Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
164

Szekspir – sztuka przekładu i sztuka władzy

         Nie ma chyba innego pisarza, który tak bardzo inspirowałby tłumaczy, jak William Szekspir, przynajmniej w przestrzeni piśmiennictwa w Polsce. Inny wielki dramaturg (w popularnej recepcji: komediopisarz) wszechczasów, Molier, istniał w polszczyźnie od dziesięcioleci w historycznych przekładach Tadeusza Boya-Żeleńskiego i tylko w ostatnich latach kilka jego kanonicznych utworów („Świętoszka”, „Mizantropa”, „Don Juana”) przełożył znany aktor Jerzy Radziwiłowicz. Owszem, kilka lat temu ukazały się ponowne (drugie z kolei) polskie tłumaczenia „Zbrodni i kary” i „Braci Karamazow” Dostojewskiego czy „Przygód dobrego wojaka Szwejka” Haŝka. W kilku nowych tłumaczeniach pojawiło się w ostatnich latach kilka co najmniej utworów Josepha Conrada, ale prawdopodobnie takie przypadki można policzyć na palach obu rąk. Tymczasem nie ma chyba dekady, w której licząca już kilkadziesiąt nazwisk (od Wojciecha Bogusławskiego (1821) począwszy) lista polskich tłumaczeń dramatów Szekspira nie powiększyłaby się o kolejne. S Przekładów samego tylko „Hamleta” jest 25, ostatnie z 2013 roku. Tym razem dzieło przekładu „z szekspirowskiego na nasze” podjął znany literaturoznawca, eseista i tłumacz z języka angielskiego i francuskiego Antoni Libera, dotąd kojarzony głównie  z przekładami Samuela Becketta czy translacji wyboru tragedii Jean Racine’a. Skoro od kwestii przekładu zaczęliśmy, zatrzymajmy się właśnie przy niej. Zasadnicza idea, która leży u podstaw decyzji o ponownym tłumaczeniu „starej” literatury formułowana jest zazwyczaj jako potrzeba „unowocześnienia” języka, uczynienia przekładu bliższym współczesnej nam polszczyźnie, wyeliminowania rozmaitych językowych archaizmów, które utrudniają lekturę wielu starych przekładów. Taka argumentacja i motywacja wydaje się być zrozumiała i uzasadniona w przypadku n.p. boyowskich przekładów Moliera czy dawnych, dziewiętnastowiecznych lub pochodzących z okresu przedwojennego przekładów dzieł Szekspira, a także mających już mniej więcej stuletnią metrykę przekładów Conrada dokonananych przez Anielę Zagórską. Warto jednak zastanowić się nad nią w przypadku tłumaczeń Szekspira. Jego dramaty, kroniki i komedie przekładane były bowiem po 1945 roku wiele razy przez różnych tłumaczy (n.p. Zofię Siwicką, Jerzego Stanisława Sito czy Stanisława Barańczaka), a kilka lat temu ukazał się cykl przekładów wybranych utworów dokonanych przez Piotra Kamińskiego. W słowie „od tłumacza” Antoni Libera uzasadnia, dlaczego zdecydował się na dokonanie nowego przekładu, w tym przypadku „rzymskich tragedii”, „Juliusza Cezara” i „Antoniusza i Kleopatry”. Po pierwsze, jako tłumacz „starożytnych” tragedii Racine’a, chciał porównać, jak materię antycznej historii podjęli obaj wielcy pisarze i jak ją przetworzyli w materię dramaturgiczną. Po drugie, chodziło mu o dokonanie zabiegów czysto translatorskich, „unikanie, w miarę możliwości przerzutni lub stosowanie jej tylko w takim miejscu, w którym nie łamie się związków frazeologicznych i nie narusza płynności zdania”, o ograniczenie inwersji czyli szyku przestawnego, o różnicowanie wersów 11-zgłoskowca (…) tak aby wiersz nie wpadał w monotonny rytm formatu 5 plus 6, którego charakterystyczne brzmienie ma najsłynniejsza linijka „Hamleta”: „Być albo nie być – oto jest pytanie”. Tłumaczowi – jak sam deklaruje – przyświecała zasada, by „nie przekładać słów, lecz intencje”. „Słowa bowiem (…) zmieniają znaczenie z biegiem czasu bądź wietrzeją i ich dokładne odpowiedniki, zwłaszcza po czterystu latach, nie oddają tej samej treści. Żeby uzyskać przejrzystość tekstu, „hipnotycznego języka Shakespeare’a, pełnego wyszukanych metafor, kalamburów i skrzydlatych fraz”, „trzeba niejako na nowo napisać te dramaty – napisać je tak, jak obecnie się mówi, ale zarazem językiem niepospolitym, z rzadka jedynie dozując kolokwializmy i nowoczesne wyrażenia potoczne. Niezwykle zwięzłej angielszczyzny Shakespeare’a, pełnej przy tym skrótów myślowych i elips, nie da się oddać po polsku metodą „linijka na linijkę”. Deklinacyjny język polski, oparty na łacinie i rządzony akcentem paroksytonicznym, język składający się z nieporównanie dłuższych wyrazów i formułujący zdania za pomocą o wiele bardziej skomplikowanych związków syntaktycznych, zmusza tłumacza do „rozpakowywania” sprasowanego sensu „atomowych” kwestii postaci i podawania ich w formie zgodnej z naturą rodzimej mowy. To oczywiście nieco wydłuża wypowiedzi, ale na to rady nie ma. Ważne jest, by tekst Shakespeare’a był maksymalnie naturalny, płynny i żywy – by stał się organicznie polski, a nie dziwacznie imitował oryginał”. Powyższe uwagi ciekawie wpisują się w teorię i praktykę przekładu literackiego, która ma już swoją bogatą bibliografię. Najbardziej generalny, wypływający z niej wniosek i wektor, wspólny dziś właściwie wszystkim tłumaczom i badaczom translatorstwa jest taki, że każdy przekład prozy czy poezji z obcego języka, jest nie „mechanicznym” przeniesieniem oryginału na „drugą” stronę, nie dokonanie ekwiwalencji tekstu „jeden do jednego”, lecz napisanie utworu na nowo w języku tłumacza. Nawiasem mówiąc, nawet pisownia nazwisko Szekspira może być przedmiotem rozbieżnych zdań. Antoni Libera konsekwentnie  stosuje angielskojęzyczną wersję „Shakespeare”, choć od dziesięcioleci powszechnie używana jest spolszczona postać jego nazwiska: „Szekspir”, do której osobiście jestem przywiązany, a poza tym bardzo mocno wryła się już w pamięć czytelniczą, także tę wzrokową. „Szekspir” niemal całkowicie wyparł „Shakespeare’a” z okładek, kart tytułowych czy teatralnych plakatów.

