Z ANNĄ CIEŚLAK, aktorką Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana rozmawia Tomasz Miłkowski

0
163

Znaleźć najlepsze wyjście

– Odkryłem niedawno, że się pani „najęła” jako twarz, ambasadorka Fundacji La Strada. Z tego, co wiem, jest pani osobą bardzo zajętą, a więc po co to pani?

– To bardzo długi proces. Wolałabym jednak nie używać słowa „ambasadorka”, ale „wolontariuszka”. Zwłaszcza że czuję się wolontariuszką.

– Ale tak panią  nazywają.

– Nazywają, bo to jest bardziej seksi. Ale dzisiaj ambasador kojarzy się raczej z  komercją.  Z promowaniem czegoś własnym wizerunkiem za pieniądze. Teraz można się zetknąć nawet z ambasadorem suplementów diety.

– Dobrze, pomówmy zatem o wolontariacie.

– Doszłyśmy do tego z Ireną Olczyk i Joanną Garnier na przestrzeni wielu lat, bo pracujemy razem już od ponad 10 lat. To proces, który przeszedł wiele różnych przepoczwarzeń. Na początku był film „Masz na imię Justine”, w którym zagrałam dziewczynę sprzedaną przez chłopaka do burdelu, pokazywany na szkoleniach dla kobiet socjalizowanych po przemocy, po ciężkim dotyku. Pokazywany także ku przestrodze. I dopiero po kilku latach przyglądania się mojej osobie, dziewczyny postanowiły zaprosić mnie do siebie na rozmowę. I powiedziały, że chciałyby ze mną współpracować, żebyśmy połączyły siły – a byłam wówczas osobą bardziej medialną niż teraz, szło ze mną wiele filmów i seriali, a to mogło się przydać w pracy Fundacji.

– Media jednak niezbyt chętnie tę pani nową rolę opisywały?

– Kiedy 10 lat temu próbowałam w rozmowie przemycić jakąś informacje o La Stradzie, czym się zajmuje, że działa przeciw handlowi ludźmi, współczesnemu niewolnictwu, nikogo to nie interesowało. Mówiono mi, że to temat niemodny, ciężki, zwłaszcza że można pokazać, gdzie jeżdżę na rowerze i co jadam. Media wolały tematy bezpieczne.

Po latach to się zmieniło, dzisiaj już jestem kojarzona z Fundacją La Strada, a to, czym się La Strada zajmuje, budzi zaciekawienie. A zajmuje się sprawami bardzo ważnymi, m.in.  zmienia prawo w Polsce, sprawuje opiekę nad ludźmi, którzy są po traumatycznych  przejściach i którzy uczą się żyć od nowa. To jest dla mnie niezwykle cenna lekcja. Poznaję ludzi z wielu krajów, bo niewolnictwo w Polsce dotyka przede wszystkim ich. Poznaję ich patrzenie na Polskę, przez pryzmat tego, co ich spotkało. Uczę się postępowania z ofiarami przemocy. Wiem, że to wymaga spokoju, rozwagi, wyłączenia emocji. Decyzje trzeba rozkładać na etapy, żeby sprawdzić, jakie są alternatywy, w jaki sposób możemy pomóc człowiekowi, dokonując najlepszego wyboru.

– Można się tego nauczyć?

– Bardzo przydała mi się wcześniejsza praca z Anną Dymną, którą obserwowałam nie tylko w teatrze – zdarzyło mi się zagrać z nią w „Mewie” Czechowa. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam na czym polega praca w Fundacji. Ania przychodząc na próbę wyciągnęła cztery telefony i powiedziała: ten wyłączę, bo jest mój prywatny, ale tych dwóch nie mogę – one rzadko dzwonią, ale może się zdarzyć, że zadzwonią, wtedy je odbiorę.

– Zadzwoniły?

