Ten przerażający, wspaniały P.K. Dick
Już sama tylko lista tytułów powieści i opowiadań Philipa K. Dicka (1928-1982) wraz z listą ich polskich przekładów i wydań, zajmuje w wikipedii ponad dwadzieścia stron. Pisał od 1953 roku, ale sławę (lecz jeszcze nie sukces finansowy, osiągnięty dopiero pod koniec życia) przyniosła mu dopiero powieść „Człowiek z Wysokiego Zamku” (1961). Był jednym z najpłodniejszych i najpoczytniejszych pisarzy w dziejach literatury, porównywalnym z takimi żyjącymi kolegami i koleżankami po profesji, jak Stephen King czy J.K. Rowling. Pozostaje też do dziś jednym z najbardziej inspirujących autorów prozy fantastyczno-naukowej, uważanym także za wybitnego kontynuatora, w ramach gatunku science fiction, stylu weird fiction, odznaczającego się atmosferą upiorną, dziwaczną, niesamowitą, a tym samym kontynuatorem takich autorów jak Ambrose Bierce, Howard P. Lovecraft czy Walter de la Mare (polskim mistrzem tego gatunku był Stefan Grabiński). To na motywach jego prozy powstał w 1982 roku słynny „Blade Runner”, znany w Polsce pod tytułem „Łowcy androidów”, zekranizowany w 1982 roku przez Ridleya Scotta, który otworzył nową epokę w dziejach kina popularnego. To od niego wywodzą się takie pojęcia jak „Władca umysłów” czy „Pamięć absolutna”, będące także tytułami sławnych i kasowych ekranizacji jego powieści. Siła inspiracyjna tego pisarza o sylwetce i biografii hardcorowej (alkoholizm, liczne dziwactwa, podejrzenia o narkomanię i chorobę psychiczną, czy do jego legendy należący motyw niewiary w istnienie Stanisława Lema, którego uważał za akronim (LEM) grupy pisarzy komunistycznych mających cele dywersyjne w stosunku do USA, czego skutkiem było złożenie donosu do FBI) była i ciągle pozostaje ogromna, z wpływem na teatr włącznie. Ursula le Guin nazywała go „amerykańskim Szekspirem”, ktoś inny – „amerykańskim Borgesem”, a polski autor i znawca gatunku Lech Jęczmyk – „amerykańskim Dostojewskim”. Powstało też pojęcie „dickian” (dickianizmu) określające jego styl oraz legion autorów-naśladowców. Jedni uważali go za pisarza mieszczącego się jednoznacznie w tradycjach klasycznego gatunku s.f., inni za twórcę postmodernistycznego, jedni za użytkowego autora niesamowitych fabuł dla masowej publiczności, inni za pisarza-filozofa-psychologa-antropologa. Pasjonowała go natura rzeczywistości, natura człowieka i jego stosunek do religii. Z tego powodu niektórzy uważali, że forma gatunku s.f. jest jedynie maską użytą przez Dicka.
Tom „Opowiadania najlepsze” poznańskiego wydawnictwa „Rebis” z kapitalną ilustracją na okładce, autorstwa Igora Morskiego, zawiera 19 utworów. Posłowie autorstwa samego Dicka pokazuje, jakim był fascynatem gatunku, jak bardzo był zanurzony, zaangażowany intelektualnie i emocjonalnie w swoje pisanie, które stało się formą jego życia. Poza uwagami o gatunkowej przewadze formy opowiadania nad powieścią, formułuje w nim uwagi o swojej prozie, a nawet, co rzadkie u pisarzy i nieco ekscentryczne, sam podsuwa czytelnikowi nieszablonowe interpretacje swoich nowel. Na przykład o pierwszym w kolejności w tomie opowiadaniu „Gdzie kryje się wub” napisał tak: „Pierwsze opowiadanie, które opublikowałem w najbardziej zresztą koszmarnym ze wszystkich groszowych czasopism, jakie wówczas można było dostać w stoiskach, „Planet Stories”. Kiedy przyniosłem cztery egzemplarze do sklepu z płytami, w którym pracowałem, właściciel spojrzał z niekłamanym przerażeniem najpierw na mnie, potem na czasopisma i zapytał: „Phil, czytasz takie rzeczy?”. Musiałem przyznać, że nie tylko czytam. Również piszę”. O opowiadaniu „Roog” napisał, że „je uwielbia”, a o „Fałszywym człowieku”, że jest „cholernie nowatorskie”. O „wariancie drugim” – że jest w nim „mój naczelny temat – kto jest człowiekiem, a kto jedynie z pozoru przypomina (udaje) człowieka”. Odnosząc się do „Wypłaty” zwraca uwagę na to, że „zdarzają się w naszym życiu chwile, kiedy posiadanie dwucentówki na rozmowę telefoniczną stanowi między życiem a śmiercią” (czyż nie przypomina się „Filozofia przypadku” Lema?), i gdy drobne i pozornie bezużyteczne przedmioty (…) nabierają poważniejszego znaczenia”. Interesującą uwagę czyni na marginesie opowiadania „Kolonia”, pisząc o „ponurym spisku przedmiotów przeciw ludziom” i że „w zakończeniu opowieści zawarł ostateczny triumf zdradzieckich przedmiotów nad niewinnymi ludźmi”. Pisana w maju 1976 roku uwaga wydaje się szczególnie przenikliwa i profetyczna wobec dzisiejszych spekulacji na temat tego, co może nam przynieść sztuczna inteligencja. „Śniadanie o zmierzchu” wprost streszcza w jednym zdaniu: „Siedzisz w swoim domu, a nagle żołnierze wyważają drzwi i przekonują cię, że oto znalazłeś się w samym środku III wojny światowej”. I ta uwaga, poczyniona w jednym z relatywnie najspokojniejszych lat XX wieku pokazuje siłę niespokojnej wyobraźni Dicka. „Kopia ojca” dotyka dwoistości natury ludzkiej („Doktor Jekyll i pan Hyde” R.L. Stevensona?). Świadectwem niebywałej wręcz wyobraźni Dicka jest taka oto uwaga na temat opowiadania „Serwisant”: „Nigdy nie wydawało mi się, że to jakiś szczękający metalem potwór będzie kroczył po Piątej Avenue pożerając Nowy Jork; zawsze obawiałem się mojego własnego odbiornika telewizyjnego albo żelazka czy tostera, który w prywatnym zaciszu mojego mieszkania, kiedy wokół nie będzie nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą, oznajmią mi, że skończyło się, a oto jest lista reguł, których muszę odtąd przestrzegać”. Czyż to nie prefiguracja rozmaitych dzisiejszych filmów o „transformersach i tym podobnych tworach, godna podziwu tym bardziej, że sformułowana 45 lat temu, gdy tego typu kino nikomu jeszcze się nie śniło. „Autofab” to jedno z najwcześniejszych ostrzeżeń ekologicznych, czyli rzecz z dzisiejszego naszego punktu widzenia prorocza. W „Elektrycznej mrówce” Dicka zastanawiał się, „do jakiego stopnia to, co nazywamy rzeczywistością, naprawdę istnieje poza naszymi głowami?” (odzywa się XVIII-wieczny biskup-filozof George Berkeley). Autor tekstu o opowiadaniach Dicka John Brunner („Rzeczywistość Philipa K. Dicka”) napisał o nim, że to pisarz „par excellence”, czyli taki, który potrafił sprawić, że opisywane przezeń światy wydają się realne. Mogą być absurdalne, nielogiczne, niewiarygodne … ale nie sposób przekonać się o tym, póki nie skończy się czytać”. Zwraca też uwagę na fizyczną, wizualną okropność otaczającego nas świata. „Nie jest to przyjemny ani pociągający świat”.
Pisarstwo Dicka dalece przekracza granice, formy, style, motywy gatunku science fiction. Jeśliby szukać dla niego współczesnego, gatunkowego odpowiednika, to na pewno można by wskazać Stephena Kinga, ale być może – paradoksalnie – tym odpowiednikiem, „Dickiem naszych czasów” można by określić w większym stopniu Michela Houellebecqa. Co prawda nie uprawia on literatury s.f., nie napisał ani jednego utworu w tym gatunku, lecz obu tych pisarzy, reprezentujących różne pokolenia, łączy kilka co najmniej wspólnych cech czy podobieństw. Obaj pomieścili swoje wizje i opowieści, swoje niepokoje egzystencjalne, cywilizacyjne, moralne w przestrzeni popularnych gatunków literackich – Dick w ramach science fiction, fantastyki, Houellebecq w ramach mixu gatunkowego zlepionego z konwencji powieści kryminalnej, obyczajowej, erotycznej itp. Obaj wyrażają niepokoje współczesnej nam epoki, do której rok śmierci Dicka, 1982, w końcu trzeba zaliczyć, choć wiele się zmieniło. Obaj są „ekspresjonistami”, wyrażającymi się w sposób mocny, jaskrawy, gwałtowny, często paradoksalny, sarkastycznty, bez estetycznego pardonu. Obaj są praktycznymi filozofami w literaturze, filozofami w najbardziej pojemnym tego słowa znaczeniu.
Wspomniany John Brunner napisał: „Ze wszystkich powieści, którymi raczyłem ludzi, aby ich nawrócić na czytanie s.f., największy sukces odniosły dwie: „Ziemia trwa” George R. Stewarta oraz „Człowiek z Wysokiego Zamku” Philippa K. Dicka. Dick jest tak dobry w spełnianiu tego zadania, że potrafi przedrzeć się przez ograniczenia wiążące każdą duszę”.
O twórczość Philipa K, Dicka dotąd jedynie sporadycznie się ocierałem. Po lekturze „Opowiadań najlepszych” i autoegzegezy samego pisarza, nawróciłem się na czytanie, nie wiem czy s.f. w ogólności, ale na prozę Dicka na pewno.
Philip K. Dick – „Opowiadania najlepsze”, przekł. Jan Karłowski, Tomasz Oljasz, Janusz Szczepański, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2021, str. 533, ISBN 978-83-8188-337-5
—
Przemija postać świata
Swoje „Charaktery” Jean de la Bruyére określał skromnie jako kontynuację starożytnych „Charakterów” Greka Teofrasta, ale niewątpliwie „Charaktery” z XVII wieku niewątpliwie przewyższyły te z IV wieku p.n.e. Dzieło Francuza składa się z szesnastu rozdziałów zawierających myśli, refleksje, maksymy, a także większe szkice dotyczące rozmaitych sfer i zjawisk życia, m.in. twórczości, miłości, życia towarzyskiego, sztuki konwersacji, kobiet i ich roli, władzy i jej mechanizmów, bogactwa, mód, kaznodziejstwa czy, wolnomyślicielstwa, życia dworskiego itd. Co znamienne, La Bruyére, w odróżnieniu od większości słynnych francuskich aforystów miał odmienne od nich poglądy na religię, nie tylko przyjmując postawę fideistyczną, prawowiernie katolicką, ale przypuszczając w ostatnim rozdziale atak na ateizm. To korespondowało z jego zachowawczością, konserwatyzmem w ocenie świata, stosunków społecznych i międzyludzkich., jego zgodą na otaczającą rzeczywistość, a raczej na gorzkie, bierne, choć krytyczne, pogodzenie się z nią.
Styl La Bruyére’a nie jest tak błyskotliwy jak styl późniejszego o mniej więcej stulecie Nicolasa de Chamfort, niewiele w nim ostrych filipik, silnej ekspresji czy wyrafinowanych paradoksów, więcej za to moralizatorstwa w duchu Montaigne’a czy Pascala, więcej krytyki instytucji niż krytyki osób. Sięgnąłem po poprzednie polskie wydanie „Charakterów”, także PiW-owskie, z roku 1964, które opatrzone zostało przedmowami Rolanda Barthes i Karola Sainte-Beuve. Ten pierwszy zauważył, że tak jak „Leibnitz był ostatnim człowiekiem, który wiedział wszystko”, tak La Bruyére „był chyba ostatnim moralistą, który mógł mówić o każdym człowieku, zamknąć wszystkie obszary ludzkiego świata w jednej książce”. „W niecałe sto lat później trzeba na to będzie 33 tomów Encyklopedii”. Dziś jest to w ogóle niemożliwe. Zmienił się też sposób nazywania świata. W nowym wydaniu (w starym przekładzie Anny Tatarkiewicz) autorka posłowia Justyna Smoleń-Starowieyska nawiązuje do wspomnianego eseju Barthesa sprzed kilkudziesięciu lat i stawia pytanie, czy La Bruyére „ma jeszcze coś istotnego do powiedzenia nam, świadkom i uczestnikom rewolucji cyfrowej XXI wieku, żyjącym w kulturze postegzystencjalizmu i postprawdy, w świecie na wskroś globalnym, a jednocześnie paradoksalnie niezmiernie zindywidualizowanym i zatomizowanym, zgoła odmiennym nie tylko od tego z czasów Ludwika XIV, lecz znacząco różnym nawet od świata sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat ? Czy sportretowane przez niego typy postaci i zachowań mogą jeszcze obecnie posłużyć jako adekwatne wizerunki ludzkiej natury? Czy „Charaktery” są w stanie wprawić w ruch nasze myśli, sprowokować do uniwersalnego oglądu człowieka? Sprawić, że doznamy katarktycznego doświadczenia, dzięki któremu lepiej zrozumiemy ludzką rzeczywistość i poznamy siebie samych?”
Odpowiedź na te pytania autorka posłowia uzależnia od subiektywnych cech czytelnika. Co do mnie, to słaniam się do odpowiedzi połowicznej – i tak, i nie. Część tworzywa „Charakterów” zachowała do dziś pewną aktualność i świeżość, jednak zdecydowana większość zawartych w nich diagnoz, spostrzeżeń, portretów, opisów odbiega od naszego współczesnego postrzegania i doświadczenia, zwłaszcza tam, gdzie pisarz opowiada o mechanizmach życia dworu królewskiego, roli kobiet, sztuki konwersacji, kaznodziejstwa, etc. Wydaje się, że obecne ludzkie, psychiczne DNA różni się jednak od tego sprzed trzech stuleci. Świat nasz jest diametralnie różny od tamtego i niewiele możemy zaczerpnąć od naszych przodków. Dlaczego mimo to uważam lekturę „Charakterów” za cenną i godną polecenia ? A choćby dlatego, że ciekawość tego jak żyli i myśleli nasi przodkowie jest jedną z cech naszej ogólnej ciekawości życia. I że pasjonujące samo przez się jest obserwowanie, jak „przemija postać świata”.
Jean de La Bruyère – „Charaktery”, przekł. Anna Tatarkiewicz, posłowie Justyna Smoleń-Starowieyska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 573, ISBN 978-83-8196-289-6
—
Ojciec psychologii w literaturze
„Wyznania” Jana Jakuba Rousseau jemu współcześni czytelnicy, a było ich – podkreślmy – niewielu, przyjęli jako przekroczenie granic, jako dzieło fragmentami skandalizujące obyczajowo i obrazoburcze społecznie. Ale to było przeszło dwieście pięćdziesiąt lat temu i kryteria według których ocenia się poziom skandaliczności i obrazoburstwa zmieniły się tak dalece, że trudno nam dziś sobie nawet uzmysłowić ówczesną ich skalę. Nie ulega zatem wątpliwości, że pierwszy z powodów, dla którego „Wyznania” Rousseau zyskało rangę nie tylko arcydzieła literackiego, ale też dzieła epokowego swoim znaczeniem ideowym i mentalnym, już dawno uległ dezaktualizacji. Wiele dzieł literackich podległo na przestrzeni stuleci czy dziesięcioleci takim procesom. Szokujące kiedyś erotyzmy „Dekamerona”, „Opowieści kanterberyjskich”, „Kochanka lady Chatterley”, „Lolity” dziś są niewinne jako lilija. Aczkolwiek wypada gwoli ścisłości zauważyć, że jeszcze w latach sześćdziesiątych, w niektórych w krajach zachodniej Europy i USA wydawanie niektórych uważanych za skandalizujące obyczajowo utworów literackich było zakazane i dopiero sądowa walka doprowadziła do ich uwolnienia spod presji cenzury. Wróćmy jednak do „Wyznań” Rousseau. Także druga warstwa tego dzieła bardzo wiele straciła na czytelniczej atrakcyjności z naszego, obecnego punktu widzenia. Jakim bowiem sposobem dzisiejszego czytelnika mogą zainteresować sążniste opisy życia obyczajowego drugiej połowy XVIII wieku we Francji czy drobiazgowe relacje z lat szkolnych filozofa, spotkań towarzyskich, konwersacji, flirtów toczonych w różnych arystokratycznych posiadłościach? Czyż czytelnika współczesnego może interesować, że „hrabina wyszła z domu o piątej”, nawet jeśli informacja ta nie pochodzi z fikcyjnej prozy, lecz z dokumentalnego zapisku pana Rousseau? Czyż mogą go zainteresować afekty, którym młody Jan Jakub darzył panią de Warens czy inną panią? Gdyby jeszcze ubrane to było w kostium awanturniczego romansu z epoki płaszcza i szpady… Ale nie jako zapiski przemądrzałego „nudziarza” sprzed dwustu pięćdziesięciu lat. Rousseau to w końcu nie Szekspir, którego potężny talent i niewiarygodna zdolność zachowywania świeżości sprawia, że odbiera się go często jako „naszego współczesnego” i brzmi on ze sceny niewiarygodnie aktualnie. Co zatem zostało dla nas, co uzasadnia sens kolejnych wydań „Wyznań”, co sprawia, że mimo wszystko warto je przeczytać, traktując to choćby jako akt zapoznania się z klasycznym tytułem z kręgu wielkiej klasyki literackiej? Otóż jest taki powód. To subtelna introspekcja psychologiczna, której dokonuje Rousseau na kartach swego dzieła. To jedyna jego wartość, która zachowała aktualność, atrakcyjność mimo zwietrzenia innych warstw, ale być może wartość o największej wadze, najważniejsza. „Wyznania” Rousseau były z tego punktu widzenia w obszarze literatury w pewnym stopniu rewolucyjne. To Rousseau tak naprawdę jako pierwszy wprowadził do literatury psychologię, analizę procesów psychicznych. Co prawda były one obecne także w literaturze wcześniejszej, wielkim „psychologiem” literatury był choćby wspomniany wyżej Szekspir, można na ich wąskie pasma natrafić n.p. w greckiej tragedii antycznej, u Dantego w „Boskiej komedii”, w „Myślach” Pascala czy w „Próbach” Montaigne’a i w wielu innych dziełach dawnej literatury, ale to była obecność niebezpośrednia, nieciągła, nieesencjonalna, zatomizowana, rozproszona w różnych formach artystycznej ekspresji. Psyche ludzka nie była podstawową esencją tych dzieł, pojawiała się jako produkt uboczny. Dopiero Rousseau wprowadził do literatury psychologię in extenso, czyniąc z niej główną substancję literacką. Półtora wieku później, Marcel Proust stworzył nową rzeczywistość literatury przerzucając do Rousseau pomost, który, co do metody, uczynił go bezpośrednim spadkobiercą twórcy „Wyznań”, przy czym przerzucił ten pomost ponad przestrzenią całej prozy XIX wieku, która (wypada wyłączyć z tego poezję) następne półtora stulecia przeżyła zasadniczo odwrócona od rousseańskiej spuścizny. A Rousseau był postacią na tyle interesującą, że warto zajrzeć do jego wnętrza.
Jean Jacques Rousseau – „Wyznania”, przekł. Tadeusz Boy-Żeleński, Wydawnictwo MG, Warszawa 2021, str. 737, ISBN 978-83-7779-733-4
—
Siedem grzechów głównych
Wierzący czy niewierzący, praktykujący czy niepraktykujący, lubiący Kościół czy go nie lubiący, każdy kto interesuje się ważnymi zjawiskami naszej współczesności, powinien te książkę przeczytać, czy to dla utwierdzenia swoich obserwacji i przekonań, czy po to, by tezy autorów choćby do pewnego stopnia poddać w wątpliwość lub je zrelatywizować. Tytuł książki Artura Nowaka i byłego jezuity, prof. Stanisława Obirka jest nawiązaniem do głośnej „Sodomy. Hipokryzji i władzy w Watykanie” Fréderica Martela, który ukazał degenerację Kościoła katolickiego z francuskiej perspektywy. Łącznie więc Martel, Nowak i Obirek stworzyli
„Sodomę i Gomorę”, komplementarny obraz Kościoła katolickiego, swoistą panoramę jego zwyrodnień. Martel skoncentrował się na kościele powszechnym, a polscy autorzy, nie pomijając wątku „powszechnego”, dodali bardzo ważny – z uwagi na jego specyficzną rolę – segment polski. Ten ostatni to szczególnie znamienna postać. Martel stwierdza – referują jego poglądy autorzy polscy – że „to kościelny system sprawowania władzy i wzajemne zależności kleru, jego bogactwo i przepych są źródłem zepsucia (…) Polski Kościół jest idealną ilustracją tego założenia. Na jego przykładzie doskonale widać, że nie wystarczy zmienić ludzi, którzy rządzą Kościołem, bo system i tak będzie ich deprawował”. Profesor teologii Tomasz Polak, były ksiądz uważa, że przełomu wśród polskich biskupów nie będzie. „Mają zapewniony byt. Jest tylu wiernych, że mają jeszcze perspektywę wygodnego życia. (…) I kalkulują: po nas choćby potop, ale to już nie nasze zmartwienie”. „Gomora to opowieść o polskim Kościele, o cynizmie i pałacowym życiu hierarchów, ludzi, którzy uwierzyli, że są wyjątkowi. Tymczasem Polska, wbrew pozorom, jest krajem duchowo martwym. Wyludniające się kościoły, w których od lat dudni echo prostackich połajanek i budzących politowanie wezwań do zwarcia szeregów wobec nadchodzącej apokalipsy, stały się katalizatorami złej energii. Słuchając kazań polskich biskupów, można odnieść wrażenie, że zamiast czekać na powtórne przyjście swojego Mesjasza, wyglądają raczej z utęsknieniem na wrogą inwazję. Cudu, który pozwoli im wykorzystać starą, sprawdzoną wojenną narrację: gender, LGBT, neomarksizm, ekologizm, lewactwo (…) I hybris, czyli pycha, która jest praźródłem wszelkiego zła w kościele. Dalej chciwość, nieczystość, łakomstwo. Polski kościół kat., jak powiedziano, jest „bogaty, butny, bezideowy i bezczelny” i ta definicja jest niezmiennie aktualna. Nowak i Obirek pomysłowo wpisali pierwszą część portretu kościoła i „wszystkich grzechów jego” w „Siedem grzechów głównych kościoła” (Pycha, Chciwość, Nieczystość, Zazdrość, Łakomstwo, Gniew Lenistwo). „Pycha” odnosi się do traktowania się kleru, w szczególności wyższego (papieże i biskupi), choć nie tylko, jako „nadzwyczajnej kasty”, której z definicji należą się hołdy i przywileje. „Chciwość” dotyka materialnego zapamiętania kościoła katolickiego, jego niepohamowanej, wręcz patologicznej żądzy bogactwa. „Nieczystość”, to patologiczne schorzenia seksualne w rodzaju pedofilii, jak i „zwykła” rozwiązłość homo i heteroseksualna. „Łakomstwo” to obraz religii katolickiej jako zaspokajania potrzeb nie o charakterze duchowym, lecz konsumpcyjnym. W „Gniewie” mowa jest o kościele jako kołysce traum, psychomanipulacji oraz o trwałym podtrzymywaniu figury wroga, który kościołowi zagraża. Wreszcie w ramach „Lenistwa” autorzy zastanawiają się nad tym, „kto rządzi polskim kościołem katolickim”. Druga część panoramy Obirka i Nowaka nosi tytuł „Nadzieja”. Jest to wyraz nadziei wbrew wszystkiemu. Upatrują jej autorzy w teologii Franciszka, w nowym odczytaniu przesłania Jezusa, w ozdrowieńczej roli kobiet w kościele. Panorama Obirka i Nowaka uzupełniona jest o bogate zestawienie publikacji na tematy podjęte przez Martela i polskich autorów. To prawdziwe kompendium wiedzy o współczesnym katolicyzmie i jego schorzeniach.
Artur Nowak, Stanisław Obirek – „Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim kościele”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2021, str. 394, ISBN 978-83268-3738-8
—
Ten wielki Kissinger
Już w momencie lektury pierwszych zdań biografii Henry Kissingera uderza chłodny, rzeczowy styl jej autora, Waltera Isacsona. Po przedmowie od razu wchodzi on in medias res. I tak jest w trakcie całej lektury monumentalnego dzieła – żadnej waty, żadnych pustych przebiegów, pseudokomentarzy, nadmuchiwania „tematu”, fakt po fakcie, fakt po fakcie. To generalnie charakterystyczne dla anglosaskiej „szkoły” biografistyki – rzeczowość, fakty i chłód. Bohater biografii odgrywał kolosalną rolę w polityce amerykańskiej lat siedemdziesiątych, a to zwłaszcza wtedy oznaczało politykę światową, globalną. Kissinger, pochodzący z rodziny żydowskiej wywodzącej się z Niemiec, z Bawarii, działał u boku dwóch prezydentów USA, Richarda Nixona i Geralda Forda w opinii geniusza, wielkiego taktyka i stratega, człowieka obdarzonego wielkim intelektem, a jednocześnie jednej z najbardziej wpływowych osobistości tamtej dekady. Był postacią na swój sposób monumentalną, na miarę władzy, której mu udzielono i na miarę problemów, które podejmował. Był mistrzem podejścia pragmatycznego do polityki, ideologiem i praktykiem tego, co w tamtych latach określano jako „realpolitik”. To on dokonał niebywałego dzieła: stworzył trójstronny, równoważny układ między USA, ZSRR i Chińską Republiką Ludową, zapewniając swojemu krajowi wysoką pozycję międzynarodową pomimo przegranej wojny w Wietnamie. Finezja dyplomatyczna i polityczna Kissingera miała swoje źródła być może nie tylko w jego intelekcie. Pochodził z Europy, był europejczykiem, niemieckim Żydem, studiował teksty Metternicha i może dlatego wniósł do polityki amerykańskiej ów trzeźwy ogląd, nietypowy dla specyficznie idealistycznych, a zarazem emocjonalnych Jankesów. O jego stylu uprawiania polityki mówiono, że jest „tajemniczy i kameleonowaty”. Był finezyjnym, ale pokrętnym graczem, który niechętnie powierzał innym swoje zamysły. Nie było w nim ani krztyny jankeskiej prostoduszności. Zachował nawet szczyptę niemieckiego akcentu w angielszczyźnie. Zapewne wpływ na to miał fakt, że Kissinger miał za sobą doświadczenie, młodzieńcze, życia w III Rzeszy Adolfa Hitlera, a jego rodzina padła ofiarą norymberskich ustaw przygotowanych politycznie i propagandowo przez Juliusa Streichera, wydawcy żydożerczego pisma „Der Stürmer”. Te doświadczenia uczyniły go filozoficznym pesymistą, co też diametralnie różniło go od Amerykanów, wychowanych w cywilizacji nieustannie stwarzanego optymizmu. Intelektualnie, filozoficznie, politycznie i psychologicznie był konserwatystą w najbardziej podstawowym sensie tego słowa – miał naturalną awersję do zmian rewolucyjnych. Isacson zdanie po zdaniu, akapit po akapicie, rozdział po rozdziale, opisuje drogę Kissingera na szczyty władzy największego ówcześnie mocarstwa światowego. Był intelektualistą o wielkiej erudycji humanistycznej, studiował pisma Kanta, Spenglera, Toynbee’go, czytał Homera, Wergiliusza, Dantego, Miltona. Odebrał także doskonałe wykształcenie formalne i został profesorem Harvard University. Jako indywidualność miał – jak to określano – „potężne ego”. Jego politycznym opus magnum stała się funkcja Sekretarza Stanu najpierw przy prezydencie Nixonie, później przy Fordzie. Musiał skonfrontować się z najcięższymi problemami USA w tamtej epoce, z wojną w Wietnamie, inwazją na Kambodżę, a później z klęską USA w wojnie wietnamskiej, zakończoną ewakuacją Sajgonu. Jako Sekretarz Stanu stworzył – jak je określano – własne Imperium. Był trudnym partnerem trudnego z różnych powodów, narcystycznego, wybujałego osobowościowo Nixona, świadkiem, z najbliższej możliwej odległości, jego upadku i dymisji po aferze Watergate w sierpniu 1974 roku. Znakomicie natomiast zgrał się osobowościowo z prostolinijnym i szlachetnym Geraldem Fordem, który w przeciwieństwie do Nixona nie rywalizował w nim na wpływy i intelekt, lecz z mądrą pogodą ducha uznał wyższość Kissingera. Nic co było ważne w polityce światowej lat 1969-1976 nie odbyło się bez jego udziału i wpływu. Oparta na potężnej dokumentacji archiwalnej i przebogatej literaturze przedmiotu biografia autorstwa Waltera Isacsona jest lekturą fascynującą, choć wymagającą wzmożonej uwagi z uwagi na natłok faktów i zagadnień. Isacson przekonywająco uzasadnił, dlaczego Henry Kissinger (rocznik 1925, żyjący do dziś) uznany został za jednego z największych mężów stanu o znaczeniu światowym XX wieku. Drugim Metternichem.
Walter Isacson – „Kissinger”, przekł. Filip Filipowski, Wydawnictwo Zysk i s-ka, Poznań 2021, str. 928, ISBN 978-83-8202-347-3
—
Karol Marks jako źródło katharsis
Wystarczy rzucić okiem na grubo ponad dwieście pozycji bibliograficznych w przeważającej większości poświęconych różnym aspektom marksizmu (a przecież to i tak czubek góry lodowej na tle piśmiennictwa światowego), pomieszczonych w obszernym i bardzo cennym dziele-syntezie Jana Marxa (rocznik 1941, znakomitego krytyka literackiego, erudytę, umysł renesansowy), by uzmysłowić sobie jak ceniony jest w świecie tak pogardzany i ignorowany w Polsce marksizm. Jest on tu pogardzany, ignorowany i znienawidzony do tego stopnia, że panuje maniera nie wypowiadania słowa „marksizm” lub wypowiadania go z odpowiednio upozowaną niechętną miną, z podkreśleniem wrogiego dystansu. „Karola Marksa teoria i praktyka rewolucji” Jana Marxa jest pierwszą od prawie dwudziestu lat obszerną (przeszło siedemset stron druku) syntezą teorii i praktyki marksizmu, a jednocześnie portretem intelektualnym Marksa, pierwszą od ukazania się krajowego wydania „Głównych nurtów marksizmu” Leszka Kołakowskiego (2000). Praca Jana Marxa ma do pewnego stopnia rysy naukowego studium opatrzonego bibliografią i przypisami, ale napisana została językiem wolnym od akademickiej nowomowy, klarownym, mięsistym, nie bez rysów eseistycznych. Marx nie jest filozofem z formalnego wykształcenia, ale jest tak mądry, że był w stanie podjąć się tego dzieła.
Marx wystrzega się „awangardowych” nowinek narracyjnych, rozmaitych pomysłowych inwersji tematycznych i zaczyna swoją opowieść rozdziałem „Rodowód”, „od Adama i Ewy”, czyli od Trewiru, miasta rodzinnego twórcy „Kapitału”. Lakonicznie, ale treściwie ukazuje pierwsze lata życia Marksa, sprawy rodzinne, małżeństwo, początki edukacji i pierwsze próby filozoficzne oraz zaangażowania, m.in. redakcyjne w świecie filozoficznymi i w kręgach rewolucyjnych. Obszernie omawia kwestię żydowską, jako jeden z istotnych aspektów szerszej kwestii społecznej i politycznej emancypacji. Jeszcze obszerniej, na blisko stu stronach omawia autor wczesne poglądy etyczne Marksa, jako że to względy moralne właśnie, niezgoda na zło świata, na alienację człowieka w kapitalizmie legły u podstaw jego myślenia i działania. Jednak rozdział ten dalece wykracza poza zagadnienia etyczne i zarysowuje młodzieńczy okres rozwoju myśli Marksa, a w szczególności jego rozliczanie się z poznanymi dotąd nurtami i kierunkami myślowymi, aby utorować swoją własną drogę. To wtedy właśnie zwraca się ku „kontemplacyjnemu materializmowi Feuerbacha” i przeciwstawia mu materializm dialektyczny, stawiający przed sobą, zgodnie z rewolucyjnymi dążeniami i aspiracjami proletariatu, zadanie zmiany świata”. To właśnie wtedy, w „Tezach o Feuerbachu” formułuje swoje słynne zdanie: „Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat, idzie jednak o to, by go zmienić”. Cały rozdział poświęca też Jan Marx teologii, owej „zgniłej plamie na filozofii”, jak ją nazwał Karol Marks. Nie tylko zresztą teologii jako takiej, lecz religii jako kajdanach założonych wolności człowieka oraz rozmaitym formom najgorszego religianctwa, także politycznego oraz iluzji religijnych. Źródeł motywacji aktywności człowieka szukał Marks, mimo faktu śmierci, poza religiami. Szukał też równowagi między naturalnym egoizmem ludzkim a zdolnością człowieka do wzniesienia się na wyżyny altruizmu. Trzy kolejne rozdziały: „Manifest komunistyczny”, „Wiosna Ludów”, „Zamach stanu Ludwika Bonapartego” osadzają Marksa w konkretnym kontekście epoki. Podobnie jak rozdział o londyńskim wygnaniu. „Opus magnum”, to rozdział poświęcony „Kapitałowi” i ten dotyczący „Programu Gotajskiego”. „Pierwsza w dziejach dyktatura proletariatu”, to Komuna Paryska, ale nie pominął Marx także wątku polskiego w spuściźnie Marksa („Polskie powstania”). W trzech ostatnich rozdziałach jawi się Marks jako człowiek wobec fenomenu śmierci i wszelkich kwestii „ostatecznych”. W konkluzji kończącej studium, Jan Marx wyjaśnia dlaczego się jej podjął”: „Marksowska analiza jest zarazem analizą ekonomiczną i analizą etyczną”, zatem jego analiza kapitalizmu łączy się z analizą położenia człowieka oraz jego świadomości i wolności w społeczeństwie kapitalistycznym. W dobie wojującego antymaterializmu, w Polsce przybierającego obsesyjny charakter, lektura Marksa może mieć działanie katarktyczne: oczyszczać umysł z toksyn fideistycznego irracjonalnego”. Nic dodać nic ująć.
Jan Marx – „Karola Marksa teoria i praktyka rewolucji”, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2021, str. 720, ISBN 978-83-66615-878
—
Samotność mądrego klerka
Zmarły w ubiegłym roku profesor Andrzej Walicki (1930-2020) był myślicielem nie tylko wybitnym, ale także osobnym. Przez całe naukowe życie towarzyszyła mu gorycz niedocenienia w Polsce, choć jego obfity dorobek ma międzynarodową renomę i znaczenie, więc nie bez powodu był profesorem uniwersytetów amerykańskiego i australijskiego. Jego największe dokonania spełniły się w przestrzeni historii idei, w tym m.in. politycznej myśli rosyjskiej czy myśli politycznej romantyzmu, narodowej (ale nie nacjonalistycznej) myśli polskiej, choć można go określić sumarycznie jako filozofa. Pierwszy tom jego jego dzieł zebranych zawiera teksty rozmaite: odczyty na konferencjach naukowych, eseje, artykuły naukowe, publicystykę czy korespondencję. Jedną z dominant tego tomu jest krytyczna, a nawet surowa ocena polskiej inteligencji, która w przekonaniu Andrzeja Walickiego „nie przepracowała intelektualnie swojej najnowszej historii, nie odniosła się do niej uczciwie, nie dokonała rzetelnej oceny”. Referując poglądy Walickiego, Jarosław Dobrzański napisał w tekście wstępnym „Dzieło Walickiego jako wypełnienie powinności klerka” Jarosław Dobrzański, że uważał on, iż „społeczeństwu odebrano możliwość dokonania właściwych wyborów, pozbawiono je zdolności dokonywania samodzielnych, nieuprzedzonych ocen. Wmówiono mu zafałszowaną historię, a młode pokolenie okłamano. Najwięcej skorzystały na tym partie rządzące, wywodzące się z dawnej opozycji „antykomunistycznej”, ponieważ im bardzie udało im się zdemonizować dawnego przeciwnika, ukazując go jako „zbrodniczy system”, który prowadził okupację i eksterminacyjną wojnę z własnym narodem, tym większa była ich urojona zasługa w „wyzwoleniu” tego zniewolonego narodu i tym większy tytuł do pełni władzy. A także do rekompensaty za doznane kiedyś, wyolbrzymione lub wymyślone urojenia i krzywdy – od bezpośrednich odszkodowań wydzieranych w sądach (…) , po obsadzanie krewnymi „kombatantów” najbardziej intratnych stanowisk w państwowych spółkach, zwłaszcza w mediach publicznych”.
Teksty pogrupowane są w czterech częściach. W pierwszej („Spór o totalitaryzm”) pomieszczona jest polemika z Adamem Michnikiem wokół jego książki „Z dziejów honoru w Polsce”, w której kwestionuje m.in. zrównywanie przez Michnika „dyktatury rządu Jaruzelskiego” z dyktaturą stalinowską. Rozważa też, „czy PRL była państwem totalitarnym” i jego generalna konkluzja jest „na nie”. Analizuje też totalitaryzm i posttotalitaryzm, myśl ekonomiczną Mirosława Dzielskiego, guru gospodarczych liberałów. W „Pożegnaniu PRL” Walicki stara się zrozumieć „złożone dziedzictwo” tego okresu, „charakter narodowy”, itd. W ośmiu tekstach składających się na rozdział „Solidarność” jako robotnicze rozliczenie z obietnic PRL”, Walicki „rozbiera” ruch „Solidarność” na czynniki pierwsze w różnych aspektach. Ostatni rozdział poświęcony jest generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu, w tym „paradoksom” Polski za jego rządów, samemu stanowi wojennemu, a także indywidualnym dylematom generała. Ostatni. Piąty rozdział zawiera fragmenty „Dziennika” i pokazuje moment przejścia Polski od PRL do III RP. Lektura tego zbioru przynosi sowity pożytek intelektualny.
Andrzej Walicki – „PRL i skok do neoliberalizmu. Jaruzelski. Solidarność. Zdrada elit”, pod red. Joanny Schiller-Walickiej i Pawła Dybicza, Fundacja Oratio Recta, Instytut Historii Nauki, Warszawa 2021, str. 426, ISBN 978-83-64407-79-6
—
Tako rzecze Łagowski
„Ideologia, jaką przyjęło postsolidarnościowe państwo, jego „polityka historyczna” naucza, że najchlubniejszymi kartami polskiej historii są przegrane powstania narodowe, a spośród nich przedmiotem najwyższego, niemal religijnego kultu jest powstanie warszawskie. Na wzorze klęski oparte jest wychowanie patriotyczne, a co jest jeszcze bardziej przerażające, to wpływ tego wzoru na politykę bezpieczeństwa narodowego polskich rządów” – tak brzmiący akapit z autorskiej przedmowy do zbioru felietonów profesora Bronisława Łagowskiego, „Fałszywa historia, błędna polityka”, wprowadza czytelnika in medias res, w centrum podjętej problematyki.
Zebrane w tomie szkice dotyczą szeroko pojętej tematyki politycznej, historycznej i kulturowej. Pierwszy w kolejności szkic, datowany na 1998 rok, dotyczy dylematów generała Wojciecha Jaruzelskiego w związku z wprowadzeniem stanu wojennego. Jest pochwałą sprawności wojskowej strony tej operacji i krytyką polityki prowadzonej po 13 grudnia 1981 roku przez ekipę Generała. Krytyczna ocena dotyczy politycznych skutków dekady 1982-1989, ale także polityki ekonomicznej. „Wielkim jego błędem była inflacjonistyczna polityka gospodarcza (…) Dała ona jakieś karykaturalne, groteskowe zakończenie gospodarce centralnie planowanej, i właśnie kolosalna, dzika inflacja, a nie propaganda solidarnościowa zdelegitymizowała ostatecznie system władzy w oczach większości społeczeństwa”.
Czytałem dziesiątki publikacji poświęconych generałowi Jaruzelskiemu, „karnawałowi „Solidarności”, stanowi wojennemu i dekadzie lat osiemdziesiątym aż do Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca 1989 roku, ale nigdy nie spotkałem się z tak przenikliwym i oryginalnym ujęciem faktów powszechnie niby znanych i rozumianych. Ujęciem radykalnie sprzecznym z solidarnościowo-IPNowską wykładnią, a raczej mitologią, wedle której to solidarnościowa opozycja swoim gardłowaniem, swoimi podziemnymi gazetkami, swoją komiczną konspiracją doprowadziła do demontażu systemu PRL. Tymczasem Łagowski zdaje się niedwuznacznie sugerować, że gdyby po 1981 roku generał Jaruzelski i jego ekipa prowadzili sensowną politykę gospodarczą i gdyby nie zwieńczyli jej w samej końcówce absurdalnym finałem w postaci parodii wolnorynkowego, neoliberalnego, „wilczkowego” (od nazwiska Mieczysława Wilczka, ministra gospodarki w rządzie Mieczysław F. Rakowskiego) kapitalizmu na modłę południowo-amerykańską, na wzór Chicago czasów Al Capone – to wcale nie jest pewne, czy przeważająca część społeczeństwa nie wolałaby pozostać przy starym, sprawdzonym, byle ulepszonym ustroju, zamiast dać się wypchnąć na niepewne wody „szaleńcom” z „Solidarności”, którzy u schyłku dekady mieli już tylko nędzne resztki poparcia z roku 1980 i pozostali w tych swoich konspiracyjnych okopach jak Himilsbach z angielskim. Zwłaszcza, że szybko okazało się, iż solidarnościowa mitologia, jej język i wizerunek, wcale nie były, wbrew pozorom, tak powszechnie kochane przez „cały naród”, jak wielu do dziś naiwnie wierzy. Besserwiserstwo działaczy „S”, pycha, buta, moralizatorska maniera, w milionach Polaków budziła coraz więcej nieufności, niechęci i oporu, po krótkim okresie względnie „miodowym”, w krótkim okresie po Sierpniu 1980. A skoro o moralności mowa – w drugim w kolejności szkicu zatytułowanym „Moralna maczuga” Bronisław Łagowski obnażył „solidarnościowe zubożenie sfery wartości i zredukowanie wszystkich kryteriów do kryteriów politycznych”, które „powoduje, że tym samym terror stalinowski i przypadkowe w końcu, bo sprzeczne z założeniami stanu wojennego zastrzelenie dziewięciu górników” są piętnowane na równi z terrorem stalinowskim. Łagowski zarzuca formacji solidarnościowej sprymitywizowanie języka debaty publicznej, w którym takie same kwantyfikatory i epitety stosowane są do zjawisk o dalece nierównoważnej skali, w którym istnieją tylko dwa kolory służące ocenie – biały i czarny, dwie oceny – zły i dobry, w którym w ocenie przeciwnika stosuje się wyłącznie „moralizatorską maczugę”, nie bacząc na jakiekolwiek inne względy. Przyznam, że i na takie naświetlenie na pozór powszechnie oczywistej problematyki się nie natknąłem w licznych lekturach. Sens trzeciego w kolejności tekstu Łagowskiego („O pamięci”) pochodzącego z 2001 roku, wybrzmiewa szczególnie mocno w kontekście tego, co stało się na przestrzeni minionych 20 lat. Otóż w obecnym okresie „polityki historycznej”, gdy przybrała ona postać histerycznego paroksyzmu nacjonalistycznego, przypisujemy ją obecnej władzy. Tymczasem okazuje się, że w 2001 roku, czyli na początku drugich rządów SLD, gdy jeszcze nikomu chyba w najgorszych koszmarach nie śniło się to, czego obecnie doświadczamy, środowiska postsolidarnościowe już zmierzały do tego czego doświadczany dziś. Tyle tylko, że wtedy chodziło o środowiska ówczesnej, niby to liberalnej, Unii Wolności. Wołały one mianowicie (w tym konkretnym przypadku cytowany jest, pars pro toto, Jan Lityński) o więcej „solidarnościowej pamięci” i podnosiły żałosne larum że „przegrały bitwę o pamięć” z „postkomunistami”. To obłudne wołanie miało miejsce w czasie, gdy tzw. pamięć postsolidarnościowa, wizja historii, której hołdował ten obóz, niepodzielnie już dominowała w polskiej przestrzeni publicznej, od mównicy sejmowej, poprzez media publiczne i prywatne, historiografię, po przekaz szkolny. Przed wizją tą skapitulowała nawet krytyczna wobec nowej formacji po 1989 roku część społeczeństwa, która nie podjęła próby przeciwstawienia jej własnej, innej niż dewocyjno-nacjonalistyczna, wizji historii. Także politycy SLD, nawet w okresie swoich dwukrotnych rządów, oddali przeciwnikom tę sferę walkowerem, dokonali aktu bezwarunkowej kapitulacji, uznając bezapelacyjne i nieodwracalne zwycięstwo prawicowej narracji, czyli oddali im bez walki przestrzeń społecznej świadomości. W niejednym też przypadku, w dużym stopniu przyjmowali tę narrację za swoją, w swoistym akcie „ekspiacji” za „zbrodnie komunistyczne” i „całe zło PRL”. By się o tym przekonać, wystarczy przywołać sławny gest Józefa Oleksego, który ukląkł przed sławnym obrazem „Pani Jasnogórskiej” w Częstochowie, przemówienie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w IPN (co prawda nie mającym jeszcze wtedy tak jednostronnej jak dziś postaci) czy zaloty niejednego polityka SLD do „solidarnościowych” bożków i totemów.
Nie sposób nawet w skrócie omówić tu całej problematyki zawartej w 80 (osiemdziesięciu) szkicach składających się na tom „Fałszywa historia, błędna polityka”. Obejmują one swym zakresem najszerzej rozumiany „kompleks polski” właściwie na przestrzeni całego XX wieku i pierwszych kilkunastu lat wieku XXI. Najszerzej rozumiany, jako że obok tekstów wprost związanych z polityką w PRL i III RP, znalazły się takie tematy jak „Pamiętniki Ronikiera”, „Świadectwo Stefana Morawskiego”, „Inspirujący Talleyrand”, „Amerykańskie ukąszenie heglowskie” czy „Półprywatny list do Józefa Hena”. Wszystkie opublikowane zostały w latach 1998-2016 na łamach lewicowego tygodnika „Przegląd”. Biorąc pod uwagę dynamikę zmian w polskiej polityce i życiu społecznym można by się obawiać, że czytane po latach 23 czy nawet po latach pięciu, okażą się nie tyle nawet nieaktualne, lecz wręcz radykalnie zdezaktualizowane, o wartości wyłącznie archiwalnej. Ten jednak, kto zapozna się z wszystkimi tekstami, łacno się przekona, że nie ma wśród nich ani jednego, którego sens uległby anihilacji. Podejrzewam, że nawet profesor Bronisław Łagowski nie jest Duchem Świętym i nie wszystkie jego diagnozy i prognozy są trafione w dziesiątkę, choć bez wyjątku są oryginalne, nieszablonowe, niebanalne w aspekcie interpretacyjnym. Czasem trafiał w swych szkicach w „dziesiątkę”, czasem w „siódemkę”, nigdy natomiast nie „spadł” poniżej „piątki”, nie mówiąc już o całkowitym spudłowaniu. W żadnym jednak szkicu nie popełnił pomyłki co do istoty rzeczy i istoty problemów. Biorąc pod uwagę jak niesłychanie rozedrgana, migotliwa, nieprzewidywalna, dzika jest polityka polska, przed profesorem Bronisławem Łagowskim, przed jego przenikliwością analityczną i prognostyczną wypada uczynić gest określany jako chapeau bas. I przed stylem – błyskotliwym, a wolnym od efekciarstwa, a przy tym kryształowo klarownym.
Bronisław Łagowski – „Fałszywa historia, błędna polityka”, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2017, str. 321, ISBN 978-83-64407-16-1
—
RAZ biczuje zwariowany świat
Być może należałoby przystąpić ad rem, od razu, bez zbędnych ceregieli, do zawartości i jakości tej książki, ale jednak bez krótkiego zarysowania sylwetki autora, jej obraz byłby niepełny. W tym bowiem przypadku nie da się oddzielić książki od autora, bo przez nią przemawia sam, we własnej osobie, Rafał A. Ziemkiewicz, od kilku już dziesięcioleci publicysta prawicowej prasy, można by rzecz – jej weteran, postać niemiła do tego stopnia, że z przyczyny swojej napastliwości i bezceremonialności bywa nazywany „żulnalistą”. To nacjonalista, zadeklarowany endek, ksenofob, antyeuropejczyk, nie pozbawiony jednak sporej dozy samodzielności, która wprowadzała go kilkakrotnie na kolizyjny kurs z rozmaitymi oficjalnymi poglądami. Nie da mu się jednak odmówić tego, że pisze nieźle, zajmująco, wyraziście, dobitnie choć brak mu własnego, interesującego stylu. „Strollowana rewolucja” to siódma już jego (m.in. po „Polactwie”, „Michnikowszczyźnie”, „Myślach nowoczesnego endeka”, „Chamie niezbuntowanym”) książka publicystyczna. „Wychowany w wierze, że Zachód to ostoja wolności i demokracji, w najbardziej pijanym widzie nie wyobraziłbym sobie, że ledwie trzydzieści lat po tym, jak komunistyczna zaraza haniebnie wygasła w swym kacapskim mateczniku, opanuje ona umysły Zachodu – „wolnego świata”, jak nazywało się go za moich czasów” – napisał we wstępie („Na początek: koniec świata”) do „Strollowanej rewolucji”. Powiada Ziemkiewicz: „Nie sztuka czuć, że świat się psuje czy wariuje, nie sztuka zauważyć, że nadchodzi koniec świata. Sztuką jest ten koniec świata przeżyć i w świecie kolejnym znaleźć to, co będzie dobre, co da się wykorzystać i co trzeba rozwijać. W zalewie informacji o rewolucyjnych zmianach, pandemicznych restrykcjach, politycznych przewrotach, ulicznych zamieszkach, obalaniu pomników i budowaniu nowych, potępianiu tego, co do niedawna było święte, i uznawaniu za świętość tego, co do niedawna otaczano pogardą albo lekceważeniem – ustalić co jest skutkiem, a co przyczyną”.I od pierwszego rozdziału („Demokracja niemożliwa i gasnące oświecenie”), Ziemkiewicz biczuje ten świat. Mamy do czynienia z jego złością i jeremiadą, że – mówiąc hamletycznie – „świat wyszedł z formy” – zbankrutowała demokracja, polityka w ogóle, ekonomia, wolność, kultura, obyczaje. To, co się dokonuje nazywa on „strollowaną rewolucją” według niego inną niż dotychczasowe i najgorszą z nich. W tej swojej zapiekłej nienawiści do współczesnego świata staje się Ziemkiewicz kimś w rodzaju „Kononowicza” wyższego intelektualnie sortu. I choć nie można Ziemkiewiczowi odmówić racji w niektórych ocenach, n.p. gdy mówi o kompletnym upadku, zmarginalizowaniu kultury wyższej, o zwycięstwie prymitywizmu i dosłowności, a także w niektórych innych kwestiach, to zastanawia, dlaczego w katalogu ziemkiewiczowych pretensji do świata, nie znalazło się n.p. potępienie zniszczenia natury przez człowieka i ani jedno dobre słowo pod adresem ekologów, którzy próbują ten świat ratować. Można przyjąć do wiadomości jego niechęć do lewicy i idei postępowych, ale z drugiej strony trudno pojąć, dlaczego nadzieję na ratunek dla świata upatruje on wyłącznie w nacjonalistycznych, antydemokratycznych, autorytarnych ksenofobicznych i homofobicznych tendencjach polityczno-kulturowych, które ostatnio przybrały na sile na całym świecie. Naprawdę nie sposób uwierzyć, że to akurat one mogą uratować świat. Mogą najwyżej uczynić go jeszcze bardziej nieznośnym i strasznym. Innymi słowy, w swojej warstwie diagnostycznej książka Ziemkiewicza jest nader interesująca, ale już w warstwie postulatywnej to bezładna, ideologiczna kanonada obok celu . I choć nie każdy znajdzie upodobanie w czytaniu takich podlanych „żulnalistyczną” żółcią okropności, w lekturze tego katalogu ohydy współczesnego świata, to jako zbiór często trafnych diagnoz i jako obraz myślenia pewnych nurtów, warta jest ona lektury.
Rafał A. Ziemkiewicz – „Strollowana rewolucja”, Fabryka Słów, Lublin-Warszawa 2021, str. 439, ISBN 978-83-7964-674-6
—
Arcyzegarmistrz genewski spod Lublina rodem
Antoni Patek należy do owego bardzo licznego szeregu postaci polskiego pochodzenia, którym dane było dokonać wielkich osiągnięć na emigracji, zwanej też kiedyś emocjonalnie „obczyzną”. Na tej długiej liście znaleźć można m.in. Fryderyka Chopina, Josepha Conrada, Marię Skłodowską-Curie, Tamarę Łempicką, Michała Waszyńskiego, Antoine Cierplikowskiego, Witolda Gombrowicza, Romana Polańskiego, Jerzego Skolimowskiego, grono noblistów z różnych dziedzin, sportowców, wynalazców i wielu, wielu innych, w tym także tych pomniejszych czy mniej znanych. Typowy polski odruch charakteryzuje się zagarnianiem ich pod „dach polskości”, szczycenie się nimi jako Polakami, którzy „wsławili ojczyznę w świecie”. A przecież tak naprawdę to polska uzurpacja wynikająca z kompleksów niższości. Maria Skłodowska, gdyby nie wyemigrowała do Francji, zostałaby w najlepszym guwernantką w szlacheckich dworach albo prywatną nauczycielką na pensji dla dobrze urodzonych panien, a Conrad tylko dlatego, że opuścił dla szerokiego świata zapyziały, zmurszały światek Krakowa, został wielkim pisarzem angielskim, bo tylko takim był i takim pozostaje. Podobnie jak wielka Maria Curie była nie polską, lecz ewidentnie francuską uczoną i noblistką, nawet gdyby nie poślubiła Francuza Pierre Curie. I to się właściwie do tej pory niestety nie zmieniło. Polskę opuszczają nieustannie dziesiątki, setki młodych ludzi, bo wielu z nich, ich ojczyzna, pod rządami wszystkich bez wyjątku formacji, od lewa do prawa, nadal nie może im zapewnić nie tylko szans rozwoju ich talentów, ale nawet godziwego życia. Emigracja zdolności, talentów, drenaż polskich mózgów nadal trwa i zaprzeczanie temu jest zaklinaniem rzeczywistości.
Tak też było z Antonim Patkiem. Nawet gdyby nie wyemigrował jako powstaniec listopadowy i pozostał nad Wisłą, to przecież i tak nie stworzyłby tu zegarmistrzowskiego imperium, wielkiej zegarmistrzowskiej firmy, sławnej marki, cenionej na całym świecie. Beniamin Czapla opowiedział o jego życiu w oparciu o dość skąpą dokumentację odnośnie okresu najwcześniejszego, od dzieciństwa w podlubelskiej miejscowości Piaski począwszy, poprzez pobożną młodość uwieńczoną udziałem w powstaniu listopadowym 1830-1831, popowstaniową emigrację do Szwajcarii, tamtejsze początki, życie rodzinne i zatrudnienia najpierw w Versoix, a potem Genewie, a w końcu początek, rozwój i rozkwit wielkiej firmy zegarmistrzowskiej „Patek”, jednej z kilku najbardziej renomowanych w ojczyźnie zegarów i zegarków. Indywidualne losy Patka zarysował autor na tle historii ówczesnej Polski, Europy i świata (Patek odbył podróż do USA), działalności Polonii szwajcarskiej w latach 1837-1847, Wiośnie Ludów 1848-1849. Podjął też temat indywidualnych poglądów ideowo-politycznych Patka („Demokrata czy katolik i konserwatysta?”). Część trzecią poświęcił dziejom polskiego zegarmistrzostwa w Szwajcarii. Opowieść uzupełnia bogata literatura przedmiotu i kilka pięknych, barwnych stron przedstawiających fotografie zegarki z „patkowej” kolekcji.
Beniamin Czapla – „Antoni Patek. Zegarmistrz króla. Śladami życia”, Iskry, Warszawa 2021, str. 350, ISBN 978-83-244-1100-9
—
Tragiczny hazard Jaruzelskiego
Jednym z koronnych wyrazów – nazwijmy je tak – błędnych mniemań w odniesieniu do stanu wojennego i osoby generała Wojciecha Jaruzelskiego jest uporczywe obstawanie przy tezie, że w grudniu 1981 roku Polsce nie groziła interwencja Armii Czerwonej i wojsk Układu Warszawskiego, w związku z tym całe odium za jego ogłoszenie i wykonanie spada wyłącznie na niego. Apodyktyczne i uporczywe utrzymywanie tej tezy jest niezbędne do utrzymywania Generała w „piekle potępienia”, jako „komunistycznego zbrodniarza, który wypowiedział wojnę własnemu narodowi”. Przyjęcie wersji, że owa radziecka interwencja była nie tylko bardzo prawdopodobna, a nawet pewna i nieuchronna, przy czym zbliżała się milowymi krokami oznaczałoby bowiem przyznanie – wyrażę się dosadnie – że generał niejednemu z nich najzwyczajniej „uratował dupy”. Wejście bowiem na terytorium państwa polskiego nie tylko oddziałów wojskowych, ale także radzieckich, czechosłowackich czy enerdowskich sił bezpieczeństwa, przy ich ówczesnych nastrojach, dla większości liderów „Solidarności” oznaczałoby najprawdopodobniej śmierć, być może z wyroków sądów wojskowych, z dekretu o stanie wojennym, a być może, bez zbędnych ceregieli, zastrzelenie ich na miejscu po schwytaniu. Bibliografia publikacji poświęconych okolicznościom wprowadzenia i przebiegowi stanu wojennego jest bardzo bogata, zarówno w publikacje książkowe jak i liczne artykuły prasowe. Brakowało jednak takiej, która skoncentrowana zostałaby całościowo na procesie udowodnienia owej nieuchronności interwencji wojsk Układu Warszawskiego. Robert Walenciak podjął się tego zadania ze świetnym efektem, co sprawia, że jego „Gambit Jaruzelskiego” jest jedną z najciekawszych publikacji na temat stanu wojennego, a przy tym bardzo potrzebną, jako gotowa „broń” mogąca posłużyć w polemice z „płaskoziemcami”, którzy nijak nie mogą lub nie chcą uwierzyć, że wielu z nich Jaruzelski swoją decyzją uratował życie, nie mówiąc już o tym, że uratował kraj przed wielce prawdopodobną krwawą łaźnią. Uporczywi nosiciele tezy o tym, że władze na Kremlu nie zdecydowałyby się na wojskową interwencję posługują się zazwyczaj argumentem, że nie ma dokumentów, czarno na białym wskazujących na planowanie, z dużym wyprzedzeniem czasowym, dokonania takiej interwencji. Robert Walenciak opierając się na bogatej dokumentacji, literaturze przedmiotu, relacjach uczestników zdarzeń dobitnie pokazuje, że takiego jednoznacznego dokumentu w nie było także w przypadku interwencji radzieckiej w Czechosłowacji w sierpniu 1968 roku. Jej plan został przygotowany w przeciągu 24 godzin, niejako „w ostatniej chwili”. Tak też najprawdopodobniej byłoby w przypadku Polski schyłku roku 1981 i brak przygotowanej z dużym wyprzedzeniem czasowym formalnej decyzji „na papierze” bynajmniej nie przeczy żywionym zamiarom. Sytuacja była zbyt dynamiczna i nieprzewidywalna, by zdecydowano się na formalne podjęcie decyzji o interwencji w oficjalnym dokumencie i czekanie na odpowiedni moment dla jej realizacji. Zamiary były, ale w głowach kierownictwa politycznego na Kremlu i radzieckiego dowództwa wojskowego. Walenciak zwraca uwagę na wielowarstwowość gry jaką podjął generał Jaruzelski: „Gra nie tylko z „Solidarnością”, przede wszystkim z Kremlem, z rosyjskimi generałami, ale także z Białym Domem, z Kościołem, z grupą działaczy orientujących się na Moskwę i własnym zapleczem politycznym – wojskiem i policją”. „Dlaczego wojska polskie wyszły z koszar, komandosi zablokowali pasy lotniska na Okęciu i zamknięto polską przestrzeń powietrzną? – pyta autor „Gambitu – Choć „Solidarność samolotów nie miała …”. Sens tych pytań jest bardzo wymowny. I dodaje: „Jesienią 1981 roku w samej Polsce i wokół Polski zgromadzono dywizje radzieckie, czechosłowackie i NRD-owskie, czekające na rozkaz, z ostrą amunicją, systematycznie wzmacniane, prowadzące ćwiczenia”. „W planach czechosłowackich pojawia się wspólny element – szpitale polowe”. „Planiści obu armii założyli, że będą mieli dużą liczbę rannych. Raczej nie spodziewali się ich w wyniku starć z bezbronną ludnością”. Walenciak nie dopowiada tego wprost, ale niedwuznacznie wskazuje, że interwencja była tuż, tuż, a jej niedoszli wykonawcy poważnie liczyli się z możliwością stawienia interwentom zbrojnego oporu przez Wojsko Polskie. Te fakty mają charakter empiryczny i trzeba dużo upartej, złej woli, by pozostawać na nie ślepym, a niektórzy ideolodzy „post-solidarnoścowi” są na nie ślepi i głusi, najpewniej dlatego, że wersja przy której od 40 lat obstają, jest im politycznie na rękę. Tragiczny i naznaczony hazardem, kolosalnym ryzykiem charakter sytuacji i dylematów przed którymi stanął Jaruzelski był tym potworniejszy, że poważnie brał on pod uwagę wariant najgorszy z możliwych. „Cały czas też się obawiał, że w Moskwie zwycięży wariant interwencji obok stanu wojennego, bo Kreml dojdzie do wniosku, że Jaruzelski jest miękki, że nie rozprawi się z „Solidarnością” w sposób właściwy i zdecydowany. I gdy zacznie on swoją akcję, wtedy wkroczą wojska radzieckie i przy okazji wymienią w Polsce władze, wprowadzając „prawdziwych komunistów”, a ci rozprawią się z „Solidarnością” jak trzeba. Tego wariantu Jaruzelski najmocniej się obawiał”.
„Wywiady nie miały wątpliwości. Interwencja radziecka była w Polsce o włos. Tylko niektórzy historycy o tym jeszcze nie wiedzą. Robert Walenciak pokazuje czarną dziurę polskiej historii” – stwierdza Piotr Niemczyk, b. dyrektor Biura Analiz Informacji, były zastępca szefa wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. Wypowiedź ta może posłużyć jako trafna i dobitna puenta tej znakomitej książki.
Robert Walenciak – „Gambit Jaruzelskiego. Ostatnia tajemnica stanu wojennego”, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2021, str. 355, ISBN 978-83-64407-93-2
—
O ojcu lampy naftowej i o polskim „Texasie”
Należę do pokolenia, dla którego lampa naftowa nie jest tylko emblematem „dawności” i anachronizmu, jak „pochodnia” czy „karoca”, bo żyłem w czasach, gdy bywała jeszcze w niektórych miejscach przedmiotem codziennego użytku, przede wszystkim na wsiach, na prowincji, ale zdarzało się to też w miastach, tam gdzie nie dotarły jeszcze linie energetyczne przesyłające prąd. Sam pomieszkiwałem w w dzieciństwie w wakacje u rodziny na wsi lubelskiej, do której zabudowań „elektryczność” jeszcze nie dotarła, a było to w roku 1966 (sic!) i mieszkanie oświetlano światłem lampy naftowej, zasilanej naftą nabywaną w pobliskim, specjalnym naftowym sklepiku. Nie myślałem wtedy oczywiście o Ignacym Łukasiewiczu (1822-1882), ba, najprawdopodobniej o nim jeszcze nie słyszałem, a jeśli nawet słyszałem, to nie zwróciłem na jego postać uwagi. Dlatego z zainteresowaniem sięgnąłem po zbiorową pracę pięciorga autorów, którzy wspólnie napisali biografię Ignacego Łukaszewicza, farmaceuty z zawodu, wynalazcy lampy naftowej, a przy tym postaci unikatowej w warunkach polskich – kapitalisty-nafciarza z Podkarpacia. Pierwsza w dziejach Polski i ludzkości lampa naftowa zapłonęła podczas chirurgicznej operacji we Lwowie, 31 lipca 1853 roku. O ile jednak jakieś blade, brodate widmo portretowe o nazwie „Ignacy Łukasiewicz” było mi hasłowo znane, o tyle jego bogata działalność społeczna, charytatywna, a także – w młodości – polityczna, niepodległościowa, opłacona więzieniem, była mi kompletnie nieznana, nawet w najogólniejszym zarysie. W tym okresie był Łukasiewicz uczestnikiem tzw. powstania krakowskiego z lutego 1846 roku i bliskim współpracownikiem Edwarda Dembowskiego. Obraz życia Łukasiewicza dopełniony jest jego osobistym, prywatnym wymiarem. Osobny rozdział poświęcony jest geograficznej, terytorialnej przestrzeni życia i działalności Łukasiewicza czyli Galicji i jej gospodarce w drugiej połowie XIX wieku oraz jej uwarunkowaniom społeczno-politycznym. To obszerna analiza obejmuje takie zagadnienia, jak przemysł, bankowość, transport, górnictwo naftowe. Jest też obraz „borysławskiej gorączki” naftowej, z jej blaskami i cieniami, z metodami odkrywania ropy, fabrykami maszyn wiertniczych, szkolnictwem zawodowym w zakresie górnictwa naftowego, towarzyszącym temu przemysłowi organizacjom i pismom tematycznym. Jest też o plagach związanym z wydobywaniem nafty: erupcjach, pożarach, osuwiskach, wodach podziemnych. Obszerny rozdział aneksowy poświęcony jest postaci, jak się okazuje niesprawiedliwie bardzo słabo znanej Witoldowi Zglennickiemu, spadkobiercy Łukasiewicza – pośrednio także wcześniejszego, wielkiego pioniera przemysłu, w szczególności górnictwa i hutnictwa polskiego czyli Stanisława Staszica – inżyniera-geologa, nafciarza o rysach awanturniczych, postaci barwnej zwłaszcza w porównaniu do statecznego, dostojnego Łukasiewicza Pasjonująca opowieść o polskich marzeniach, nigdy nie spełnionych, o przemysłowej potędze.
Piotr Franaszek, Paweł Grata, Anna Kozicka-Kołaczkowska, Mariusz Ruszel, Grzegorz Zamoyski – „Ignacy Łukasiewicz. Prometeusz na ludzką miarę”, seria Biografie Sławnych Ludzi, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 247, ISBN 978-83-8196-351-0