         Tyle o przekładzie, „a teraz o treści obu tragedii. „Juliusz Cezar”, to kolejna wielka opowieść o niemoralności władzy, o jej nieuchronnym zepsuciu i nieprzezwyciężalnych sprzecznościach. Nie można być w pełni uczciwym politykiem i przywódcą. Aby zdobyć najwyższe urzędy w państwie, a następnie panować i nie dać się zepchnąć ze świecznika, trzeba zdradzać, być nielojalnym i zawierać wciąż nowe sojusze. Ale nawet i wówczas – jeśli do perfekcji opanowało się sztukę obłudy, pochlebstwa i manipulacji – nie można być pewnym, że któregoś dnia…”.

         Tragedia o „Antoniuszu i Kleopatrze” nie jest tylko przypowieścią o niemoralności i okrucieństwie władzy, lecz także, jako historia romansu wplątanego w politykę, z rozmachem „iście renesansowego obrazu człowieczeństwa w całej jego potędze, pięknie i tragizmie, z całą jego wzniosłością, śmiesznością i nędzą”. Tu wkroczył Szekspir w supernowatorską jak na jego czasy, problematykę egzystencjalną jednostki, by nie powiedzieć psychologiczną. „Jakie są wyżyny ludzkich tęsknot i możliwości?  – zdaje się pisać Shakespeare – Czego w istocie człowiek pragnie, gdyby mógł tylko spełnić wszelkie swoje marzenia i ambicje? Co to znaczy „pełnia życia”, „pełnia szczęścia”, „ludzka kondycja”? Co znaczy wyjątkowość własnego losu? – zdaje się bardzo nowocześnie pytać Szekspir, w epoce, w której poczucie tożsamości jednostkowej, indywidualnej, postrzeganej subiektywnie dopiero w ludzkiej świadomości świtało, kiełkowało. Libera przywołuje określenie „szlachectwo życia”, które nadaje tylko – za świętym Pawłem – miłość.  Jednak nie jest ona wartością trwałą. Antoniusz powiada do siebie z chłodną, pozbawioną złudzeń świadomością: „Tak samo będzie i z tą namiętnością:/ Sprzykrzy się kiedyś, wypali, wręcz zbrzydnie/Dobre jest tylko, co już przeminęło”. „Zauroczenie i namiętność są nietrwałe, opierają się na na iluzji i zaślepieniu. Wierność na ziemi jest nie do utrzymania”. Przy czy, co zawęża uniwersalizm przesłania, para tytułowych bohaterów stoi na szczycie hierarchii, by „przeżyć wszystko w maksymalnym wymiarze”.

W przedmowie Libera zwrócił uwagę na to, że dokonał nowego przekładu z myślą o teatrze, o aktorach i reżyserach, by ułatwić im pracę. Tylko kto dziś na polskich scenach sięga do Szekspira?

William Shakespeare – „Tragedie rzymskie”, tom I, przełożył i opracował Antoni Libera, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 439, ISBN 978-83-8196-301-5

Życie pana Jarosława

         Jarosław Abramow-Newerly (rocznik 1933), to ważna postać życia literackiego PRL od schyłku lat pięćdziesiątych, od lat właściwie kompletnie zapomniana, zwłaszcza od roku 1885, gdy wyemigrował do Kanady. W 1954 roku był współzałożycielem warszawskiego Studenckiego Teatru Satyryków, debiutował jako satyryk w tygodniku „Szpilki” i jego późniejsza, bardzo obfita twórczość, także proza i twórczość sceniczna (jego najgłośniejsze sztuki to „Klik-klak” i „Maestro”, z powodzeniem wystawiane na scenach całego kraju).  zazwyczaj naznaczona była kolorytem satyrycznym. Obok licznych utworów „użytkowych” (jednoaktówki, satyry, słuchowiska)  napisał także dwie powieści: „Alianci” (1990) i „Pan Zdzich w Kanadzie” (1991).  Opowieść Abramowa-Newerly (syna pisarza Igora Newerly, autora m.in. „Chłopca z Salskich Stepów” czy „Zostało z uczty bogów”) zaczyna się od roku 1960 czyli od początków jego twórczej działalności, w tym w radiu i warszawskich teatrach. Jest to portret istotnego obszaru życia kulturalnego kraju w tamtych czasach, w tym także życia literackiego organizowanego pod egidą Związku Literatów Polskich, silnie naznaczonego polityką. Opowieść Abramowa nie ma charakteru „regularnych” pamiętników”. Jest swobodna, rozlewająca się na boki, pełna dygresji, nawiązań, linków, przeskoków narracyjnych. Wystarczy przy tym spojrzeć w indeks nazwisk by zorientować się jak bogata jest paleta ludzi kultury z których losami skrzyżowały się losy Abramowa. To m.in. pisarz Włodzimierz Odojewski, jeden z najbliższych przyjaciół, to Andrzej Jarecki, także bliski przyjaciel autora wspomnień, z którym przez wiele lat, od czasów STS połączyła go współpraca artystyczna, to Marek Nowakowski, Janusz Krasiński, Władysław Terlecki, Jerzy Krzysztoń, Jerzy Stanisław Sito, Zofia Hertz, Paweł Hertz, Roman Kordziński, Andrzej Krzysztof Wróblewski liczne dziesiątki innych. Abramow nie stroni też od sporej dozy dozy szczerości, a nawet szczypty ekshibicjonizmu, dotyczącej jego spraw prywatnych, w szczególności w opisie trudnego i zakończonego rozstaniem tym małżeństwa z aktorką Ireną Szczurowską. Aby swoją nieco rozlewną i nieregularną opowieść ująć w karby czasowe, Abramow osadził ją na osi czasu, którą stanowią wydarzenia polityczne w Polsce, „polskie miesiące”, od czerwcowo-październikowej odwilży 1956 roku, poprzez marzec 1968, grudzień 1970, czerwiec 1976 aż po strajki sierpniowe 1980 roku i powstanie „Solidarności”. Z zainteresowaniem czyta się opowieść Abramowa przepełnioną personalnymi anegdotami, czasem pikantnymi, często zabawnymi, zawsze wiele mówiącymi o obyczajach czasu. Może nieco za dużo jest zupełnie prywatnych, drobnych detali rodzinnych, bez większego znaczenia dla narracji, ale przyznajmy autorowi prawo do zapisania ich ku potrzebom historii wlasnego nazwiska i rodziny. Paleta, pamiętników, wspomnień, relacji, dzienników tworzących zbiorowy zapis nie tylko faktów, ale też świadomość XX wieku z każdym rokiem się powiększa. I nawet jeśli część z nich pokrywa się tematycznie i chronologicznie (tak wielokrotnie jest), to każdy autor wnosi swoje indywidualne, wzbogacające spojrzenie na ten sam czas i na te same sprawy.

Jarosław Abramow-Newerly – „Piórem i pazurem”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 509, ISBN 978-83-8196-291-9

Francja – kraj znerwicowany

         Kryzys na granicy polsko-białoruskiej po raz pierwszy w historii Polski postawił na porządku dziennym problem imigracji na terytorium między Bugiem a Odrą . Do tej pory, przez mniej więcej dwieście lat, to Polska była krajem emigrantów, którzy przez dziesięciolecia stworzyli wielką narodową emigracyjną diasporę „od Chicago do Tobolska”. Ważnym miejscem dla polskiej emigracji politycznej była także Francja, w tym Paryż, tradycyjnie kraj imigracyjny, przyciągający przybyszów z całego świata. Dziś Francja nadal jest krajem imigrantów, głównie z dawnych francuskich kolonii afrykańskich i azjatyckich, ale dzisiejsza sytuacja niewiele przypomina tę, która ukształtowała się przez dziesięciolecia, gdy przybysze z tych rejonów w miarę płynnie integrowali się ze społeczeństwem francuskim, choć bynajmniej nie w roli partnerskiej, lecz jako – na ogół – tania siła robocza do wykonywania najcięższych i najbrudniejszych prac. Tak było jeszcze 40 lat temu (1981) gdy po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu. Dorośnięcie dwóch ludności kolejnych pokoleń przybyszów z Afryki we Francji urodzonych, głównie pochodzenia arabskiego, które zbuntowały się przeciw swojej upokarzająco podrzędnej roli społecznej (bieda, bezrobocie, wyobcowanie, przestępczość),  renesans agresywnego islamizmu, a także niesłabnąca, na ogół niekontrolowana imigracja oraz geometryczny niemal przyrost naturalny ludności pochodzenia afrykańskiego, stworzyły we Francji zupełnie nową sytuację społecznej gorączki. Wiele miast francuskich, w tym Paryż, przestało być klasycznymi miastami francuskimi, z dominantą rdzennej ludności i zostały demograficznie zdominowane przez przybyszów. W Paryżu mieszka coraz mniej Francuzów, a coraz więcej czarnoskórych afrykanów i Arabów. Zwłaszcza ci ostatni wprowadzili  w zdominowanych przez siebie rejonach miasta prawa kolidujące z prawem Republiki francuskiej, w tym szariat. Zdarzają się przypadki niewpuszczania nawet białych Francuzek do lokali prowadzonych przez Arabów. Paryż, choć zachował swoja architekturę i zasoby kultury jest dziś miastem de facto wydrążonym z kultury francuskiej i coraz bardziej z francuskich mieszkańców. Co ostatni coraz częściej opuszczają Paryż i przenoszą się na prowincję, gdzie presja imigrantów z Afryki jest ciągle jeszcze mniejsza niż w dużych miastach (jak choćby w Marsylii, która jest pod tym względem miastem ekstremalnym). Peryferie wielkich miast, takie jak podparyskie Saint-Denis, Bobigny czy Pantin stały się strefami zagrożenia, w które nawet uzbrojona policja boi się zapuszczać. Coraz częściej dochodzi nie tylko do przemocy zbiorowej takiej jak masakra w redakcji „Charlie Hebdo” w Paryżu za obrazę Allacha w styczniu 2015 roku czy masakry w listopadzie tego samego roku między innymi w klubie „Bataclan”, jak i indywidualnej, jak dekapitacja francuskiego nauczyciela historii pod Paryżem. Panująca we Francji poprawność polityczna nie pozwala rdzennym Francuzom otwarcie kontestować tego stan rzeczy, ale ciągła popularność Frontu Narodowego Marine Le Pen, czy nagła polityczna kariera publicysty Erica Zemmoura, który przestrzega przed ostatecznym upadkiem tradycyjnej Francji pod zalewem agresywnego islamizmu jest sygnałem, że ten stan rzeczy uwiera wielu Francuzów.

Podobne i inne zjawiska opisana w swojej książce „Wrzenie. Francja na krawędzi Anna Pamuła.” Z tej bardzo interesującej książki wieje grozą. Anutorka (rocznik 1984, od ośmiu lat mieszka we Francji) zebrała przez kilka lat ogromny materiał o francuskim świecie muzułmańskim, który egzystuje w tym kraju niczym „tykająca bomba”, niczym potężny stan zapalny i rozległa rana na ciele tego kraju. Kilka milionów muzułmanów, pochodzenia głównie arabskiego, tworzy tam coraz to powiększającą się masę krytyczną, w kraju będącym przez stulecia kwintesencją tego, co najbardziej europejskie, w ojczyźnie Oświecenia, w niegdysiejszej „słodkiej Francji”, „kraju miłości i sztuki”. „Wrzenie”, to obszerny reportaż o muzułmańskiej i islamskiej (to rozróżnienie jest celowe) części  społeczeństwa francuskiego. Tworzy to w społeczeństwie francuskim potężne pęknięcie, bardzo groźne i brzemienne w rozległe dramatyczne rezultaty. „Wrzenie” skonstruowane jest z przeplatających się reportaży z „pola wojny” i rozmów autorki z jej znajomym Ibrahimem, radykalnym muzułmaninem z paryskich przedmieść, a jednocześnie „drobnym” przestępcą, złodziejem i dilerem narkotyków, bez wykształcenia formalnego, ale obdarzonym dużą przenikliwością. Poprzez pryzmat rozmów autorki z Ibrahimem otrzymujemy obraz współczesnej Francji, potężnie naznaczonej piętnem ogromnej, wielomilionowej muzułmańskiej populacji. To socjologia bez naukowego języka, socjologia żywa, jako opis, jako raport z żywej materii. Z narracji Ibrahima wynika obraz dramatyczny i nie wskazujący na to, że zachodzące procesy są możliwe do zatrzymania. To, co dzieje się we Francji, nie stało się nagle. Imigracja z Afryki, głównie północnej, najczęściej z obszarów dawnych kolonii, trwała przez dziesięciolecia, dokonywała się początkowo – można by rzec – jakby niepostrzeżenie, było to powolne „gotowanie żaby”. Problemy od dziesięcioleci były poważne, ale skala i intensywność stała się najbardziej dramatyczna wtedy, gdy dorosły generacje młodych Arabów, często urodzonych już we Francji, często mających obywatelstwo tego kraju, którzy na społeczną izolację i ekonomiczną dyskryminację zareagowali zwróceniem się w stronę radykalnego islamizmu i terroryzmu. Taka jest przynajmniej jedna z socjologicznych interpretacji, choć nie wszyscy się z nią zgadzają. Jednak Ibrahim, rozmawiający z dziennikarką, to człowiek ze „strefy stanów średnich”, średni przestępca, on jeszcze nie jest terrorystą, choć to może kwestia czasu, a jego życie jest relatywnie „przeciętne”. Jednak tuż za przestrzenią życia Ibrahima rozciąga się strefa ciemności i zbrodni: proceder obrzezania kobiet, ciągle praktykowany, choć od 2000 roku surowo zakazany przez francuskie prawo, przemoc domowa w arabskich rodzinach, szaleństwo religijne, wyobcowaniu ludności muzułmańskiej, osaczenie społeczne, biedę, bezrobocie, wrzeszcie terroryzm. To wszystko rozpisane jest na setki faktów, personaliów, ale także zróżnicowanych postaw (bo są też muzułmanie zwolennicy Frontu Narodowego i inne paradoksalne postawy)  – to bogaty opis archipelagu współczesnej Francji arabskiej. Znaczącą część „Wrzenia” zajmuje wiwisekcja krwawego i dramatycznego przypadku terroru z roku 2012, mordu dokonanego w Tuluzie na kilku osobach żydowskiego pochodzenia przez islamskiego terrorystę Mohameda Meraha, opis zamachu, pościgu policyjnego, do którego dodany jest obszerny zapis negocjacji prowadzonej z osaczonym w swoim mieszkaniu, zakończonych jednak zastrzeleniem terrorysty. Jest także raport z procesu jego brata, oskarżonego o współudział i skazanego na dożywocie. Jest także opis historii szeregu straszliwych zamachów, które na przestrzeni kilkudziesięciu lat odcisnęły się na Paryżu i Francji piętnem strachu i cierpień (w tym także zamach dokonany przez rdzennie francuską organizację terrorystyczną Action Directe). Autorka podjęła też sprawę konfliktu o pomnik Jana Pawła II w bretońskim Ploermel, o exodusie religijnych Żydów z Francji, od 2015 roku, ale już o zamachach z roku 2015 – 7 stycznia na redakcję „Charlie Hebdo” i jeszcze straszliwą masakrę z 13 listopada roku są tylko krótkie wzmianki. Ukazanie się wrzenia niemal dokładnie zbiegło się z dekapitacją nauczyciela Samuela Paty na paryskim przedmieściu przez młodego islamistę.  Znakomita jest ta książka, ale ponura, przepełniona obrazem cierpienia, wieje od niej grozą, bo jeśli stało się to, co się stało ze „słodką Francją” ojczyzną Oświecenia, która przez stulecia była nadzieją i natchnieniem świata, która „wymyśliła” Wolność, Równość i Braterstwo, to co stanie się z całym naszym światem? Czy Francja ma szansę na wybrnięcie z tego stanu rzeczy? Szczerze? Nikłe, bo licząca już, według różnych obliczeń (oficjalnych), od 6 do 8 milionów muzułmanów, szybko się mnożących jest już raczej nie do zatrzymania. Mówi się więc o Francji jako o kraju znerwicowanym, inni mówią, że znajduje się ona na krawędzi wojny domowej. Czas pokaże, co się wydarzy.

Anna Pamuła – „Wrzenie. Francja na krawędzi”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020, str. 382, ISBN 978-83-268-3253-6

Nieodparty czar Marka Kondrata

         Książka Jacka Wakara jest owocem fascynacji aktorstwem i artystyczną osobowością Marka Kondrata. Nie dziwię się tej fascynacji, bo sam od lat podziwiam aktorstwo Kondrata. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy zetknąłem się z nim jako dziecięcy widz „Historii żółtej ciżemki”, filmu Sylwestra Chęcińskiego z 1961 roku, w którym dziesięcioletni wtedy Kondrat grał główną rolę Wawrzka, ucznia Wita Stwosza. Gdy się dziś, po sześćdziesięciu latach, patrzy na jego grę, to widać u tego dziecięcego aktora naturalny talent  i swobodę obecności przed okiem kamery. Jego dziecięcy wdzięk „cherubinka” przetworzył się po latach w aktorstwo z rysem łobuzerskim, ze specyficznym „luzem”. Książka Wakara jest też wyrazem tęsknoty za aktorstwem Kondrata, bo jak wiadomo od lat nie uprawia on już tego zawodu. To pewien paradoks, ponieważ Kondrat wywodzi się z rodziny aktorskiej (był synem Tadeusza Kondrata i bratankiem Józefa Kondrata), wychował się w atmosferze wytwarzanej przez teatr, przez aktorskie środowisko, już to bywając na co dzień w teatrze i za kulisami, chłonąc tę atmosferę, już to obserwując ojca i jego kolegów podczas towarzyskich, domowych spotkań. Książka Wakara nie jest biografią Marka Kondrata. Jej narracja zaczyna się niejako od końca, w okresie ostatnich dokonań Kondrata w filmach Marka Koterskiego, w szczególności w „Dniu świra” i „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Wakar przypomina jednak, że masową popularność przyniosła Kondratowi rola Kani z komedii Janusza Majewskiego „CK Dezerterzy”, która zrobiła frekwencyjną furorę w połowie lat osiemdziesiątych. Wakar analizuje konkretne role filmowe Kondrata, pokazuje ich koloryt, technikę, konteksty, a także rzadką wielostronność talentu Kondrata, tworzącego tak odmienne pod każdym względem sylwetki, jak Roman Boryczko w „Zaklętych rewirach”, Kania w „CK Dezerterach” Janusza Majewskiego, tytułowy „Pułkownik Kwiatkowski” w łotrzykowskiej, gorzkiej komedii Kazimierza Kutza, Olo Żwirski w „Psach” Władysława Pasikowskiego (to kolejna rola, która podtrzymała masową popularność aktora),  czy Adaś Miauczyński w „Dniu świra”. Bo Kondrat to typ aktora-mistrza w przeobrażaniu się w różne postacie, w przeciwieństwie do jego mistrza i starszego przyjaciela Gustawa Holoubka, który był nade wszystko magiczną aktorską osobowością „wlewajacą się” się w każdą rolę, bez stosowania technik imitacyjnych, arealistyczną. Wakar nie poprzestaje na drodze filmowej Marka Kondrata, odnosi się także do jego wymiaru teatralnego. Kondrat nigdy nie należał do grona aktorów-wędrowców, przemierzających w czasie swojego życia zawodowego liczne teatry kraju. Jedyną sceną, z którą związał się na lata, był Teatr Dramatyczny w Warszawie i to w okresie jego największej świetności, za czasów dyrekcji Gustawa Holoubka. Tu, w otoczeniu wybitnych i równie utalentowanych kolegów i koleżanek kształtowało się jego teatralne emploi. Opowieść Wakara wzbogacona jest o poświęcony Kondratowi wywiady z reżyserami Januszem Majewskim i Juliuszem Machulskim oraz o rozmowy m.in. z Renatą Dancewicz, Andrzejem Grabowskim, Piotrem Fronczewskim, Danielem Olbrychskim, Sławomirą Łozińską. Opowiadają o nim jako o świetnym kompanie, utalentowanym parodyście i urodzonym anegdociarzu. Lekka w formie, zabawna, smakowita lektura.

Jacek Wakar – „Pierwsze życie Marka Kondrata”, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2021, str. 255, ISBN 978-83-66219-40-3

Bliska ciału wojenna koszula

         Coraz częściej w polskim piśmiennictwie pojawia się tematyka historii materialnej. Już nie tylko wielkie kwantyfikatory, wielkie wojny, bitwy, układy, wielkie sprawy polityczne są przedmiotem zainteresowania piszących o historii, ale także ta „mała” rzeczywistość, która otacza ludzi nawet wtedy, „gdy na całym świecie wojna” – przedmioty codziennego użytku, chleb powszedni, ubrania, mieszkania, pojazdy. Dobrze ją widać, gdy się zagląda do codziennych gazet wydawanych w czasie wojny, okupacji, gdzie na czołówkach pierwszych stron są wielkie nazwiska, wielkie układy, wielkie deklaracje i wielkie fronty wojenne, a na stronach ostatnich można w dziale ogłoszeń przeczytać reklamy mydła, powidła, opon, bielizny, oferty sprzedaży tarcicy i nafty, a także ogłoszenia, drobne, poszukiwanie pracy, oferty wyleczenia pryszczy na twarzy czy informacje o repertuarze scenicznym („Cacko z dziurką”). Dziennikarka Karolina Sulej,choć podjęła patetyczny i tragiczny temat Holocaustu, także pokazała go przez owe okulary praktycyzmu. W tym celu spotkała się na rozmowy-opowieści z kilkunastoma kobietami, Żydówkami (oraz jednym mężczyzną) i opowieści te spisała. A ponieważ głównymi bohaterkami opowieści są głównie kobiety, więc zasadniczym leitmotywem opowieści jest higiena i moda. Pamiętam wiosenny numer krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” z 1941 roku z barwną okładką, na której figurowały eleganckie panie w płaszczach i kapeluszach reklamujące wiosenna modę. Autorka przywołuje przykłady działających w warunkach okupacji salonów mody (n.p. „Magda” przy ulicy Marszałkowskiej 124/128) w Warszawie, odwiedzanych przez liczne panie, które znajdowały tam ucieczkę od straszliwej rzeczywistości okupacyjnej. Moda wojenna była prostą kontynuacją przedwojennej, jako że możliwości wprowadzania nowinek modowych w takich warunkach było bardzo trudne. Wojna sprawiła, że moda tak damska, jak i męska, właściwie nie podlegała zasadniczym (nie licząc detali) zmianom przez ponad dwadzieścia lat ( mniej więcej lata 1935-1957). Jednak ci, którzy żyli w warunkach (choćby ograniczonej obostrzeniami okupacyjnymi)  względnej wolności często nawet nie zdawali sobie sprawy, że dla pozbawionych wolności, więźniów niemieckich, gestapowskich więzień czy obozów koncentracyjnych, możliwość zachowania czy zdobycia godziwego przyodziewku i utrzymania higieny osobistej była – nie jest to sformułowanie przesadą – kwestią życia i śmierci. Zachowanie higieny, czystości, schludności w warunkach uwięzienia w obozie koncentracyjnym czy w więzieniu było dla tych kobiet kwestią ocalenia godności, więc poświęcały temu ogromnie wiele wysiłku i czasu. I o tym także opowiadają w tej książce rozmówczynie Karoliny Sulej. Zachowanie „fasonu” to nie była tylko kwestia ubrania się, ale także demonstracja niepokory w stosunku do okupanta i losu, jaki ludziom zgotował. Z tego punktu widzenia nie mniej interesująca ( a może nawet bardziej, bo więcej „mówiła”, była silniejszym komunikatem) była moda męska, n.p. owe słynne oficerki młodych konspiratorów, bryczesy i długie płaszcze, które były znakiem niesubordynacji, buńczuczną deklaracją przeciw okupantowi. Dlatego chętnie bym przeczytał napisaną przez Karolinę Sulej historię mody męskiej czasów wojny i okupacji.

Karolina Sulej – „Historie osobiste. O ludziach i rzeczach w czasie wojny”, Czerwone i Czarne, Warszawa 2021, str. 223, ISBN 978-83-66219-42-7

Majewski otwartym tekstem

Od lat, z uwagi na wiek już z rzadka realizując filmy, Janusz Majewski, twórca m.in. „Ja gorę”, „Awatara”, „Lokisa”, „Zaklętych rewirów” czy „Dezerterów”, poświęcił się pisaniu. Najpierw wydał kilka tomów kapitalnych wspomnień filmowych, głównie o swoich realizacjach i ich tle, pełnych pysznych anegdot środowiskowych, począwszy od „Retrospektywki” po „Ostatni klaps”. Gdy „wypisał” tę tematykę, zajął się pisaniem prozy literackiej: „Ekshibicjonista. Opowiadania nie tylko erotyczne” i „Glacier Express”. Właśnie ukazał się kolejny to jego opowiadań. „Część pierwsza tomu czternastu opowiadań dotyczy postaci Brunona Schulza, twórcy „Sanatorium pod Klepsydrą” i „Sklepów cynamonowych”. To trzy fikcyjne historie związane z wielkim pisarzem. Jedna mówi o spotkaniu z maturzystką, które przerywa wybuch wojny, druga to obraz alegoryczny Holokaustu, a trzecia – gatunkowo nawiązując do szpiegowskich filmów akcji – jest relacją o poszukiwaniu podziemnego schronu, który był  nigdy niezrealizowanym projektem Schulza. Ta część jest w tonacji „moll”.  Druga to opowiadania rozmaitej treści i formuły. Wszystkie przesyca humor: czasem naprawdę czarny, czasem wręcz cyniczny, innym razem liryczny. Łączy je ironia i dystans autora do historii. I jeszcze jedno: seks. Opisywany obrazowo i zmysłowo, bywa, że drastycznie, ale nigdy wulgarnie. Ta część jest w tonacji „dur”. Janusz Majewski po raz kolejny zgłębia to, co w człowieku najciekawsze: różnorodność losów i niepowtarzalność jednostki. To próba zbadania tajemnic ludzkiej duszy, opisana językiem bogatym i precyzyjnym”. Zofia Turowska napisała o opowiadaniach Majewskiego. Wyobraźnia. Zapach, smak, dotyk. Zmysłowość i detal. Żart, ironia i subtelność. Tylko tak bogate życie wytrawnego reżysera filmów i dar mistrzowskiego pióra mogły stać się źródłem tych półzmyślonych historii i fascynujących opowieści. Nadzwyczajna jest przyjemność czytania o wzajemnym uczuciu treserki i lwa, który drżał z lęku na widok jaszczureczki, o psach, które szepczą pyskami, o kolekcjonerze kunsztownych lasek… „ – napisała Zofia Turowska, biografka Majewskiego. „Te opowiadania są jak filmy Mistrza – klarowne w obrazach, widzą świat i swoich bohaterów na tle okrutnej historii z całą powagą wyroków losu, ale też w barwach groteski, zamęcie szaleństwa, zmysłowych porywach ciała, często z uśmiechem przez łzy i ciepłem zwykłej, bezinteresownej dobroci. To prawdziwe literackie kino, pełne namiętnych uczuć i zwrotów akcji, z którego nie chce się wychodzić nawet po zamknięciu książki” – zauważył Włodzimierz Kowalewski. „Stanisław Vincenz powiedział kiedyś, że dopóki kultura polska, europejska będzie podtrzymywać sztukę opowieści, dopóty nie umrze. Kochał ten moment, kiedy opowiadacz zasiada przed gronem słuchaczy i snuje swoją opowieść. Ten przypadek dotyczy Janusza Majewskiego. Jest pierwszej marki opowiadaczem, narratorem, świetnym prozaikiem. Owszem, kochamy go za jego filmy, ale twórczość prozatorska Mistrza – choć stale obecna – jest jakby mniej znana. Najniesłuszniej. To świetne opowiadania. Na miarę Bunina, Czechowa, Leskowa, Nabokova. Szkoła Rosyjska? Ależ tak. Nie ma lepszej ligi na świecie. Życie to długa wędrówka, bywa, że jest udręką i mozołem. Ale jeśli podczas podróży spotykamy takiego narratora, słuchamy go z szacunkiem i zachwytem. Daje nam najpiękniejszą część istnienia: duszę” – napisał Paweł Huelle. Wszyscy komentatorzy zwracają uwagę na filmowość opowiadań Majewskiego, na to, że są one, mimo swojej niejednoznaczności, dobrym materiałem na scenariusz. Lubię czytać opowiadania Majewskiego wyobrażając sobie jakie obrazy jakie pisarz-filmowiec wysnułby ze swoich własnych wyobrażeń.

Janusz Majewski – „Maleńka”, wyd. „Marginesy”, Warszawa 2021, str. 420, ISBN 978-83-66863-63-7

Mów mi wuju. Człowiek, który kupił Westerplatte

         Pamiętniki Mieczysława Jałowieckiego to barwna, po sarmacku malownicza wizja świata, jego realiów i obyczajowości, osobisty komentarz do wydarzeń historycznych. Za sprawą wielkiej historii żył w kilku epokach, był świadkiem wielkich przemian politycznych, ustrojowych i obyczajowych. Należał do kresowego ziemiaństwa i być może do ostatniego pokolenia, dla którego duchową ojczyzną było dawne wielonarodowe Wielkie Księstwo Litewskie. Aż do rewolucji rosyjskiej 1917 r. przynależał do zamożnej i uprzywilejowanej warstwy imperium carów. Po II wojnie światowej, na emigracji w Anglii, spisał wspomnienia o świecie, który nieodwracalnie przeminął. Będąc bacznym obserwatorem, a niekiedy aktywnym uczestnikiem historii, Jałowiecki daje czytelnikowi obraz życia różnych środowisk, postaci i wydarzeń. Opowieści o dworach zagubionych wśród litewskich borów przepełnia nostalgia, ale wątek rywalizacji wywiadów w wojennej Rosji czy epizody gdańskie z lat 1919–1921 są godne powieści sensacyjnej. Uzupełnienie barwnych wspomnień stanowią komentarze Autora, subiektywne, pisane z  często gorzkie, a czasem zaskakująco aktualne. Wspomnienia Jałowieckiego sięgają września 1939 roku. Zostały spisane już po drugiej wojnie światowej, na emigracji w Anglii. Opublikowany tom składa się z trzech części, wydanych pierwotnie (w latach 2000-2003) jako osobne książki. Są to: „Na skraju Imperium”, „Wolne Miasto” oraz „Requiem dla ziemiaństwa”.

         Mieczysław Jałowiecki (1876-1962), urodzony w rodzinnym dworze Syłgudyszki w powiecie święciańskim na Wileńszczyźnie, wywodził się z kniaziowskiego rodu Pierejasławskich-Jałowieckich. Jego ojciec Bolesław wypracował sobie wysoką pozycję w Imperium Rosyjskim jako inżynier, konstruktor taboru kolejowego i budowniczy linii kolejowych. Jałowieccy byli spokrewnieni lub skoligaceni z wieloma spośród ziemiańskich rodów z terenów dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Do bliższej lub dalszej rodziny Mieczysława Jałowieckiego należeli między innymi Gabriel Narutowicz i Melchior Wańkowicz. Ciotecznym bratem Mieczysława był Witkacy (Stanisław Ignacy Witkiewicz). Spokrewniony był też z Józefem Piłsudskim (który kazał mu zwracać się do siebie per „wuju”), do którego w czasach przed pierwszą wojną światową Jałowiecki odnosił się nieufnie, bo działalność  „Ziuka” Jałowickiemu „pachniała rewolucją i socjalizmem”. Po studiach na Politechnice Ryskiej Jałowiecki został w 1908 roku pracownikiem Wileńskiego Banku Ziemskiego, z którego ramienia dokonywał ocen majątków ziemskich na północno-wschodnich Kresach dawnej Rzeczypospolitej. W tym charakterze docierał do dworów, jeszcze wówczas polskich, położonych nawet za Brasławiem, koło Witebska czy w Inflantach. Okres pierwszej wojny światowej spędził w Petersburgu (Piotrogrodzie), gdzie w 1917 roku stał się świadkiem wydarzeń rewolucyjnych i z bliska obserwował agitację bolszewików (był, – jak twierdził – świadkiem przemówienia Lenina). W 1918 roku zdołał wyjechać z Piotrogrodu na Wileńszczyznę, po czym dotarł do Warszawy. W 1919 roku został pierwszym przedstawicielem Polski w Gdańsku, dokąd przyjechał wraz z amerykańską misją wojskową, mającą nadzorować rozładunek pomocy żywnościowej dla Polski. Przebywał – w większości niemieckim i zdecydowanie wrogim Polsce otoczeniu – do roku 1921. W 1919 roku zakupił dla Rzeczypospolitej Polskiej kilka posiadłości w Gdańsku, w tym i teren niewielkiego półwyspu u ujścia Martwej Wisły do morza – słynne później Westerplatte. Do 1939 r. gospodarował w majątku ziemskim w Kaliskiem. We wrześniu 1939 r. wyjechał z Polski, zmarł na emigracji w Anglii.

Mieczysław Jałowiecki – „Na skraju Imperium”, „Czytelnik”, Warszawa 2021, str. 776, ISBN 978-83-07-03502-4

Miasto o uroku nieoczywistym

To połączenie albumu starych fotografii z tekstem, który można określić jako wszechstronny portret miasta w XX-leciu międzywojennym, które często nazywane bywa II Rzeczpospolitą. „Częstochowa, przedziwne miasto, niby znane i to nie tylko w Polsce, ale i w świecie, a jednak… Ma swoje tajemnice i długą historię, która ginie gdzieś w pomroce dziejów, w średniowieczu, w lasach i skałkach Jury, w zakolach i bagniskach Warty…” – tak swoją opowieść o Częstochowie lat 1918-1939 rozpoczyna autor, Zbisław Janikowski, częstochowianin. Portret miasta jest, jako się rzekło, wszechstronny, ale jednocześnie bardzo konkretny, rzeczowy, niemal jak księgowy rejestr. Janikowski opowiada o Częstochowie „u progu II Rzeczypospolitej”, o jej najważniejszych urzędnikach (starostowie i prezydenci), o urzędach, o dzielnicach miasta, i tych geograficznych i tych administracyjnych. Opisuje częstochowskie ulice, życie religijne, Jasną Górę jako swoiste centrum miasta, drogi i gospodarkę przestrzenną, architekturę, budownictwo, życie rodzinne i strukturę społeczną, przemysł, handel, rynek pracy, płace i ceny, komunikację, system elektryczny, kolej, służbę zdrowia i szpitalnictwo, policję, przestępczość, straż pożarną, pocztę, sądownictwo, wojsko, szkolnictwo, harcerstwo, teatr, kino, kulturę, sztukę, pomniki, biblioteki, gastronomię, modę, sport. No i oczywiście bogate życie polityczne.

         Wyłania się z tego opisu obraz miasta dość prowincjonalnego, ale odznaczającego się dynamizmem i ambicjami, rozwijającego się nie tylko w oparciu o miejscowe zasoby ludzkie, ale także przy udziale przybyszów z innych stron kraju. Poza cechami łączącymi ją z innymi miastami byłej Kongresówki (choć cztery lata Wielkiej Wojny 1914-1918 spędziła pod zarządem niemieckim), miała też Częstochowa swoje odrębności: „uliczny karnawał, piwo marcowe i słodowe z browaru Szwedego, wina krymskie i kaukaskie w restauracji „Polonia”…”. A „w Alei Najświętszej Marii Panny panowie podziwiali spacerujące piękne dziewczyny”, choć to akurat Częstochowy szczególnie nie wyróżniało, bo spoglądanie na piękne kobiety, to praktyka uniwersalna.

         Częstochowa nie jest miastem szczególnie efektownym, brak jej bogatej rzeźby terenu (poza Jasną Górą jest właściwie płaska), malowniczych pejzaży miejskich, brak w niej rzucającej na kolana architektury, nie zanotowała nadmiaru efektownych zdarzeń historycznych (poza oblężeniami Jasnej Góry, z tym najsławniejszym, genialnie utrwalonym w „Potopie” przez Sienkiewicza na czele – a mimo to, w jej skromności, w jej kameralności, drobnomieszczańskości jest coś i przyjaznego i ujmującego. Album jest bogato ilustrowany fotografiami, zaczerpniętymi między innymi z zasobów Filmoteki Narodowej. Starym fotografiom brak barwy, mięsistości, klarowności, naoczności współczesnych zdjęć, ale mają za to ten specyficzny, tajemniczy, nieco mroczny urok, który rekompensuje ich niedoskonałości. Lektura godna szczerego polecenia, nie tylko częstochowianom, lecz wszystkim miłośnikom widm przeszłości.

Zbisław Janikowski – „Częstochowa między wojnami. Opowieść o życiu miasta 1918-1939”, Dom Wydawniczy Księży Młyn, Łódź 2011, str. 124, ISBN 978-83-7729-027-9

Częstochowskie osobliwości

         W cennym cyklu poświęconym mało znanym fragmentom historii polskich miast, tym razem o mniej znanej Częstochowie. Na wstępie autor dementuje znaną opinię o genezie nazwy miasta, lokującej ją w w zwrocie o „częstym chowaniu” się – widokowym – miasta pośród bogatej rzeźby otaczającego je krajobrazu. Tymczasem nazwa wywodzi się od imienia legendarnego woja Częstocha. Po krótkim rysie historii miasta na tle historii Polski, autor serwuje czytelnikowi obfitą porcję ciekawych opowieści, często o posmaku anegdotycznym. Na przykład o Alejach Marii Panny. „A co Aleje mają wspólnego z Paryżem i jego Polami Elizejskimi? Ano mają, i to wiele. W Paryżu, a ściślej biorąc pd Paryżem, biegła zwykła droga polna od Luwru do ogrodu Tuileries, a w zasadzie aleja spacerowa, która nawet Maria Antonina się przechadzała. Dopiero w 1828 roku w obręb Paryża droga włączona została i wtedy też Polami Elizejskimi się stała” – napisał autor w charakterystycznym stylu nawiązującym łacińskim szykiem zdania (orzeczenie na jego końcu) do dawno zaginionej tradycji pisania. Czy porównanie AMP do Pól Elizejskich jest przesadą? Niekoniecznie, bo rzeczywiście jest w konstrukcji i rzeźbie obu tych ulic coś uderzająco podobnego, a autor wyczerpująco uzasadnia to w odrębnym rozdziale, dodając do tego także podobną długość (Pola Elizejskie są tylko o osiemdziesiąt metrów dłuższe od AMP), sposób zwieńczenia obu alej i tak dalej. Nie jest zresztą wykluczone, że projektant AMP wzorował się na Polach Elizejskich, jako że taka praktyka była wielokrotnie stosowana w architekturze. Autor zwraca też uwagę, że Częstochowa była czwartym co do wielkości miastem Królestwa Kongresowego, po Warszawie, Lublinie i Kaliszu. Możemy w książce Janikowskiego przeczytać o „możnych”, którzy odwiedzili Jasną Górę. Był wśród nich car Aleksander I, który demonstracyjnie modlił się przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i który nie tylko  z tego powodu podejrzewany był o utajony katolicyzm. Jest też m.in. wątek zorganizowanego w klasztorze monumentalnego wesela po ślubie Michała Korybuta Wiśniowieckiego z Eleonorą Habsburżanką. Znajdujemy też opowieść o licznych napadach rabunkowych i rekwizycjach w klasztorze, który słynął z bogactw. Jest o monumentalnej rotundzie, która stała niegdyś w III Alei i o pomniku cara Aleksandra II, który stał u podnóża klasztoru. Zapewne niewiele osób wie, że w znanym każdemu częstochowianinowi Domu Księcia mieszkał przez trzy lata późniejszy generał Stanisław Maczek, a urodził się Piotr Skrzynecki, twórca i demiurg krakowskiej Piwnicy pod Baranami.  Jeden z rozdziałów poświęcony jest słynnemu z pitavalu, jasnogórskiemu mnichowi-mordercy i rozpustniku, Macochowi. Jego historia stała się kanwą wybitnej powieści także urodzonego w Częstochowie pisarza Władysława Terleckiego „Odpocznij po biegu”. Bogato opowiada też autor o częstochowskich kinach i teatrach,  a także o słynnym kasiarzu Szpicbródce, który dokonał napadu na bank (do tej pory istniejący) przy II Alei. Spory rozdział poświęca częstochowskim tęsknotom do morza. Jest też oczywiście o stałym elemencie częstochowskiego krajobrazu, czyli o pielgrzymkach. W opowieści o częstochowskich (a ściśle olsztyńskich – chodzi nie o Olsztyn mazurski, lecz pod Częstochową), „duchach i zjawach” brakuje tylko wzmianki, że to w scenerii Olsztyna i okolic Wojciech Jerzy Has zrealizował szereg scen „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, przy czym krajobraz ten imitował w filmie Hiszpanię. Do lektury tych i innych historii pomieszczonych w tej książce wypada tylko zachęcić.

Zbisław Janikowski – „Częstochowy historie mniej znane”, Dom Wydawniczy Księży Młyn, Łódź 2015, str. 158, ISBN 978-83-7729-267-9

O nieśmiertelnym kołtunie polskim i inne opowieści

         Pozwolę sobie na na nieco może ekstrawagancką, a na pewno subiektywną refleksję. Ta epidemia, o  której się mówi, że znacząco zmieni świat, spowodowała jeszcze jedno: jak każdy czas przełomowy nadała przyspieszone tempo odchodzeniu … przeszłości w przeszłość. To nie przejęzyczenie. Nie teraźniejszości – lecz właśnie przeszłości w przeszłość. Tak jakby wychodząc z łódki po zakończeniu rejsu mocno odepchnąć ją od brzegu. Teraźniejszość w każdej chwili przemienia się na naszych oczach w przeszłość, a przeszłość w zwykłych czasach odchodzi w dal w tempie miarowym. Podczas przełomów przeszłość oddala się jednak w tempie przyspieszonym, zwłaszcza w sytuacji, gdy miażdżąca większość bohaterów tej książeczki już nie żyje. A że to, co się coraz szybciej oddala, zaczyna być często szczególnie cenne, więc podejrzewam, że nie tylko piszącego te słowa czas epidemii usposobił ponadmiarowo retrospektywnie, wspominkowo.

          „Kolorowe ptaki, rogate dusze” to lektura w sam raz na taki czas, taki nastrój i takie usposobienie. Co prawda o postaciach będących bohaterami tego zbioru tekstów można było przeczytać już dziesiątki, jeśli nie setki razy, w artykułach, wspomnieniach, biografiach i tak dalej, ale nigdy nie wiadomo czy kolejna lektura nie wzbogaci naszej wiedzy o jakiś detal czy o jakieś świeże, nowe naświetlenie znanego zjawiska Inna sprawa, że można podejrzewać, iż wiele w tych w nieskończoność powielanych i przechodzących z rak do rąk legendach o „kolorowych ptakach” zmyśleń, dopowiedzeń. Tomik zaczyna się od „nieśmiertelnego” bohatera takich wspominków, Leopolda Tyrmanda, postaci raczej niezbyt sympatycznej z jego „korzennym” reakcjonizmem, ale na pewno barwnej, a nade wszystko twórcy „Złego”, którego Andrzej Kijowski nazwał „Balzakiem dla gówniarzy”. Nawiasem mówiąc, powieść ta nie doczeka się już raczej ekranizacji, do której przymierzało się już kilku reżyserów. Nie doczeka, bo świat powojennej Warszawy jest już dziś niemal równie archaiczny jak epoka egipskich faraonów. Tego się nie da podrobić Tego już z sensem odtworzyć się nie da, nawet na poziomie najdalej idącej umowności, nie ma już też aktorów, którzy liznęli tamtą epokę, a którzy jednocześnie mogli by dziś zagrać tamte postacie, zaś pierwszych czytelników „Złego” jest już na tym świecie bardzo niewielu, a bez otarcia się o epokę ani lektura powieści, ani jej ekranizacji nie może być należycie atrakcyjna. Nie ma już więc właściwie „targetu”. Poza tym o „Samotności króla Kameralnej” czyli o Marku Hłasce. O „Wniebowziętych z „Rejsu” czyli o Himilsbachu i Maklakiewiczu, o Wojciechu Frykowskim i jego tragicznej śmierci z rąk bandy Mansona. O dzikim życiu studentów łódzkiej „Filmówki”. O kabarecie „Dudek” z warszawskiego Nowego Światu. O Piotrze Skrzyneckim, twórcy krakowskiej Piwnicy pod Baranami. O Janie Pietrzaku i drodze jaka zaprowadziła go do pisowskiego świata. O Zenonie Laskowiku i Bogdanie Smoleniu, nielubiącym się, sławnym swego czasu duecie kabaretowym. O wrocławskim kabarecie Elita i jego bohaterach z Andrzejem Waligórskim na czele. O Wacku Kisielewskim, pianiście ze słynnego kiedyś duetu Kisielewski-Tomaszewski, synu Stefana. O Jacku Kaczmarskim i jego „Obławie”, pieśni, której aktualność niepokojąco i niespodziewanie znów nabyła aktualności. O radiowej Trójce w latach osiemdziesiątych, z której wynika, że posądzani o zamordyzm „straszni komuniści” byli w praktyce większymi liberałami niż rządzący dziś Polską „spadkobiercy „Solidarności”. A wszystko podlane smakowitym sosem anegdot, i tych dobrze znanych, i tych opowiedzianych na nowo i – z rzadka – tych nieznanych. Dla części czytelników tego zbioru, teksty te okażą się opowieściami spod hasła „znacie, to posłuchajcie”, ale przecież młodemu pokoleniu ta lektura może otworzyć drogę do poznania epoki, która minęła na długo przed tym, nim przyszło na świat i która była, na swój specyficzny sposób, dla nich często już egzotycznie mało zrozumiały, naprawdę kolorowa. A na pewno była unikalna i niepowtarzalna. Takie „kolorowe ptaki i rogate dusze” już się raczej na tym świecie nie rodzą, bo wszystko ma swój czas. Dziś bowiem wygląda na to, że Witkacy ze swą ponurą wizją przyszłej, zglajszachtowanej masy ludzkiej, jako prorok końca „istnienia poszczególnego”, okazuje się w epoce coraz bardziej  sterowanej przez media społecznościowe, „wieszczem” bardziej przenikliwym niż mogliśmy do tej pory sądzić.  Tomik kończy opowieść o losach doktor Michaliny Wisłockiej, matki polskiej rewolucji seksualnej, autorki słynnej „Sztuki kochania”. Z tej jednak opowieści wysnuć można inny wniosek nader smutny. Ten wniosek, to konstatacja nieśmiertelności polskiego kołtuna, tego urzędowego, który utrudniał Wisłockiej wydanie jej książki, tego, który produkował przeciw niej – mówiąc językiem współczesnym – fejkniusy, który na nią szczuł, który zatruwał jej życie i który groził w anonimach, że obleje ją kwasem solnym, gdy będzie „Sztukę kochania” podpisywała na targach książki. Niestety, to nie PiS powołało do życia polskiego kołtuna. Gdyby tak było, byłaby to wiadomość optymistyczna, bo oznaczałoby, że kiedyś, wraz z odejściem PiS i on – kołtun – odejdzie w niebyt. Jednak kołtun polski ma bogatą przeszłość. Miał się on dobrze i za czasów Żeromskiego („Dzieje grzechu”), i za czasów Boya („Piekło kobiet”) i Tuwima („Straszni mieszczanie” i ich wszelkie odmiany) w II RP, ale dobrze miał się niestety także za PRL (mimo podjętej wtedy wielkiej akcji „uświadomienia”o sprawach płciowych i prokreacyjnych), a dziś został wręcz podniesiony do rangi soli ziemi polskiej i w osobie swojego ministra Czarnka zasiada nawet w ministerstwie edukacji, szykując się przy tym do wzmożonej ofensywy w najbliższym czasie. Można więc rzec, że historia kołtuna polskiego, to niekończąca się historia, która zatoczyła koło.

„Kolorowe ptaki, rogate dusze”, seria „Wszystkie barwy PRL”, tom 9, „Kolekcja prenumeratorów „Wyborczej”, Warszawa 2021, str. 154, ISBN 978-83-268-3445-5

Reklama
Poprzedni artykułAndrzej Walter – Szaniec bez kamieni
Następny artykułWacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę wprowadź nazwisko