Stanisław Nyczaj – PANACEUM MIŁOŚCI

0
88

Na promocji tomiku w kieleckiej Gombrowiczowskiej WBP, 21 października 2021 roku, Szczęsny powiedział, że tytuł Czas się weselić – to taka rozmyślna prowokacja. No, bo jakże, jeszcze pandemia nie całkiem dała za wygraną, nadal obowiązują nas maseczki, dalsze szczepienia, a tu – ni stąd, ni zowąd – okrzyk radosny: hulaj dusza! Owszem, „Kiedy czas po temu” – strofował pochopnych klasyk. Ale jest też w tomiku – jakby na uzasadnienie najlepszych intencji – wiersz o tym zakrawającym dziś niejako na kpinę tytule. Szczęsny go odczytał, akcentując końcówkę: „Śmiech ma w sobie coś z bomby z przedwczesnym/ zapłonem wydzielające się płyny to czysta poezja”, wszak „wiersze pisze się ze śmiechu i ze strachu”. Najważniejsze, że odległość między śmiechem a strachem wypełnia tu pole, na którym wiele się dzieje, przybliża do jednego lub drugiego wektora.

Rychło okazało się dla zebranych – o czym już wiedziałem z wcześniejszej lektury – że to pole treściowe większości wierszy w tomiku jest głęboko refleksyjne, gorzkie, a nawet momentami oskarżycielskie. Że wypada czytelnikowi-słuchaczowi raczej zadumać się nad sytuacją, ludzką kondycją dzisiejszą, niż beztrosko śmiać. Choć, z drugiej strony, pomiędzy nerwowymi kolizjami z rzeczywistością potrzebne odprężenie i także wrażliwemu poecie „na pohybel smutasom [przystoi] pisać wesołe wiersze”. A jeśli już powaga, to oczywiście z domieszką ironii, kpiny, drwiny. Ona obowiązuje, żart tylko karykaturyzuje.

Ale nim zagra żart, już na samym początku jawi się apostrofa do lęku, który otwiera dzień. Lęku obezwładniającego, bo nie wiadomo, co będzie dalej. Podmiot nie chce lękowego ataku z zasadzki. Pragnie się z nim oswoić, a nawet gotów jest masochistycznie znieść doznanie niezawinionej krzywdy, by móc się z jej nieodwołalnością oswoić: „niechbym wstąpił do klatki/ z głową pochyloną”. Podmiot wie, że „choć ty [lęku – S.N.] jesteś zjawą/ niby nierealną/ wierzę w ciebie”. Na przekór potrzebie ufnego wejścia w dzień, gotów się pogodzić z niepokojącą niepewnością swojej sytuacji. Ów lęk powraca w przekornym Oksymoronie dziękczynnym i znów podmiot, podważający godny status swojego istnienia, powtarza z goryczą: „codziennie budzę się z lękiem i niepewny swego/ dotykam stopami zimnej parzącej podłogi”. Deprecjonuje wizja (w wierszu Obumieranie) kolejnych ubytków na wizerunku przed nieuchronną „ostatnią rozmową prochu/ z szyderstwem przestrzeni” – zdaje się mówić „ciało porzucone przez duszę” (Dla chleba). I ten podły „obowiązek” nieustannego dziękczynienia, wyrażony a rebours. Bo, o paradoksie, „pleśń śpiewa o wieczności// bakterie zgnilizny głoszą apoteozę/ trwania// ideałem jest wiecznie zadowolony z siebie/ proch” (jw.).

Potwór tyranii przymusu „gdy łasi się do ciebie/ bije między oczy/ dłonie wkręca w szprychy/ i bez smaku trawi”, jednak prowokuje do bojkotu: „nie daj się/ pozostań niewierny”.

Jest też, owszem, demaskacja bezradności zniewolonego przez „świat”, który „deformuje zgniata”, pokazanie biernego „przyglądania się niemo”, poddaństwa, przypatrywania swojemu odbiciu „w mętnej wodzie” zniewalającej samoświadomość, jak w tak zamąconym odbiciu „sobie siebie/ wyobrazić”.

Ta dewastacja przez inwazję „Obcego [nazwanego później w Tęsknocie za pantofelkiem „człowieczkiem osobistym” – S.N.] połykającego od środka” w tymże kolejnym wierszu określona zostaje „gwałtem” bez szans na samoobronę. Bezbronność pociąga za sobą zupełną dewastację i dezorientację: „Już nie wiem kim jestem// Już nie wiem czy jestem”. Na szczęście w demolce ocalone zostaje tylko „serce szczęśliwie uwolnione”.

Motyw osaczenia co raz, obsesyjnie powraca. W wierszu o przewrotnym tytule Galery moja miłość czytam: „Obudziłem się/ z zawiązanymi rękami/ nie zaskoczyło mnie nawet/ gdy u nóg zadźwięczał łańcuch zarzegotały/ kule rekwizyty z galer”. Identyfikujący się z podmiotem lirycznym poeta (wymienia swoje imię!) znajduje się w położeniu takim, jak Kafkowski Józef K. z Procesu, w stresie bezustannego zaszczucia grozą od Kogoś „Kto Zawsze Obecny […] czuwa”. Zarazem czyha. Gdzie indziej znowu „Coś […] centymetr po centymetrze […] połyka przestrzeń” (Przeprawa).

Następują refleksje nad skutkami efektu cieplarnianego, gdy „hermetyczne imperia serc/ głuchną na lament zwierząt roślin/ kamieni sterczących z tkanki ziemi/ jak bielma nieczułe i bezużyteczne”. Ale „dawno zapomniana miłość” nie „wypowiedziała słowa” ujawniającego przyczynę katastrofalnego w skutkach „efektu”. Słowo miłości „uśmierzyłoby lęk przed nieznanym”.

Zwróciły mą czujną uwagę wiersze odnoszące się do koronawirusa: Apetyt, To ja, dopowiadające coś jeszcze do tego, co udało nam się zawrzeć w niedawnej antologii Na koronawirażu(2020). Ironiczny obraz „Paniczyka życia i śmierci”, grasującego wśród najznamienitszych – co „pożarł nobla tokarczuk” i zamieszał wśród duchów geniuszy nieżyjących „zza granicy zagłady” (miłosza, szymborskieji dawniejszych); pisownia nazwisk małymi literami jest dla podkreślenia symboliczności przykładów nieprzypadkowa – przenosi się w sferę absurdu „rozpaczliwego szukania w sobie winy”:

Tak, to ja naruszałem osnowę tego świata
i to nie raz – zawsze usprawiedliwiony
bo przecież nie mogło być inaczej
drobne oszustwa zdrady zdrajcy niewinnego

Przejmujące są także wiersze przemawiające troską o nas wszystkich w świecie i ojczyźnie, wynikające z obawy przed rozprzestrzenianiem się zła we wszelakiej postaci. W wierszu Budzik poeta przypomina kojarzące mu się symptomatycznie wydarzenia z legendy o gęsiach kapitolińskich i dramatyczną rzeczywistą sytuacją, jakiej niedawno byliśmy świadkami, oglądając telewizyjne relacje o bestialskim ataku na Capitol w Waszyngtonie. Sytuacją barbarzyństwa hańbiącego człowieczeństwo, jakiego wciąż musimy bronić dla nadziei i wiary w „pojednanie narodów i ludzi”. Końcowa fraza utworu ma szczególną wymowę: „Błagam was czułe strażniczki zagrody [aluzja do legendy – S.N.]/ załopoczcie skrzydłami nad naszą ojczyzną/ byśmy z dnia na dzień nie stali się hordą Hunów/przerażonych sobą zdobywcom nicości”.

Rozterkę poety budzi niepokój, zespolony w dezorientacji i zaskoczeniu złym obrotem spraw. Niepokój, „dlaczego zwykła uczciwość jest figurantką/ na śmietniku dawnych powinności” (Uczciwość). Jak to się stało, że „kandydaci na mężów stanu” oczekują dziś „nie na laury i pamięć wdzięcznej historii”, a spragnieni są tylko „teatru szwindli pieśni szmalu” z „absolutną gwarancją bezkarności.”?

Świat, ciskający kłody pod nogi, z którego powodu „rany nie zabliźniają się” zapomniał o elementarnej „potrzebie miłości” (SOS), Przerażający jest obraz człowieka, co „zgubił klucze do mieszkania”, a właściwie do godziwego życia skazanego na bezdomność, wyłaniający się z wiersza Gwiazdka menela, z którego rozpaczliwym położeniem identyfikuje się podmiot. To przestroga przed wegetacją „pod specjalnym nadzorem osobistego smrodu” wyrzutków społeczeństwa, którzy „rozwiedli się pożarli własne dzieci koty psy/ przegryzając strzępami zapomnianego dawno nieba”.

Dla wyrażenia smutku, a szczególnie maligny czegoś, co „dusi/ pochwyca za gardło”, potrzebny jest język rozbitych słów-znaczeń, jakby wybełkotany. I autor ten język „gramatyki potkniętej” znajduje dla oddania skurczu gardła i skurczu w sobie, by go wyłkać w wierszu, nawiązującym do stylistyki poezji lingwistycznej o przekornym tytule Prostuj język. Oto ów skurcz „lekce ważąc grama/ tykę mojego ciała być może chodziłoby o grama/ turę proszę dziesięć deko duszy to byłby ze mnie/ duszny byk a pół grama na ducha byłaby zawierucha” łapie się rymu i „hop siup prostuj język”. Pomysłowy „Podmiotus Lyricus” sygnuje motto do wiersza Kościec.

Autora gnębią niebłahe rozterki związane z „pisaniem” poezji jako zajęciem, które pod każdym względem przegrywa ze zwykłą grą w piłkę. Tę przykrą konfrontację odnajdujemy w Stypie. Strzelanie goli bardziej zapada w pamięć, niż trafianie słowami w głuche sedno, które u poety powoduje „francowatą nerwicę”; o ileż „zdrowiej/ strzelać gole”. Konstatację niedoceniania poety nie łagodzi zbywanie jego wartości byle czym, że „Świetnie napisane wiersze/ nad grobem zapija się piołunówką” – domyślnie – w gronie kolegów świadomych osamotnienia się wyższych wartości, którzy zapijają ten sam wspólny smutek. A „Dobrze strzelane gole/ cholernie zapadają w pamięć”.

Pisarze z rozterki i rozgoryczenia „żrą się jak psy” lub „liżą tyłki władcom tego świata (Pisarze). Będąc „uwikłani/ w pieprzoną politykę/ hazard/ głód pieniądza/ w głębi duszy błogosławią nadzieję”, a „ta dziwka pozwala im żyć/ kusi wyobraźnię/ zniewala” (44 i pół). Dalej, w wierszu Pisarze chcą oczyszczenia zamykającym swoisty tryptyk: „…pogrążeni w sobie/ potrząsają kajdankami depresji/ by zakląć w zszarganych zeszytach/ trochę wierszy na czarną godzinę”.

Jedynie miłość jest „uzdrawiającą blagą” (Klinem klin). O nią, choć bywa ułudą, warto strzępić język. Miłość sprawia, że to, co dokoła najzwyczajniej bliskie, nabiera w sercu wartości bez mała mitu, „że ten mityczny taras/ dom ogród rośliny ptaki piszą mną poemat” (Jesiennie). Poeta, kiedy kopie się ze światem, i kiedy go sławi, uzmysławia nam, że ze światem, takim jakim jest, trzeba iść na sprawiedliwą ugodę, choć wątpliwości w tym co niemiara (wyraża to wiersz Dokąd):

dokąd prowadzi mnie świat
dokąd ja świat prowadzę
czy dowiem się o moim wpływie
na losy kosmosu
czy moje słowa giną
jak rośliny bez wody
czy pozostają współtworząc coś
z czego mógłbym być dumny

Rzecz w tym, byle dobra było więcej niż zła. Oparciem dla poety, że urok dobra potrafi ocalać i napawać promienną nadzieją, jest żona Basia, dzięki której ich szczęśliwe spoiwo staje się rajskim ogrodem, gdzie „stopy [ukochanej] „odciskają tak niestrudzenie codzienną pieczęć/ istnienia” (Iskra).

Po takim wyznaniu tom musiał zakończyć się nutą optymizmu, broniącą niemalże jego tytułu.

I jeszcze jedno dodam, co bardzo ważne, bolesne, nie do zapomnienia. Do przyszłych podręczników winien trafić wiersz z tego tomu zatytułowany Światełko, dedykowany „Jednemu z nas, Pawłowi Adamowiczowi, który był prezydentem…”:

Gdy dzieliłeś się słowami nadziei
a światełka frunęły do nieba
co czułeś w tamtej chwili

gdy nóż Obcego wdarł się w Twoje serce
Jak zawrzeć to Twoje (nasze) zadziwienie
w pieśni pięści w bezsilnym
opuszczeniu głowy nad nieodgadnionym
uczynkiem człowieka

Stanisław Nyczaj

Szczęsny Wroński, Czas się weselić, Warszawa 2021, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Warszawa, s. 126.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko