Tadeusz Żeleński-Boy był kochliwy. Będąc studentem medycyny zadurzył się bez pamięci w Dagny Juel, żonie Stanisława Przybyszewskiego. Aby mieć pieniądze na towarzyszenie jej po kawiarniach i realizowanie zachcianek, wystarał się o stypendium z armii austriackiej (które później musiał odpracować jako wojskowy lekarz; gdy już miał dość służby w armii cesarskiej, postanowił ją opuścić, symulując obłąkanego, co mu się udało). Skromne stypendium nie wystarczało mu, więc swój budżet zasilał pieniędzmi z gry w karty. Jego uczucie do czarującej Norweżki nie zostało odwzajemnione. Mając szczęście w grze w karty, nie miał go w miłości, zgodnie ze znanym powiedzeniem. Namiętnie grając wpadł w szpony hazardu. Wygrane pieniądze przeznaczał dla ukochanej na kwiaty i różne drobiazgi, między innymi na parasolki. Dawał jej korony nawet na opłacenie zaległych rachunków, właściwie je pożyczał, bo damie nie wypadało brać pieniędzy od mężczyzny. Oczywiście wszystkie pożyczki były bezzwrotne. Gdy Żeleński (wtedy jeszcze nie Boy) spłukał się z pieniędzy, pożyczał od znajomych, by nieustannie mieć gotówkę na każde skinienie Dagny, która z chęcią korzystała z jego hojności. W tym względzie nie mogła liczyć na beztroskiego męża, bo ten rzadko pachniał groszem. Dagny Juel wciąż go kochała i pragnęła ratować małżeństwo. Stanisław Przybyszewski, duchowy przywódca Młodej Polski, nie odwzajemniał już uczucia pięknej Norweżki, ani nie interesował się ich wspólnym potomstwem. Głowę i serce miał zaprzątnięte Natalią Siennicką, z którą romansował, gdy grała w jego dramacie Dla szczęścia.
Wcześniej, w połowie grudnia 1898 roku, Tadeusz Żeleński towarzyszył Dagny w snobistycznej krakowskiej restauracji Paon podczas spotkania Jana Kasprowicza i Stanisława Przybyszewskiego. Dwaj słynni literaci, krajanie z Kujaw, widzieli się wtedy pierwszy raz. Biesiadując przy dobrze zastawionym stole z trunkami postanowili zamienić się kamizelkami na znak przyjaźni. Dla jej pogłębienia Kasprowicz, w przypływie emocji, zaproponował Przybyszewskiemu zamianę portfeli. Stanisław chętnie na to przystał, bo najczęściej miał pusty portfel, natomiast Kasprowicz, jadąc służbowo do Warszawy na otwarcie pomnika Adama Mickiewicza, miał przy sobie sporo służbowych koron. W ostatniej chwili przyjaciele Jana, Marceli Dobrowolski i Konrad Rakowski udaremnili jego zamiar. Żeleński, bezkrytycznie obserwując tę scenę, był zachwycony młodopolską fantazją literatów (nota bene był zaprzysięgłym akolitą Przybyszewskiego). Swoim zachwytem podzielił się szeptem z Dagny, która uśmiechnęła się pod nosem.
– Nie dziwię się ich zachowaniu – odpowiedziała. – To mili i nieszkodliwi wariaci.
– Pana Jana nie znam. Ale Stach? Choć go szanuję, nie wiem, czy jest dla ciebie miły – Boy zdziwił się.
– Miłość jest ślepa – szczerze przyznała.
– W twórczości jest genialny, lecz nawet miły i nieszkodliwy wariat nie narażałby rodziny na biedę.
– Nie przesadzaj. Nieraz serwował mi znacznie mocniejsze dawki słowiańskiej fantazji, niż oddanie komuś drogiej kamizelki, którą zresztą kupiłam mu za ostatnie pieniądze – rzekła bez entuzjazmu.
– Szkoda, że Kasprowicza powstrzymano z tym portfelem – zażartował. – Ja chyba nie wpadłbym na taki pomysł – stwierdził Żeleński.
– Ach, ta nieokiełznana wyobraźnia polskich artystów – westchnęła Dagny.
– Pan Jan i Stach przypadli sobie do gustu – Boy rzekł widząc, jak poklepywali się po barkach.
– Jeśli ich przyjaźń zaczęła się z wysokiego „C”, to drżę, jak się zakończy – szepnęła mu do ucha.
Przeczucie Dagny Juel nie zawiodło. Po kilku miesiącach od tego spotkania Przybyszewski oświadczył Kasprowiczowi, że jego żona Jadwiga i on kochają się. Po dwóch latach Jadwiga opuściła męża z dwojgiem dzieci i związała się z Przybyszewskim.
Tadeusz Żeleński towarzysząc Dagny liczył, że skruszy jej serce. Ona lubiła go i tolerowała jego zaloty, lecz nie dawała mu żadnej nadziei. Stanisław Estreicher, późniejszy profesor, widział Żeleńskiego, jak często przynosił do mieszkania Przybyszewskich bułki i mleko. Jednak zakochany w niej student „Niewiele dostawał w zamian, ciało upragnione, ale dość obojętne, bo prawdziwą miłością Dagny był jej własny mąż” – napisała w Wyznaniach gorszycielki Irena Krzywicka.
Dagny nieustannie otaczał krąg wielbicieli. Na przełomie wieków byli to dekadencki poeta Stanisław Korab-Brzozowski i student Władysław Emeryk. Ten pierwszy wybrał się z nią i jej pięcioletnim synkiem Zenkiem w roczną podróż po Europie (młodszą Ivi miał zająć się Przybyszewski, lecz ten oddał ją pod opiekę swojej kochance, Anieli Pająkównie). Dagny wyjechała trochę na złość mężowi, ale także dlatego, aby wzbudzić w nim zazdrość. Niestety jej tok rozumowania był błędny, ponieważ w owym czasie Przybyszewski już romansował z Pająkówną oraz równolegle z żoną Kasprowicza, Jadwigą.
Tadeusz Żeleński, wciąż zadurzony w Dagny, postanowił pojechać za nią. Będąc w Paryżu zrezygnował z tego zamiaru. Ukończywszy studia uzupełniał wiedzę praktyczną z medycyny, bo na to otrzymał pieniądze. Jednak dla niego – jak wspomina – „byłoby szaleństwem opukiwać płuca i obmacywać wątroby absolutnie takie same jak te, których pod dostatkiem zostawiłem w ojczyźnie. Cisnąłem wtedy szpitale i laboratoria i zacząłem wałęsać się po Paryżu”. Nad Sekwaną kupował tanie książki i gorączkowo je pochłaniał w wynajętym zimnym pokoiku. W taki sposób zgłębiał literaturę francuską.
Dagny po powrocie z peregrynacji z Korabem-Brzozowskim, dała mu najprawdopodobniej do zrozumienia, że nie odwzajemnia jego uczucia. Pod koniec kwietnia 1901 roku, chcąc ratować małżeństwo, Dagny zaplanowała z Przybyszewskim wspólną podróż do Gruzji. Jej fundatorem był Władysław Emeryk, bogaty syn właściciela kopalni manganu w górach Kaukazu. Przybyszewski zgodził się, lecz w ostatniej chwili zrezygnował z wyjazdu. Piękna Norweżka pojechała z synem i Emerykiem. Na peronie żegnali ją przyjaciele. „Ci, którzy odprowadzali Dagny na kolej, mieli wrażenie pogrzebu” – napisał po latach Tadeusz Żeleński. Kilka dni przed tym wyjazdem, Stanisław Korab-Brzozowski popełnił samobójstwo. Przyczyna jego desperackiego kroku nie jest znana, choć znawcy epoki kojarzą go z Dagny i Emerykiem. Tadeusz Żeleński napisał we eseju Literatura trumien, że Korab-Brzozowski i Emeryk wymienili się ślubami na tle nieszczęsnej miłości do jednej kobiety.
Piątego czerwca 1901 roku w hotelu w Tbilisi niezrównoważony psychicznie Władysław Emeryk niespodziewanie zastrzelił Dagny, po czym sam popełnił samobójstwo. W taki oto tragiczny sposób zakończyło się życie muzy Młodej Polski będącej natchnieniem i miłością wielu artystów. Kochali się w niej (jeszcze przed ślubem z Przybyszewskim) malarz Edward Munch i dramaturg August Strindberg. Po pojawieniu się małżeństwa Przybyszewskich w Krakowie z końcem XIX wieku, w żonie Stacha podkochiwali się także polscy malarze: Wojciech Weiss i Stanisław Wyspiański. No i oczywiście kochał ją do szaleństwa Władysław Żeleński. Należy dodać, że Dagny była autorką kilku dramatów, eseistką i tłumaczką.
Gdy jesienią 1901 roku Żeleński wrócił z zagranicznych wojaży do Krakowa, dotarła do niego z opóźnieniem informacja o śmierci Dagny. Wówczas stracił panowanie nad sobą, w środku nocy idąc ulicą Sienną „nie wymawiając żadnych wyrazów krzyczał w okropny sposób (…). Doprowadzony, zupełnie trzeźwy, przyznaje, iż krzyczał, bo jest ciepiący na nerwy” – jak zanotowano w policyjnym raporcie 8 listopada 1901 roku.Kolejną miłością Tadeusza Żeleńskiego była Zofia Pareńska, zwana Fusią, z którą ożenił się trzy lata później. Zanim jednak się pobrali należy przypomnieć, że Tadeusz podczas studiów i praktyk szpitalnych miał zajęcia z jej ojcem, Stanisławem Pareńskim, profesorem medycyny. Inteligentny student, syn znanego kompozytora Władysława, bywał w willi Pareńskich na ulicy Wielopole 4. Dom ich na początku wieku był towarzyskim salonem Krakowa dzięki artystycznym aspiracjom żony profesora, pani Elizy. W niedzielne popołudnia i wieczory bywali w nim m.in. Ignacy Paderewski i Władysław Mickiewicz, syn Adama (jeśli byli w Krakowie), Lucjan Rydel i Stanisław Wyspiański. Gdy Rydel żenił się z Jadwigą Mikołajczyk w 1900 roku w Bronowicach, zaprosił na wesele rodzinę Pareńskich z córkami (wśród których była czternastoletnia Zosia) oraz bywających u profesorstwa gości, między innymi Tadeusza Żeleńskiego i Stanisława Wyspiańskiego. Ten ostatni, obserwując wiejskie weselisko, napisał – o czym każdy wie – sztukę Wesele. Na jego kartach uwiecznił postać Zosi pod jej własnym imieniem. Była to ładna dziewczyna, podkochiwali się w niej poeta Artur Górski, lekarz Adam Rydel, brat Lucjana, Edmund Żeleński, brat Tadeusza, Stanisław Wyspiański i Witkacy.
W maju 1903 roku Tadeusz Żeleński oświadczył się siedemnastoletniej Zosi Pareńskiej. Mimo obaw jej matki o los córki zamierzającej związać się ze starszym o kilkanaście lat kawalerem (urodzonym w 1874 roku), młodzi pobrali się siódmego czerwca 1904 roku. Zofia była już pełnoletnia, a pan młody miał prawie 30 lat. W podróż poślubną udali się najpierw do Zakopanego, potem do Tęczynka. Tu w lipcu odwiedził ich Stanisław Wyspiański i naszkicował Zofię z rozpuszczonymi włosami, w czarnej bluzce, jak siedzi pochylona, wspierając się łokciami o kolana. Jest to jej najpiękniejszy portret. Młodzi w drugiej części podróży poślubnej wyjechali do Niemiec, Szwajcarii i Francji. W 1905 roku urodził się im syn, Stanisław.
Małżeństwo Zofii i Tadeusza było ultra nowoczesnym związkiem, w którym fundamentem były przywiązanie, szacunek i tolerancja. Wierność nie stanowiła elementu składowego tego fundamentu. Mówili o sobie, że są „na partnerstwie”, co oznaczało, że dawali sobie w wielu sprawach wolną rękę, głównie w kwestiach romansów. Małżeństwo przetrwało trzydzieści siedem lat i ponoć żadna ze stron nie czyniła sobie wymówek.
Zofia w pierwszych latach związku miała romans z Rudolfem Starzewskim, popularnym krakowskim dziennikarzem i redaktorem naczelnym „Czasu”. Poznali się na weselu Rydla w Bronowicach. Starzewski był pierwowzorem postaci Dziennikarza w Weselu Wyspiańskiego. W 1920 roku popełnił samobójstwo z powodu, jak mówiono w Krakowie, nieszczęśliwej miłości do Zosi. Ciekawostką jest, że Starzewski zaproponował Żeleńskiemu pisanie recenzji w „Czasie” odkrywając w nim talent krytyka. Kochankiem Zofii był także Stanisław Ignacy Witkiewicz, który – nawiasem mówiąc – był znawcą niewieścich powabów i zdobywcą pań nimi obdarzonych.
Tadeusz kilka lat po ślubie zaczął wcielać w życie zasadę małżeńskiej tolerancji w kontaktach z płcią nadobną. Jak się później okazało, czynił to bardziej ochoczo, niż współmałżonka. W roku 1911 romansował z aktorką o pseudonimie Gwiazda, Jadwigą Mrozowską, występującą wówczas na scenach krakowskich. Po spektaklach lubili spacerować staromiejskimi uliczkami. Podczas odurzenia uczuciem do zjawiskowej Jadziuchny napisał kilka erotyków, wśród których najbardziej znany jest Madrygał spod ciemnej gwiazdy:
Chciałbym przy pani [Jadzi]uchnie
Być takim skromnym amantem,
Co go się puszcza przez kuchnię,
Zanim się puści go kantem.
Ot, cichym pragnieniem mojem,
(Nie dla pieniężnych korzyści)
To być w jej domku lift-boyem
Lub drabem co schody czyści.
Sprzątałbym z wielkim hałasem,
Wstawał ze wszystkich najraniej,
By się w nagrodę choć czasem
Przytulić do jaśnie pani (…).
Obmywszy z kurzów me ciało,
Jak można najidealniej,
Pukałbym potem nieśmiało
Do jej bieluchnej sypialni.
Z emocji leciutko dyszę,
(Zwyczajnie, osoba w wieku)
Aż szept najdroższy usłyszę:
„No, właźcież prędzej człowieku!”
Z szacunku słowa nie gadam,
Liberię szybko zdejmuję,
Kładę się w łóżko i: „Madame
Est servie” głośno melduję…
Powiedz, mój Stróżu-aniele,
Czy to zuchwalstwem zbyt dużem
Marzyć choć czasem w niedzielę,
Szczęście anioła ze stróżem…?
Rzecz jasna znajomość na spacerach się nie kończyła. Tadeusz często odwiedzał ją w mieszkaniu. Ale w nim, ku swemu niezadowoleniu, widywał także innego jej wielbiciela, niejakiego Andrzeja Waśkowskiego. Ten po latach w swojej książce Znajomi z tamtych czasów (1960) wspominał: „Spotykałem u Jadwigi Mrozowskiej codziennie po południu Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Bardzo się dziwił tym moim częstym wizytom. I ja też bardzo dziwiłem się jego częstym wizytom u niej”. Po dwóch latach intymnych kontaktów Gwiazda pożegnała Boya i wyjechała do Włoch, gdzie wyszła za mąż za starszego o czternaście lat Józefa Toeplitza (urodzonego w Żychlinie), który we Włoszech, już jako Giuseppe Toeplitz, zrobił karierę bankiera. Tadeusz i Jadwiga przez lata utrzymywali przyjazne kontakty.
Kolejną miłością Tadeusza Żeleńskiego-Boya była młodsza o dziesięć lat Izydora Wiesława Leszczyńska z domu Schiller, zwana Niusią. W teatrach i filmach występowała jako Anna Belina. Była siostrą Leona Schillera, wybitnego reżysera teatralnego. Boy poznał rodzeństwo na początku działalności „Zielonego Balonika”. W 1905 roku, gdy młody doktor leczył jej dwumiesięczną córkę, postawił diagnozę, że dziecko zatruło się rybą (lekarz powinien wiedzieć, że niemowlaki nie jedzą ryb); widocznie, badając dziecko, zapatrzył się na ładną matkę. Bliższą znajomość odnowili dziesięć lat później w 1915 roku, gdy Niusia grała Zosię w Weselu. Był to dobry pretekst, aby aktorka poznała pierwowzór swojej roli, czyli Zosię. Osiemnastego grudnia tego roku Zofia i Tadeusz Żeleńscy zaprosili do siebie JWP Jerzostwo Leszczyńskich, czyli Niusię z mężem. Tego dnia aktorka poznała Zosię z bronowickiego wesela, ona z kolei poznała kochankę swojego męża. Jak się później miało okazać pani Żeleńska z biegiem lat poznawała także inne obiekty jego miłości i miłostek (nb. zaraz po ślubie widziała, jak Tadeusz całował w ogrodzie jej siostrę Elizę).
Podczas tych kilku okołoświątecznych tygodni, na przełomie grudnia i stycznia, nastąpiło apogeum ich romansu. Ku rozpaczy Żeleńskiego, w drugiej połowie stycznia 1916 roku, Niusia Leszczyńska, wyjechała do Warszawy, gdzie od lutego otrzymała angaż w Teatrze Letnim. Gdy aktorka przebywała jeszcze w Krakowie, od grudnia 1915 roku zaczęli do siebie pisać listy, w których Boy wyznawał jej miłość, ona jednak była zawsze zdystansowana. Spotykali się rzadko, czasem w Krakowie, czasem Warszawie. W 1916 roku przyjechała na święta Bożego Narodzenia do matki i dziecka. Spotkała się także z Boyem, który miał do niej pretensje, że ofiaruje mu zbyt mało czasu. Jednak kiedy Żeleński zadedykował żonie przekład Prób Michała Montaigne’a, Niusia miała o to do niego pretensje. Czuła się więc w pewien sposób jego kobietą, chociaż go nie kochała. Wciąż wymieniali się listami. Po latach Żeleński nazwał swoje uczucie „romansem korespondencyjnym”. Po roku 1921 przestali do siebie pisać. Gdy Boy stał się bardziej znany, Niusia odezwała się, pisząc o jego sympatii do niej. Role się odwróciły. Boy zdziwił się, że przypomniała sobie o nim, ale wtedy jego uczucie mocno już wypłowiało; ich znajomość nazwał wtedy „wiotką rzeczywistością”. Jednak wcześniej musiał być mocno zakochany, skoro podarował jej kopię wisiorka odziedziczonego po matce (perłę w kształcie łzy z brylancikami). Niusia, czyli Anna Belina nie zrobiła w stolicy oszałamiającej kariery, przypuszczalnie z powodu braku talentu, o czym zgrabnie nadmienił recenzent w „Kurierze Warszawskim” (1919): „Pani Belina ma od Boga daną urodę, wdzięk i powab niewieści, ba, nawet wdzięczny organ mowy i swobodę wrodzoną. Wiano nieskąpe! Cóż, kiedy p. Belina nie chce go postępami w technice aktorskiej wzbogacać”. Zagrała także epizodyczne role w pięciu filmach, m.in. w Chłopach i Cudzie nad Wisłą. Choć „romans korespondencyjny” zakończył się w 1921 roku, to jeszcze w latach 30. pisali do siebie, lecz ich listy miały już oficjalny ton. Po rozwodzie z Jerzym Leszczyńskim Niusia wyszła za mąż za młodszego o dziewięć lat dyplomatę Tadeusza Jackowskiego, który został radcą na placówce w Berlinie.
O kolejnej miłośnicy Boya, aktorce Janinie Szreniawie, nadmienię skrótowo, ponieważ ani ona, ani romansowy epizod nie zasługują na dłuższą opowieść. Działo się to pod koniec pierwszej wojny światowej. W tym czasie Boy znajdował się w nie najlepszym stanie psychicznym, być może miał depresję. Dziewczyna nie błyszczała urodą, miała zeza, ale była młoda. Tadeusz Żeleński uległ jej urokowi. Dał jej pieniądze na operację w celu zlikwidowania zeza, lecz zabieg się nie udał. Po pewnym czasie, gdy kochankowie się rozstali, Szreniawa szantażowała pisarza żądając pieniędzy i grożąc samobójstwem. Naiwny Boy płacił. Ta męcząca sytuacja trwała do końca lat 20., kiedy Żeleński związał się z Ireną Krzywicką, która wspólnie z żoną Boya spowodowała, że Szreniawa przestała go prześladować.
Wspomniana Irena Krzywicka z domu Goldberg, młodsza od Tadeusza Żeleńskiego-Boya o dwadzieścia pięć lat, była ostatnią i najdłuższą jego miłością, bo trwającą od 1928 roku do rozpoczęcia II wojny światowej. Krzywicka zadebiutowała w studenckim piśmie „Pro Arte et Studio” redagowanym przez Mieczysława Grydzewskiego (dla znajomych był Grydzem). Stąd już miała tylko krok do publikowania w „Wiadomościach Literackich”, w których Grydzewski był redaktorem naczelnym. W 1923 roku wyszła za mąż za adwokata Jerzego Krzywickiego (syna Ludwika, wybitnego naukowca). Ich związek oparty był na przyjaźni i „otwartości”, czyli tolerancji w relacjach pozamałżeńskich.
Zanim Krzywicka poznała Boya, spotkało ją dziwne przeżycie. Wiosną 1927 roku na przyjęciu u rodziny Horszowskich poznała niejaką Marię Przybylską, kuzynkę profesora Kazimierza Bartla, byłego premiera. Była ona członkiem Towarzystwa Metapsychicznego (dyrektor francuskiego odpowiednika towarzystwa przyjeżdżał specjalnie do Warszawy na konsultacje do niej). Gdy goście pili popołudniową herbatę, Przybylska poprosiła Krzywicką do pokoju obok salonu. Siedząc naprzeciwko siebie, pani Maria popatrzyła jej przenikliwie w oczy i rzekła:
– Jest pani w ciąży. Urodzi pani ślicznego chłopca. Będzie bardzo zdolny.
– Już to pani powiedziała mężowi na początku roku – Irena skontrowała ją delikatnie. – Tamtego dnia nie mogłam być na przyjęciu.
– Ale wtedy nie była pani jeszcze w ciąży – Przybylska odrzekła łagodnym tonem.
– No tak… – zgodziła się.
– Poród będzie ciężki, ale wszystko skończy się pomyślnie – mówiła jednostajnym głosem. – Podczas ciąży spotka panią zmartwienie, ale proszę się nim nie przejmować.
– Jakie zmartwienie? – przestraszyła się Krzywicka. – Coś poważnego?
– Zmartwienie, z którym pani sobie poradzi, choć ono nie zniknie. Z niego zrodzi się coś ciekawego…
– Nie wierzyłam mężowi, gdy powiedziała mu pani, że będę w ciąży.
– Wkrótce pojawi się w pani domu zwierzątko – Przybylska nie odniosła się do jej uwagi. Skupiona kontynuowała. – Przemiłe, zwinne…
– To niemożliwe – zaprotestowała Irena. – Mamy umowę z właścicielem mieszkania, który zakazał nam posiadania psów i kotów. A ptaków w klatce nie lubię.
– Proszę pani… – Przybylska spojrzała w jej oczy przeszywającym wzrokiem, aż Krzywicka zlękła się – widzę panią siedzącą przy stole z rękopisami. Obok jest jakiś starszy pan, który ma na panią wielki wpływ. To ktoś o przenikliwym i sarkastycznym umyśle, człowiek piszący.
Po wyjściu od Horszowskich Irena powtórzyła mężowi przepowiednię Przybylskiej.
– Mimo, że jestem racjonalistą, nie lekceważyłbym jej słów – Jerzy stwierdził poważnym tonem. – Pani Maria zachwiała mój racjonalizm, gdy przewidziała twoją ciążę. A przecież nie planowaliśmy dziecka.
– Tak, chcieliśmy mieć w przyszłym roku, jak poprawi się nam sytuacja – dodała.
– Obiecuję ci, że się poprawi – rzekł optymistycznie. – Już pojawiły się pewne zwiastuny.
– A ten starszy pan to może wuj Albert? – Irena wykrzyknęła głosem odkrywcy.
– Faktycznie, to może być on. Wuj jest inteligentny i wciąż pisze swoje dzieło o ptasich gniazdach.
– Ale nie wierzę, żeby miał na mnie wpływ. I prawdę mówiąc nie wierzę w jej proroctwa.
– A twoja ciąża? – Jerzy zdziwił się.
– Udało jej się, jak ślepej kurze ziarno. Każdej wróżce może coś się sprawdzić na zasadzie: umrzesz, albo będziesz żyła.
Nastało lato. Irena Krzywicka była w szóstym miesiącu ciąży. Leżąc na kanapie z gazetą w ręku, usłyszała dochodzący z przedpokoju dzwonek telefonu.
– Łączę panią z naczelnym – Krzywicka słysząc w słuchawce głos sekretarza redakcji, wzięła łyk herbaty, by nie zaschło jej w gardle podczas rozmowy.
– Witam, pani Irenko – odezwał się Mieczysław Grydzewski. – Nie odrywam od pilnych zajęć?
– Akurat czytałam „Wiadomości” – ucieszyła się słysząc jego głos.
– To miło. Wpadł mi do głowy pomysł, którego pani będzie najlepszym wykonawcą. Chcę, aby zrobiła pani z Boyem esejo-wywiad podobny do tych, które pani publikowała.
Słuchająca zaniemówiła.
– Ja? – odezwała się po chwili ciszy. – Tak, tak – zgodziła się.
– Wywiad będzie „na wynos”, czyli dla czytelników zagranicznych.
– Konkretnie? – dopytywała.
– Dla „Pologne Litteraire”.
Po odłożeniu słuchawki Krzywicka z radości zaczęła tańczyć wymachując rękami. Ze stołu strąciła pustą szklankę, która rozbiła się o dębowy parkiet. „To na szczęście – pomyślała zbierając jej resztki. – Chyba oszaleję – nie mogła opanować ekscytacji. – Boy? Przecież to żyjąca legenda, kapitalny felietonista, niezwykłej miary tłumacz. Sam Borowy napisał o nim studium – przypomniała sobie. – Mam nadzieję, że się nie skompromituję. Czy dam rady? – zaniepokoiła się. – Muszę przeczytać wszystko, co napisał. Nie mogę zawieść Grydza. I czytelników. I siebie” – w jej głowie kłębiły się nieuporządkowane myśli. Od razu zaczęła szukać w swojej biblioteczce „Przeglądu Warszawskiego”, w którym kilka lat temu Wacław Borowy napisał studium o przekładach Żeleńskiego. Wiedziała, że numery tego miesięcznika leżały na najniższych półkach regału. Gdy znalazła interesujący ją numer, usiadła po japońsku na dywanie i zatopiła się w lekturze.
Po chwili zapukał do drzwi jej przyjaciel, Andrzej Stawar, także pisujący do „Wiadomości Literackich”.
– Andrzejku – gospodyni przywitała go cała w skowronkach. – Otrzymałam od Grydza propozycję zrobienia dużego wywiadu z Boyem. – Nie masz pojęcia jak się cieszę.
– Boy? A kto to jest Boy? – rzekł ironicznie. – Humorysta, felietonista-efekciarz, błazen – usiłował sprowadzić ją na ziemię.
– Jak możesz tak mówić. To poważny pisarz. Doktor Borowy napisał na temat jego tłumaczeń ciekawe studium – Krzywicka potrząsnęła przed nim „Przeglądem”.
– Irenka, nie bądź idiotką. Zrezygnuj z tego zlecenia, bo się skompromitujesz. I jeszcze złamiesz sobie karierę. To pijak, karciarz i erotoman, jeszcze ci zakręci w głowie… Czy ktoś go ceni poza frankofilami? On nie zasługuje na żaden wywiad.
– Jest błyskotliwym poetą, świetnym krytykiem i erudytą.
– Gadanie – stwierdził lekceważąco.
– O, w tej chwili wpadł mi do głowy tytuł wywiadu: Poète, critique, savant – powiedziała poprawną francuszczyzną.
– A ja ci mówię zastanów się. Owszem, kiedyś był poetą, ale kabaretowym, krytykiem jest tylko teatralnym A czy jest erudytą? Wątpię.
Ironią losu można nazwać to, że po latach Stawar zmienił o sto osiemdziesiąt stopni stosunek do Boya i jego twórczości, w 1949 roku napisał solidną monografię Tadeusz Żeleński (Boy), która ukazała się w 1958 roku.
Irena Krzywicka nie mogła ochłonąć z powodu otrzymanego zlecenia. Mimo, iż była brzemienna, nie oszczędzała się, z impetem przystąpiła do pracy. Zapoznała się z większością jego tekstów i przekładów, lecz ich ilość była tak ogromna, że w krótkim czasie nie zdołała ich wszystkich przeczytać. Krzywicka nie miała okazji poznać Żeleńskiego osobiście, widziała go tylko raz przelotnie w „Ziemiańskiej”, lepiej znała jego twarz z karykatur i zdjęć prasowych, na podstawie których wyobrażała go sobie jako mrukliwego starca.
Dość dobrze przygotowana i stremowana stanęła u progu jego mieszkania przy ulicy Smolnej 13. Nacisnęła dzwonek. Wpatrując się w wiszącą na drzwiach mosiężną tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem, słowo Żeleński wyświetlało się w jej oczach w kolorze błękitnym. Ten kolor lubiła, była więc pełna optymizmu. Ku jej zaskoczeniu drzwi otworzył gospodarz, nie służąca, czego się spodziewała. W przedpokoju panował półmrok. Po przejściu do jego gabinetu (z którego okien widać było budowane Muzeum Narodowe), Krzywickiej jawił się nie starzec, lecz krzepko wyglądający, dość wysoki mężczyzna z czarną czupryną z pojedynczymi srebrnymi nitkami włosów. W starannie przystrzyżonym wąsie dostrzegła także odrobinę siwizny. „Ten facet jest niestary – była zaskoczona. – I nawet przystojny – pomyślała w ułamku sekundy. – Barczysty, ma oczy pełne ognia, męskie mocno zarysowane brwi. Jest przeciwieństwem swoich ohydnych karykatur i fotografii, na których żaden autor nie uchwycił najbardziej interesującej strony jego fizjonomii, mądrości. Nawet podoba mi się” – zakończyła myśl siadając przy okrągłym stole.
– Przepraszam, tylko dokończę jedno zdanie, żeby nie uciekł mi pomysł – powiedział gospodarz po wymianie powitalnych uprzejmości. – Po czym usiadł przy maszynie do pisania i szybko uporał się z zapisaniem kilkunastu słów.
Krzywicka była zdziwiona jego biegłością w pisaniu na nowoczesnym sprzęcie, do tej pory nie spotkała żadnego literata, ani dziennikarza piszącego na maszynie. Na początku rozmowy nie mogła się skupić, ponieważ jej uwagę przyciągały wiszące na ścianach portrety Witkacego i Wyspiańskiego. Najbardziej podobał jej się rysunek Wyspiańskiego młodziutkiej, zamyślonej Zosi Pareńskiej. Najwięcej było obrazów Witkacego. Na jednej ścianie wisiały karykatury Boya, niemal wszystkie ukazujące go jako odpychającego mężczyznę, na niektórych zaś podobnego do goryla.
– Zapatrzyła się pani na ten rysuneczek Sichulskiego. Nie wiem dlaczego, ale zawsze w karykaturze jestem odrażający – pożalił się.
– Proszę nie przesadzać – Krzywicka starała się być uprzejma, choć zgadzała się z nim. – Na rysunku Czermańskiego nie jest tak źle – powiedziała wskazując dłonią na szkic wiszący obok i od razu zdała sobie sprawę, że popełniła nietakt, gdyż tym zdaniem potwierdziła jego stwierdzenie.
– Otóż to, nie jest tak źle, czyli na innych jest bardzo źle – roześmiał się.
Krzywicka poczuła się speszona.
– Wiem, że nie jestem piękny, ale żeby od razu robić ze mnie małpę? – zapytał retorycznie. – Ale, jak pani widzi – wskazał ręką na wiszące portrety – jestem tolerancyjny dla moich karykaturzystów i dla siebie na rysunkach, bo inaczej schowałbym je do piwnicy.
– Przepraszam, mogę zacząć? – Krzywicka zapytała nieśmiało otwierając notes.
– Ja myślałem, że jesteśmy już w połowie wywiadu, a może nawet go kończymy – zażartował Boy. – No dobrze, bierzmy się do roboty.
– Więc dlaczego… – Krzywicka zacięła się. Nie potrafiła odczytać z notesu przygotowanego pytania. W oczach rozmyły jej się litery. Czuła, że zjadają ją nerwy.
– Ułatwię pani zadanie – Boy próbował rozładować napięcie. – Przypuszczam, że pierwszym pytaniem jest: „Dlaczego pan już nie pisze wierszy?”.
Krzywicka poczuła, że robi się czerwona na twarzy. Na szczęście nie było tego widać, ponieważ miała dobry makijaż.
– To jest moje trzecie pytanie – przyznała szczerze. – Chapeau bas za zdolność przewidywania – skłoniła przed nim głowę.
– Żadna tam zdolność. Wszyscy zadają mi to pytanie. I wie pani, co wtedy robię?
– Jestem ciekawa – odrzekła naiwnie.
– Podnoszę brwi, otwieram szeroko oczy, patrzę zdziwiony na rozmówcę, ciężko wzdycham i… odchodzę. Idę do kuchni zrobić kawę.
Krzywicka poczuła się skonsternowana.
– Na jakiś czas musiałam odstawić kawę – delikatnym ruchem ręki wskazała na swój wystający brzuch. – Lekarz mi zabronił. – Brała go na litość, bo wiedziała, że początek wywiadu był z jej strony niewypałem.
– Jako lekarz nie zabroniłbym. Ale nie będę się wtrącał w nie swoje sprawy – zaśmiał się zawadiacko. – Zanim jednak pójdę zrobić kawę, a dla pani herbatę, czy tak? – Żeleński zobaczył, jak skinieniem głowy zgodziła się na jego propozycję – zrobię wyjątek i odpowiem na to pytanie.
– Przepraszam – nie wiedziała, co powiedzieć. – „Przeproszenie jest najlepszym wyjściem z głupiej sytuacji” – pomyślała spłoszona.
– Miła pani, nie ma za co przepraszać.
– Pan, taki wielki pisarz…, a ja nie potrafię rozpocząć wywiadu sensownym pytaniem – sumitowała się zdradzając swoją bezradność.
Boy spojrzał na nią przenikliwie, a błysk jego szarych oczu zmroził ją.
– Ustalmy jedno, nie znoszę kadzideł, pochlebstw, ani bicia pokłonów – rzekł poważnie.
Krzywicka przeraziła się, że to koniec spotkania i za chwilę ją wyprosi. Dłoń, w której trzymała ołówek, stała się wilgotna.
– Jak pani widzi, nie noszę szat wielkiego pisarza, jestem skromnie odziany – wskazał na swój garnitur, który bynajmniej nie był skromny. – Może uda mi się wreszcie odpowiedzieć na to pytanie. Nie piszę wierszy, bo się wstydzę. To nie jest zajęcie dla dorosłego człowieka – uśmiechnął się życzliwie.
– Dziękuję – Krzywicka szybko zanotowała usłyszane zdanie.
– Młodemu wszystko wypada, nawet jeśli napisze coś głupiego. A staremu?…
– Mhm – przytaknęła niepewnie.
– Ale dość tego. Rozpoczęliśmy wywiad odpowiedzią na pierwsze pytanie, którego pani nie zdążyła zadać.
– Miałam zamiar…
– Tego pytania nie było, a odpowiedzi też nie będzie.
– Nie rozumiem – jej czarne źrenice powiększyły się nienaturalnie.
– Proszę nie umieszczać tego w piśmie…, jak ono się zwie?
– „Pologne Litteraire”.
– Wstydziłbym się, gdyby czytelnicy przeczytali, że się wstydzę pisać wiersze. Po drugie obraziłbym wielu poważnych poetów – moich znajomych i przyjaciół.
– Rozumiem.
– A teraz zaczynamy wywiad – znowu uśmiechnął się życzliwie, by dać jej szansę na pozbycie się tremy. – Czekam na drugie pytanie?
– Dlaczego angielski Boy jest tłumaczem francuskiej literatury – zerknęła do notatek.
– Inteligentne pytanie. Odpowiedź będzie mniej inteligentna. Pisząc frywolne piosenki i fraszki do „Zielonego Balonika” wciąż byłem lekarzem. Nie mogłem więc tą samą firmą sygnować recepty i kupletu. Przypomniałem sobie, że w szkole na lekcjach angielskiego nadano mi przezwisko Boy. Nie przypuszczałem, że później powstanie taki oto paradoks: propaganda literatury francuskiej odbywa się pod angielskim pseudonimem. Nie koniec na tym. Krytyk jakiegoś poważnego pisma, zgorszony moimi wierszykami, pochwalił mnie w tym jednym punkcie, że wziąłem sobie pseudonim, aby nie paskudzić uczciwego nazwiska. Mogę tedy rzec bez chwalenia się, że tą chwalbą konfirmował mój literacki przydomek.
Po wielogodzinnym wywiadzie Krzywicka opuściła mieszkanie Boya wyczerpana fizycznie i psychicznie. Ciąża nie przyczyniła się do zmęczenia, przeciwnie, kilka kopnięć dziecka pozwoliło jej wyostrzyć koncentrację. Była jednak przerażona popełnionymi gafami. „A ten mój optymizm z powodu wyimaginowanego błękitu jego nazwiska na drzwiach, to jakaś katastrofa – pomyślała zła na siebie. – Własne wizje chyba muszę odczytywać odwrotnie”. Mimo to odczuwała satysfakcję z powodu uzyskania cennych informacji, które dawały jej szansę na zbudowanie dobrej konstrukcji eseju. Przede wszystkim jednak była zachwycona rozmówcą, jego erudycją, czarem, duchową młodością i emanującą tężyzną. O własnych potknięciach szybko zapomniała. Po powrocie do domu nieustanie o nim myślała.
Franciszek Czekierda