– To niezwykła historia, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Próby mijały i faktycznie telefony nie dzwoniły. Ale pewnego dnia jeden zadzwonił. Ania odebrała, przywitała się, powiedziała, że jest na próbie, a ja słyszę w telefonie, bo to słychać, jeśli się siedzi obok, ogromny wybuch agresji, złości, stek przekleństw i widzę niesamowity spokój Ani. Z jednej strony agresja, z drugiej koncentracja, stabilność – w ciągu 5 minut Ania doprowadziła go do uspokojenia. Okazało się, że dzwonił chłopak cierpiący na zespół Tourette’a, który mieszkał w małym miasteczku bez możliwości samodzielnego leczenia – jedyny jego kontakt to był kontakt z Anną Dymną. Kiedy miał atak, miał do niej dzwonić. Odbierała zawsze, wyjąwszy te chwile, kiedy była na scenie. Do tej pory, jak o tym opowiadam, mam dreszcze. Ania powiedziała wtedy: jeśli kiedykolwiek będziesz chciała pomóc słabszym od siebie, to pamiętaj, że pomoc nie polega na utożsamianiu się z cierpiącymi. ale Musisz znaleźć najlepsze wyjście i racjonalnie ich poprowadzić.

– Ale chyba tak pomagająca osoba płaci koszty. Nie okazuje emocji, ale przecież przeżywa.

– Zawsze, i muszę to potem odreagować, ale nie wolno mi tego okazać przy tej słabej osobie. Zdarzają się takie historie, które nosze w sobie, niektóre z nich trafią do naszej Trafikoteki. To taki nasz pomysł: ofiary opisują swoją historie, potem prosimy osobę medialną i wyedukowaną, w jaki sposób tę historię przedstawić. Czytamy ją, często w surowej formie, czasem tylko coś poprawiając, żeby miała wyrazisty rytm, żeby słuchacz był zainteresowanym, ale opowiadamy autentyczne historie. W tych czytaniach zgodził się wziąć udział m.in. Andrzej Seweryn. Nadajemy twarz historii, ale historia jest prawdziwa. To taki dokument fabularyzowany.

– W podobny sposób powstał chyba spektakl „Blizny”, pokazany niedawno w warszawskim Teatrze Polskim?

– Teatr Polski zaufał nam i udostępnił Małą Scenę, na której ten spektakl pokazaliśmy. Oparty jest na autentycznej historii. Scenarzysta blisko współpracujący z Teatrem Polskiego Radia przystosował tekst do realizacji teatralnej, aktorzy weszli w postaci. Odbyło się tzw. czytanie, ale wierzę ufam, że to nie jest koniec, że będzie ciąg dalszy – na pewno powstanie słuchowisko, które wyreżyseruje Przemek Wyszyński we współpracy z autorem, Piotrem Cieńskim. A marzy mi się, żeby docelowo powstało przedstawienie, żeby pokazać na scenie, na czym polega dzisiaj przemoc. Jakiego rodzaju jest to manipulacja psychiczna. To właśnie istota współczesnego niewolnictwa.

– Rzecz polega na doprowadzeniu ofiary do zniewolenia?

– Wydaje się, że ofiary i oprawcy to dobrzy i źli. A to nie jest prawda. Bardzo często ci słabi, potencjalne ofiary, są tak głodni akceptacji i lepszego życia, że ulegają bez protestu manipulacji – samotni, podatni na krzywdę, kiedy pojawi się ktoś, kto podaje im rękę i mówi: Chodź, pokażę ci lepsze życie. Tak to się zaczyna.

– Tak to jest we wspomnianych „Bliznach”, w których gra pani nie ofiarę, ale…

– oprawczynię.

– W dodatku sprawiającą na początku przesympatyczne wrażenie.

– To jest właśnie ta manipulacja. W dobie mediów społecznościowych oprawcy są coraz lepszymi aktorami, prowadzą wyrafinowaną grę.  Ja sama pracując nad tą postacią złapałam się na tym, że poczułam pewien rodzaj ekscytacji w momencie znęcania się nad słabszym.

– Drzemią  w nas różne instynkty.

– I dobre i złe. I teraz pytanie: którego potwora karmimy.

– Kiedy rozmawialiśmy parę lat temu mówiła pani, że zależy pani na portretowaniu w teatrze współczesnej kobiety, jej walki o niezależność i miejsce w świecie. Praca w Fundacji wspiera te aspiracje?

– Na pewno. Interesuje mnie studium człowieczeństwa, ludzkie emocje, nadwrażliwość. To mnie pociąga. Mój kolega z Teatru Słowackiego, Radek Krzyżowski powiedział mi kiedyś, że postacie nie zawsze trzeba kochać. Stąd też w każdej postaci, nad którą pracuję, staram się znaleźć jej słaby punkt. Podobnie postępuję pracując z ofiarami przemocy. Szukam słabego punktu, tego, od którego to wszystko się zaczęło.

– W teatrze grywa pani ostatnio osoby będące raczej ofiarami niż oprawcami. Nawet w spektaklu „Savannah Bay”.

– To była dla mnie wielka lekcja: z jednej strony konfrontacja z Mistrzynią, z drugiej strony z koleżanką z teatru. Zagrałam z panią profesor Anną Polony, absolutnie bezkompromisową na scenie, a w drugiej obsadzie z Ewą Domańską, którą nazywam żołnierzem Armii Teatru Polskiego. Ja w tym wszystkim odgrywam rolę prowokatorki, która ma sprawić, aby wielka aktorka, która prawdopodobnie odchodzi i ma w sobie jakąś wielką tajemnicę, tę tajemnicę wyjawiła. Anna Polony ma 82 lata, jest w tym samym wieku co Madeleine Renaud , kiedy Marguerite Duras napisała dla niej tę sztukę. W jej wykonaniu kobieta, która odchodzi, traci pamięć, gra lekko, jasno. I druga, młodsza od niej koleżanka, która cierpi zupełnie inaczej, w jej przypadku to bardziej bolesne. To niezwykłe doznanie, kiedy się dostrzega, że artystka o tak wielkim doświadczeniu jak Anna Polony potrafi bawić się śmiercią.

– W Teatrze Polskim nie brakuje pani tego rodzaju poważnych wyzwań. Ale czy nie tęskni pani trochę za uśmiechem, oddechem, dystansem?

– Teatr Polski to dla mnie kotwica, choć zdarza mi się także gościnnie grywać w pogodniejszym repertuarze, m.in. Woody’ego Allena w Teatrze 6 piętro. A za chwilę zaczynam przygodę z komedią żydowską w Teatrze Kwadrat, reżyserowaną zresztą przez mojego przyjaciela hebrajczyka, z którym kończyłam studia, Awiszaja Hadari. To kompletnie inna konwencja, cały czas trzeba odbijać, żeby piłka nie upadła. A w samym Teatrze Polskim Jarek Kilian wyreżyserował przepiękne przedstawienie „Mąż i żona” – weszłam niedawno do obsady, robię dublurę za Lidkę Sadową, a poza tym gram w bajce dla dzieci „Ferdynand Wspaniały”. Mam więc gdzie uciec od smutków i melancholijnych nastrojów.  Jest siedem wieczorów w tygodniu i staram się je sprawiedliwie rozłożyć na różne emocje i nastroje.

– Także na serial?

– Owszem, skończyliśmy drugi sezon „Szadzi”, serialu, którego tematyka bardzo wiąże się z celami La Strady. To serial o seryjnym mordercy, którego gra Maciej Stuhr, a ja gram jego żonę.

– Ale pani nie jest psychopatyczną morderczynią?

– Nie, ja żyję z psychopatą. Serial jest bardzo ciekawie skonstruowany, bo już w pierwszym odcinku wiemy, kto jest mordercą. W centrum uwagi jest więc sam mechanizm, jak do tego doszło. To klasyczny przypadek syndromu sztokholmskiego, tak więc jestem w kręgu spraw, którymi zajmujemy się w La Stradzie.

Rozmawiał: Tomasz Miłkowski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko