, podczas gdy jej mąż ma widoki na…

   Nie słuchał dokładnie. Zastanawiał się, czy teraz, gdy przyszła koza do powroza, załatwić jej mieszkanie w bloku, gdzie on ma też zamieszkać? Czy nie będzie kłuł go w oczy  każdego dnia widok jej szczęścia? Z drugiej strony  ma teraz okazję pokazać Halinie, jak on, którym kiedyś wzgardziła, jest teraz ważny i co może.

   Załatwił  jej mieszkanie w bloku, który niedługo miał być oddany, wpisując na listę osób, jakich miastu potrzeba. Nie czuł już do niej żalu. Miał już swoją Basię. Widocznie miłość niepodsycana wzajemnością nie jest trwała – myślał, żeniąc się z Basią. Ta  dziewięć lat młodsza dziewczyna, śliczna i urocza, przysłoniła mu cały świat, a ona patrzyła   w niego, jak w obraz. Imponował jej. Był tu taki ważny. Znany.

  A tamta? Rzadko ją widywał. Może nie dostrzegał. Basia  była ładniejsza. A on coraz wyżej w ratuszu.

    Coś mu się nawet  zdawało, że Halina  go unika.  Jak już wpadli na siebie, mieszkając przecież w tym samym bloku, to zawsze strasznie się spieszyła. Uciekała oczami. Czegoś się bała. Może pytania, czy jest szczęśliwa? A po co miałby to wiedzieć. On miał już córkę, potem syna, a Halina chyba nie, więc przestał przyspieszać kroku na jej widok. W końcu zlała się z szarym tłumem i zapomniał. Czuł jednak stale, że jest takie radosno-bolesne miejsce w bloku, dwa piętra wyżej, po lewej stronie, gdzie ona żyje. To była nie do końca zabliźniona rana. Zaczął nawet przemyśliwać, czy by nie kupić gdzieś domu albo wybudować? Ale to jeszcze nie był ten czas. Na razie starał się nie słyszeć, że ten się wybudował, tamten kupuje cegły na dom, inny planuje. Wszyscy w koło się budowali i każda rozmowa prowadziła do tego. A on milczał.

  Kiedy wreszcie coś zauważył, patrząc z balkonu na podwórko,  było chyba niedobrze. Mąż Haliny kręcił coś z jakąś dzierlatką. Bezczelny przywoził ją pod blok  i tylko wysiedli z samochodu, chwytał ją w ramiona i długo się całowali, wreszcie szybko biegli do klatki schodowej. Nazajutrz o tej samej godzinie, to samo. I znowu…Tu tak nie wypada! A gdzie  Halina?

   Długo jej nie widział. Może spędzała  wakacje w ich rodzinnej wsi, jak dawniej? Może się rozwiedli. A grzeszna para  pchała się w oczy. Wreszcie zobaczył i tamtą, przez którą serce miał niegdyś złamane. Szli oboje z mężem do wyborów, gdy on wyszedł akurat na papierosa z lokalu wyborczego, gdzie przewodniczył komisji. Szli oboje, Halina  triumfująco uśmiechnięta, a  jej mąż markotny, ze spuszczoną głową,  pół kroku z tyłu. A może na odwrót, ona zostawiona  z tyłu, ale radośnie zadowolona, że jednak zwyciężyła z dzierlatką, za mężem robiącym łaskę, że idzie z nią?  

   Długo tę scenę widział jak na dłoni, tylko raz tak, raz na odwrót. Które szło pierwsze, które z tyłu,  już się nie dowiedział. bo przeprowadził się do starego domu z ogrodem po rodzicach Basi.  Długo już  Haliny nie zobaczył, ani jej niewiernego męża, którego dostała od losu za karę, że gardziła chłopakami ze swej wsi.

   Ile razy rozpamiętywał to,  miał głupią satysfakcję, że się jej życie nie ułożyło. Za to on czuł się wreszcie wyzwolony z tamtego żalu, zazdrości. Nie pragnął nawet  zemsty. Ale cieszył się. Jaka to przyjemność, gdy zrobi się tak lekko na sercu i żal wyrównany!

  I to w nim zostało. Nie stara, nieudana, miłość. Nie współczucie dla tamtej. I żadna  tam litość! Ale rozkoszny smak zemsty. I nienawiści. Nie przypuszczał, ile to może dać radości.

  Nienawiść,  jako wyzwolenie od  żalu,  pomogło mu dużo później. Kiedy zaczęto kopać pod nim dołki w pracy, że tu popełnił błąd, tam mógł zrobić lepiej, że zajmuje tak  eksponowane stanowisko, a  nie ma dyplomu studiów. Sam zapomniał, że ich właściwie nie ukończył. „Co tam papierek – mawiał  zawsze – ważniejsze  sprostać każdemu zadaniu w pracy”. Ale byli tacy, co czyhali na jego stołek, a właściwie fotel pod rozłożystą palmą w przestronnym gabinecie. W oczy nikt nic nie mówił, ale czuł coś  za plecami. Że coś się dzieje nie tak. Urywały się rozmowy na jego widok. Odwracano oczy przy rozmowie. Odmawiano nawet  zaproszenia na kawkę w barku na parterze, co dotąd  ceniono sobie,  jako wyróżnienie. Takie zbratanie się. Bo przecież kawę miał gabinecie,  podawaną przez  sekretarkę. Teraz spostrzegł, że między pracownikami już nie ma jedności, a stronnictwa, nawet grupki. Kto za kim – nie wiadomo.

  Ale on zaczął budować nowy dom, bo  ten po teściach już się sypał.  A gdy odrywał się od planów budowy, od widoku robotników, realizujących jego marzenie, od zmartwień i trosk, gdzie zdobyć kolejne materiały na budowę, zasiadał przed komputerem.  Polubił czytać, co tam wypisują, jakie głupoty wypisują w komentarzach. Raz się z tego śmiał, to złościł. Wreszcie odważył się sam komentować. Tylko nie pod swoim nazwiskiem. Stawał się w komentarzach coraz pewniejszy siebie. W pracy też.

  Raz poszedł na całość i naspotkaniu z popularnym politykiem wypożyczył go sobie.  „Wypożyczył go sobie” – był to jego ulubiony zwrot, odkąd  awansował tak wysoko, że mógł sobie pozwolić, wezwać kogoś do siebie i go opieprzyć. Zgnieść.

   Nawet nie bardzo wiedział, co ten polityk mówi, kogo prezentuje, bo obmyślał   sobie ripostę. Rzuci mu w twarz, jak tu na dole ludzi się niszczy, a oni tam w stolicy nie wiedzą. No i zmiażdżył go.

  Wprawdzie niektórzy przebąkiwali, że ten atak był niepotrzebny, bo po co zrażać tak ważną postać, która może się przydać. Inni, że mówił nie na temat, bez związku z  wystąpieniem tamtego. Ale na drugi dzień sekretarka zameldowała mu  jakąś nauczycielkę z kwiatami w dowód  wdzięczności, że wystąpił w obronie  jej męża.

  To była dawno nie widziana Halina. Ledwo ją poznał. Postarzała się, zbrzydła, nie wyglądała na szczęśliwą, ale była mu wdzięczna za wystąpienie. Na pytanie o męża, machnęła  tylko ręką i zagadała, że wolałby mieszkać w dużym mieście, gdzie śmielsze perspektywy, ale tam  brak perspektyw na mieszkanie.

  Przez chwilę  zawahał się, czy by jej w tym nie pomóc, tylu przecież ważnych ludzi znał  wszędzie. Milczał chwilę za długo i Halina wyszła, unikając jego wzroku, a on pozostał wytrącony z równowagi,  trzymając wciąż bukiet od niej.

   Sam  właściwie nie wiedział, o czym temu ministrowi na spotkaniu mówił, bo tak był rozgorączkowany i tak pragnął  go pogrążyć, że rozpuścił język na dobre. Nikt chyba nie wiedział, o czym mówi, bo  ginęło to w jego żarliwym krzyku. Stłamsił tak przeciwnika. Nawet nie przeciwnika, a drugiego rozgrywającego  ten mecz o  sympatię publiczności i wynik wyborów. O to, kto lepszy. Rzęsiste brawa  były chyba dla niego.

  Alem go sobie wypożyczył – cieszył się. I nieważne było, kim tamten polityk był, co mówił. On go zmiażdżył. On wygrał.

   Coś jednak niezupełnie grało.

   Najpierw  dostrzegł zmianę uśmiechu swej sekretarki. Ta zawsze tak miła i przypochlebna, pierwsza odważyła się pokazać mu twarz bez uśmiechu. Z początku     dłużej trwało zanim na zawołanie stanęła w drzwiach. Wymawiała się katarem. Nawet dla pozorów, gdy jej dyktował jakieś pismo, wyciągała  od czasu do czasu chusteczkę do nosa i głaskała nią nozdrza. Nie siliła się, by wyglądało to  wiarygodnie, bo tryskała zadowoleniem, tylko do niego już się służbowo nie uśmiechała.

  Wtedy  wypatrzył  w internecie coś o kobietach i skwapliwie skomentował: „Baby są wredne. I coraz brzydsze, jak cały świat.”

  Tak, odkąd nastał XXI wiek wszystko się psuło, brzydło. Zaczęło się od aktu terroru, gdy dwa samoloty  wbiły się w nowojorskie wieże i je zburzyły, zabijając trzy tysiące ludzi. Cały świat patrzył ze zgrozą, jak te wieże przebite samolotami, osuwają się  powoli w dół i giną przy ziemi, a przerażeni ludzie uciekają ulicą donikąd. Odtąd strach i terror zapanowały w ludzkich umysłach. Co i raz ta zgroza i śmierć się powtarzała to w tym, to innym mieście, aż kilkanaście lat później  ogień ogarnął  katedrę Notre Dame w Paryżu. Na koniec nastała pandemia koronowirusa, zbierająca bogate żniwo śmierci i   jeszcze się nie skończyła, gdy nastał  wielki kryzys ekonomiczny, po prostu ubożenie świata. Tak, świat stawał się coraz brzydszy ze swymi marnymi perspektywami w cieniu licznych zagrożeń.  A może to już koniec świata. Ludzie to robią własnymi rękami.

  Zawahał się, czy kliknąć w enter dla zamieszczenia tego komentarza pośród babskich narzekań na mężczyzn, na trudne dzieci, gary i kolejki do lekarzy?

  Nie zdążył już tego dodać, bo  jakaś kobieta mu odpowiedziała.  Ostrymi słowami zaprotestowała przeciw jego antyfeministycznej – jak napisała – postawie. Orzekła, że pewnie nie ma szczęścia w miłości i dlatego tak pisze.

  O, tym go dopiero zdenerwowała!

   Długo myślał, jak się jej odciąć. Dokuczyć. Przyszpilić.  Na razie nic mu do głowy nie przychodziło. Na próżno siedział  i patrzył na swą stronę na Facebooku z ratuszem, gdzie pracował, na zdjęciu profilowym. Może tego właśnie mu zazdroszczą.   Postanowił zmienić  to zdjęcie.

  Pospiesznie przebrał się w  niedzielny, taki – jak to mówią – „najkościelniejszy”, brązowy garnitur  i nowy płaszcz, kupiony aż w Warszawie. Założył kapelusz. Przejrzał się w lustrze. No, wyglądał całkiem dostojnie. Wyciągnął  samochód z garażu, niech też ludzie zobaczą. Ustawił się na tle swego nowo wybudowanego domu obok samochodu i po kilku próbach strzelił sobie  fotkę. Wyszła całkiem, całkiem. On, słusznej postawy, w kapeluszu, rozpiętym płaszczu, żeby widać było  drogi garnitur, a obok drogie auto i wszystko na tle domu, tego największego w okolicy. Pospieszył dodać zdjęcie na swoją stronę w internecie. Potem długo patrzył na to zadowolony.

  Niech teraz zobaczy ta baba, co posądzała go o brak szczęścia w miłości. Prezentował się  nadzwyczaj okazale. Za takimi kobitki się oglądają. Tylko on miał swoją Basię i nic więcej mu do szczęścia nie było potrzebne. Ale tej  paniusi z internetu musi się odgryźć. Oj musi! Aż ręka go świerzbi!

  Zanim cokolwiek  wymyślił,   trafił na reklamę pensjonatu w górach, obiecującą zniżkę za pobyt o tej porze. „Nic dziwnego –  roześmiał się. – Co tam teraz za atrakcje, gdy bura jesień za pasem? Deszcze i czarne wieczory już od południa?” Postanowił zbadać, czym tam przyciągają wczasowiczów? Ledwo zaczął przeliczać sumę osobo-dni, noclegi, posiłki, oraz obiecany rabat, zobaczył, że coś tu nie gra. Niby mają odliczać te ileś procent, a wygląda, że nie. Cwaniaki!

 – „ A nie oszukujecie aby czasem?” – wpisał zaraz triumfalnie w komentarz i podał efekt własnych wyliczeń. 

– „Wszystko się zgadza – odczytał po chwili –  Bonus odliczamy zaraz po przyjeździe na miejsce. Pozdrawiamy serdecznie i zapraszamy.”

   No, teraz dopiero był zbity z tropu jej grzecznością.  On  za to wyszedł na chama. I głupka.  Całe szczęście  ukrywa   swe fejsbukowe poczynania przed Basią.  Dopiero byłoby mu wstyd, gdyby zobaczyła, jak ktoś mu głowę zmyje. W internecie wszyscy się błotem obrzucają. A tak, kto go tam zna? Pisze przecież pod zmienionym nazwiskiem. Tylko  jego ratusz na zdjęciu, teraz dom? E, kto się tam domyśli? Podobnych w kraju pełno.

   Miał jeszcze wątpliwości, czy nie zdradzi go przed światem dodane dziś zdjęcie profilowe, gdzie on w kapeluszu prezentuje się w całej okazałości na tle domu i auta? Pocieszył się jednak, że komu by  przyszło do głowy kojarzyć jego komentarze ze zdjęciami!  Świat pędzi coraz szybciej, kto miałby na to czas?! Każdy tylko myśli, co samemu napisać, jak się pokazać.

    Basia pierwsza wzbudziła w nim niepokój. Opowiedziała mu, że spotkana na rynku Halina zaczepiła ją jak nigdy z pytaniem, czy on jeszcze pracuje w ratuszu? „A czemu by nie?” odpowiedziała  jej zdziwiona, ale Halina  tylko się zaśmiała. Ten uśmiech był dziwny. Nie pasował do sytuacji. Cała sytuacja zresztą dziwna, bo dotąd nigdy ze sobą nie rozmawiały.  Wiedziała, że ta  koleżanka jej męża ze  wsi jest bardzo zarozumiała i nieprzyjemna, więc nie utrzymują kontaktów towarzyskich, ale teraz to ona sama ją zaczepiła. Tylko ten jej nieprzyjemny śmiech niepokoił. Jakby coś skrywała. Czyżby cieszyła się aż tak, że on nadal na swym stanowisku? Chciała znowu coś przez niego załatwić? Raczej nie. Nie miała proszącej miny. Wręcz triumfowała. Dziwne to.

    Teraz oboje byli zaskoczeni.

   Zrozumieli to dopiero, gdy  niezadługo stracił swój fotel pod palmą. 

   Przydzielono mu pokój mniejszy i na palmę miejsca zabrakło. Zresztą drugiej w ratuszu nie było. Jednak papierek, który tak lekceważył, odegrał swą rolę.  Niby proszono, żeby uzupełnił ten nieszczęsny dyplom, a wróci na swoje, ale  jego następca mocno się trzymał w poręczach jego obrotowego fotela. Jemu zaś wcale  się nie uśmiechało, odkurzać stare podręczniki, zżółkłe notatki i znów zakuwać. Już pozapominał, czego się nauczył.

   A więc na mieście ludzie już dawno szeptali, co się kroi – myślał z goryczą w bezsenne noce, w puste dni, gdzie nie miał po co wychodzić z domu. Nie zapraszano go już na zebrania, ani do stołu prezydialnego czy przecinania wstęgi.

  Teraz  nabrał pewności, że Halina zwyczajnie cieszyła się, że mu  się noga powinęła.  Podeszła do Basi,   bo nie mogła powstrzymać satysfakcji, że ten chłopak z jej wsi, który  się wokół niej kiedyś kręcił, a ona  go lekceważyła, zaszedł  wyżej niż ona i jej niewierny mąż.  Co gorsza, robi jej łaskę i przydziela mieszkanie, nawet  ujmuje się za jej mężem na spotkaniu z ministrem!  Lecz  wreszcie spada!

   Szybko to sobie pokojarzył. Trochę  znał ludzkie słabości. Tyle czasu przychodzili do jego gabinetu z prośbami, skargami, że  nieźle poznał ludzką naturę. Jej przebiegłość i interes. Jak proszą – kłaniają się w pas, pokorni, uniżeni, słodcy, a kiedy spadasz – mają uciechę. Najpierw sekretarka gasi swój uśmiech i  służalczą nadgorliwość. Potem ktoś przyjazny   już nie mówi jako pierwszy: dzień dobry.

   Zapatrzył się w okno, skąd widać było, jak z tyłu domu jego Basia kopie kolejne dołki  pod krzewy, jakie dziś dostali. Była w tym niestrudzona. Jakie to szczęście mieć tak  miłą i pracowitą żonę. Po co mu więc to latanie po internecie i popisywanie się, że on coś wie lepiej od kogoś tam nieznanego. Albo dokładanie komuś. 

   Zdziwił się, że on dobry, porządny, człowiek robi coś, co nie wypada, bo znalazł przyjemność w hejtowaniu. To przez to, że świat  naprawdę coraz brzydszy, ludzie mniej przyjaźni, by nie powiedzieć podli. Takie głupie rzeczy wypisują w internecie, że aż ręka świerzbi, by zadać temu kłam.

  A może  powinien   zaprzestać pisania komentarzy?

  Nagle cały internet wydał mu się ogromnym cyrkiem, gdzie popisują się ludziska zwolnieni z zasad dobrego wychowania,  7 przykazań i nawet ortografii. I ze szczęścia. Komu się w życiu nie układa, odbija sobie to na innych. Ale on sam jest przecież szczęśliwy!

  Po co mu rekompensata poprzez dokuczanie? I to on, dobry, porządny człowiek, dał się w to wciągnąć?!  

  Ale nazajutrz znowu usiadł przy komputerze, sprawdzić, co nowego.  Po godzinie był  całkiem roztrzęsiony. Ten go zdenerwował. I tamten. On komentował zrazu grzecznie, jak wypada, a oni nie przebierali w środkach. Odpowiadali mu z błędami ortograficznymi, z wyzwiskami, bez ładu i składu. Musiał to sobie powetować.  Temu się odciąć, tamtego sobie wypożyczyć i poskromić.  I już był w transie, jak gracz, który przegrał w karty i   stara się odegrać. Już jest blisko! I znów przegrywa!

  Zmarnował tak całą sobotę i niedzielę. Raz był górą, to znów obrzucony błotem przez trolla bez skrupułów spuszczał noc na kwintę. Rewanżował się, póki gra nie schodziła poniżej pasa. W zasadzki bez  żadnych zasad. Wtedy uciekał. Jemu już tak nie wypadało. Był przecież kimś. Ludzie jeszcze pamiętają. 

  I tak dzień po dniu zasiadał   przy komputerze i szukał…

Krystyna Habrat    

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Jakże aktualny na dzisiejszy czas felieton. Wszystko się zgadza: życie na pokaz ponad stan, zawiść, dążenie za wszelką cenę do rozpoznywalności, niekoniecznie jak okazuje się – z dobrej strony. Puszenie się, zapominając albo nie znając po prostu zasad dobrego zachowania. Wyścig szczurów, byle wyżej, byle konto okazalsze. Niespełniona miłośc to pretekst. Tak stawanie się powoli farbowanym lisem. Dom, samochód na miarę jaśniepaństwa , tylko w głowie to co było choćby w niewielkich ilościach – zasypane. A tak już w życiu jest, że tak dobro jak i zło wraca. Nie da się na dłuższy czas być moralnym zerem, w końcu przychodzą refleksje. Im wcześniej tym lepiej. Aby zdążyć poprawić błędy, aby pokazać, że mimo wszystko jesteśmy ludźmi. Pieniądze, sukcesy są dla mądrych luudzi. Głupców deprawują. W trudnych czasach żyjemy. Internet, który otwiera okno na świat, stał się kamieniem rzucanym w stronę innych. Byle dowalić, chowając się za ekranem. Po co ? Cyżby to naprawdę poprawiało samopoczucie. Na jak długo ? Zmieniły się autorytety, tyle tylko, że nie na lepsze.

  2. Dziękuję, Aniu. Jak zawsze trafiasz w sedno i jeszcze to sedno powiększasz własnymi przemyśleniami. Przyznam się, że pomysł do tego opowiadania zaczerpnęłam z obserwacji komentarzy na FB. To bywa w jakiś sposób fascynujące, wciąga i odrzuca zarazem. Mnie nieraz też. A najciekawsze jest sprawdzenie czasem na profilu, kto tak odważa się komentować i… kompromitować? Reszta też z życia. Nawet nie musiałam nic zmyślać.
    Pozdrawiam serdecznie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko