Przed świtaniem
Nie każcie umierać przed świtaniem
dzień który nadejdzie będzie
jak małe dzieci zgromadzone wokół cyrkowej areny
Niepewne niczym kromka
zwiniętego do nagości chleba
Wędrują wtedy nad nami przypadkowe mgły
o zwiniętych skrzydłach
atakującego sokoła
Czujesz zapach horyzontu
upodlony drżący ze wstydu
niczym zgwałcona kobieta
W taki poranek na progach domów siadają starcy
prostują pogarbione światłem plecy
Podejdź do nich bliżej
w wyciągniętych dłoniach tańczą
ich posiwiałe włosy
Jesteście nazbyt blisko siebie
Tak właśnie można spłonąć
zanim noc zegnie się w kolanach a purpurowy świt
oddzieli nas swoim oddechem
Dlatego ciągle milczą w nas drogi
O nierozpoznawalnym smaku
Ze ściany spadają stare kalendarze
w jednym z nich jest twoja miłość
Zapewne przez zwykłe przeoczenie
nie zdążyłeś nadać jej imienia
Przed odejściem mroku umierają nocne
ptaki zabija je mój i twój szept
Odstawiam do kąta wystrzępione sandały
zaczynam pisać wiersz
gdzieś natrętnie gra trąbka
słyszę zachrypnięty głos Armstronga
I znów biegnę przez las kalecząc sobie stopy
jak wtedy
kiedy nie mogłem sam siebie dogonić
na tej ścieżce o której nikt mi nie powiedział
przed świtaniem
Nic nie powiem. Niech ściele się cisza. Wyłączę neurony. Zgaszę serce. Usiądę w kącie.
Stamtąd widać wiele. Nowy rok się skrada po ścianach. Barwy jak emocje
Marzną tym statycznym umartwieniem tkanek zaplątanych pomimo wrzawy nocy,
Która dopala się samotnie
Jeszcze trochę życia, trochę zaśnięć i przebudzeń, szczypta wina we krwi, trochę tęsknoty.
Jeszcze nie czas, a jednak czas dogania tych nieporadnych wędrowców i stawia mur,
Zza którego spoglądam łapczywie na
Inne światy
Nie będzie już innych światów – woła głos zza światów – prócz tych wirtualnie ukazanych, oprócz fatamorgany istnienia gdzie oaza wspomnień uleczy duszę balsamując czas wyraźnie niedokonany, podzielony na warstwy łaknienia bez wody
ta susza boli w takiej ciszy najbardziej
Najbardziej też obawiam się kolejnej burzy, tej największej, tej z rozdziałów apokalipsy, tylko mało kto uwierzy
W tę apokalipsę, bo jest ona kumulacją
Szaleństw
Jakaś taka zmurszała, niedzisiejsza panna, nierozwiązła, nie wiarę przynosi, a śmiech zabobonny i męczący
To nic
Niech ściele się cisza. Ten pokój. Ocalały z potopu. Wydaje się tratwą, ale jutro tu nastąpi,
Bez wątpienia nadejdzie. Jak słowa modlitw. Jak słowa zaklęć. Jak słowa używane jeszcze
Do komunikacji, którą ludzie ludziom czynią na niepokój stawiając wewnątrz cieni
A potem biją między oczy obrazem szlachetnym, do złudzenia przypominającym
Ukrzyżowanie
Jeden wiersz. Jedna dusza. Jedna myśl. Jedna chwila
Wszystko to, co najważniejsze
W płomień świecy powracam, który otula moją miłość
Jedyne świata ocalenie
Siedzę w kącie. Stamtąd widać wiele. O wiele więcej,
ale to już będzie
innym
razem