Andrzej Panufnik (1914-1991) należy do grona najwybitniejszych polskich kompozytorów XX wieku. Jego bogata twórczość zyskała uznanie na kilku kontynentach. Swój talent ujawnił już za młodu, komponując popularną w latach 30. piosenkę do słów Mariana Hemara Ach, pardon, którą Adolf Dymsza śpiewał w kabarecie „Cyrulik Warszawski”. Jego drugim, znanym do dziś, utworem z czasów młodości jest piosenka Warszawskie dzieci śpiewana podczas okupacji i Powstania Warszawskiego. Życie kompozytora, choć integralnie splecione z twórczością, można potraktować jako odrębną księgę, której karty zostały zapisane porażkami i znaczącymi sukcesami, przeżyciami dramatycznymi i wzniosłymi a nade wszystko kilkoma miłościami.
Lipiec 1962 roku był w Anglii upalny. W Dockenfield, miejscowości odległej 50 km na południowy zachód od Londynu, było przyjemniej niż w stolicy z powodu otaczających wieś lasów, ze względu na ciszę i brak duszącego smogu, który był wówczas zmorą londyńczyków. Andrzej Panufnik mieszkał tu od niespełna roku w małym wynajętym domku. Komponował Koncert fortepianowy zamówiony przez Feeney Trust. Każdego popołudnia po zakończonej pracy, wychodził na długie spacery, by spokojnie rozmyślać nad poranną porcją wykonanej roboty i poukładać sobie muzyczne pomysły na następny dzień. Jednak od kilku dni, zamiast skupić się nad komponowanym koncertem, głowę zaprzątała mu poznana dwa lata temu młoda dziewczyna, Camilla Jessel pomagająca mu w porządkowaniu i prowadzeniu korespondencji. Podobała mu się i szóstym zmysłem wyczuwał, że z wzajemnością. Po pewnym czasie spostrzegł, że ich relacje zaczęły niebezpiecznie wykraczać poza sprawy służbowe. Był to ostatni moment, by zaniechać z nią kontaktów osobistych, a może nawet ją zwolnić.
Panufnik poznał pannę Jessel w 1960 roku przez Neila Martena, pracownika Brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zajmował się on sprawą ucieczki kompozytora z Polski w 1954 roku. Gdy poznali się bliżej, zostali przyjaciółmi. W 1956 roku Marten został członkiem królewskiego parlamentu. Pewnego letniego dnia, gdy obaj spotkali się na lunchu w pobliżu Westminsteru, Panufnik zwierzył mu się ze swoich kłopotów po opuszczeniu stanowiska dyrektora orkiestry w Birmingham, a także o trudnościach w opanowaniu spraw organizacyjnych, szczególnie dotyczących prowadzenia korespondencji i organizowania koncertów. Marten, znając wcześniej jego brak talentu w tych kwestiach, zaproponował mu zatrudnienie Camilli, która była jego asystentką. Dziewczyna, mimo młodego wieku, miała spore doświadczenie zawodowe; przez rok pracowała w Stanach Zjednoczonych jako sekretarka w różnych instytucjach, robiła reportaże fotograficzne w Algierze i Maroku oraz zamierzała podjąć studia na Sorbonie. Poza tym lubiła muzykę, a w środowisku muzyków miała przyjaciół. (Pochodziła z arystokratycznej rodziny, czym się nie chwaliła, nawet jej znajomi o tym nie wiedzieli). Andrzej Panufnik przystał na propozycję przyjaciela, który poprosił Camillę o kontakt z kompozytorem.
W ostatnim tygodniu sierpnia 1960 roku Camilla, po uprzedniej rozmowie telefonicznej z Andrzejem Panufnikiem, pojawiła się w jego mieszkaniu przy ulicy Boltons w centrum Londynu. Kompozytor czekając na nią, miał wciąż w uszach jej miły głos. Był pełen obaw, czy tak delikatna dziewczyna, o czym wiedział od przyjaciela, będzie w stanie uporządkować jego biurokratyczne sprawy.
– Dzień dobry. Nazywam się Camilla Jessel – przedstawiła się niepewnie.
– Zapraszam do salonu. – uśmiechnął się oficjalnie. – Proszę mi opowiedzieć o sobie coś więcej, niż to, co wiem od Neila.
– Przepraszam, ale nie wiem, co pan Marten o mnie powiedział – odrzekła niepewnie.
– O doświadczeniu nabytym w pracy w Ameryce, o pobycie w Afryce północnej, o pasji fotograficznej, o planowanym wyjeździe do Francji. Chciałbym się przede wszystkim dowiedzieć o pani związkach z muzyką. Słyszałem, że jest pani jej miłośniczką.
Gdy Camilla zaczęła mówić Panufnik, wpatrując się w nią, zamyślił się. Słuchał jej, lecz nie mógł się skupić. Urzekła go wdziękiem i urodą. Miała zgrabną sylwetkę. Ubrana była w ciemną bluzkę stanowiącą gustowne tło dla połyskujących pereł zawieszonych na szyi. Młodzieńczy wygląd dziewczyny kontrastował z dojrzałością bijącą z jej wypowiedzi. Po kilku chwilach kompozytor otrząsnął się z zamyślenia i zaczął mówić o sobie; o przeszłości i najbliższych planach. Opowiedział jej nawet o Staszce Litewskiej, z którą mieszkał w czasie okupacji, o swoich duchowych męczarniach w komunistycznej Polsce, o ucieczce do Anglii. I o Winsdome Ward, która w tym czasie była jego partnerką (w drugiej połowie 1961 roku zachorowała na raka, a na początku następnego roku zmarła). Nawet wspomniał o nieudanym małżeństwie ze Scarlet. W duchu dziwił się temu, ponieważ o swoich intymnych przeżyciach nie opowiadał nawet bliskim znajomym. „Co ja robię? – zgromił się w myślach. – Pierwszy raz widzę dziewczynę, a naopowiadałem jej tyle rzeczy, których nie wyznałbym nawet na spowiedzi”. Nie był jednak w stanie pohamować się przed nią ze zwierzeń.
– Nieudane małżeństwo z tą gwiazdą – rzekł ironicznie – to delikatne określenie. To był bardzo nieszczęśliwy związek. Dlatego postanowiłem, że już nigdy, nigdy w życiu się nie ożenię. Więcej na ten temat nie chcę mówić – stwierdził stanowczo i zamilkł. – „Sam nie wiem, dlaczego to wszystko jej powiedziałem? – powtórzył myśl. – Czy obchodzą ją opowieści odludka z innej galaktyki? Chyba emocjonalnie całkiem się rozstroiłem. – Co ta dziewczynka o mnie pomyśli? – zreflektował się poniewczasie. – Pomyśli, że jestem starym zgorzknialcem, który zamknął w kazamatach swoje prywatne życie. A raczej je pogrzebał. Dość tego” – ponownie zganił się w duchu. – Przepraszam – złożył dłonie, jak do modlitwy – że się tak rozgadałem na tematy, które panią nic a nic nie interesują.
– Wręcz przeciwnie, bardzo mnie zainteresowały – zaprotestowała. – My nie potrafimy się tak otworzyć. Te dramatyczne przeżycia ukazały mi autentycznego człowieka, jeśli mogę tak powiedzieć, a nie tylko pracodawcę, któremu, mam nadzieję, pomogę co nieco w kwestiach organizacyjnych.
– Właśnie… Co do pracy… – zmartwił się. – Szczerze powiem, że chyba mam w życiu pecha. Chciałbym panią zatrudnić, ale teraz nie mogę, bo mam już wykupiony bilet do Stanów.
– To się dobrze składa – powiedziała z udawaną radością – bo ja też za kilka dni wyjeżdżam na studia do Paryża.
– Ale nie wiem, kiedy wrócę – rzekł niepewnie i od razu pomyślał, że nie wróci, bo w Ameryce chciał zacząć nowy etap życia.
– Nie szkodzi. Będę czekała – rzekła z ufnością.
Panufnik nie chciał jej wyprowadzać z błędu, był przekonany, że więcej się nie zobaczą. Miał do siebie żal, że uległ perswazji Martena godząc się na to spotkanie. Gdy odprowadzał ją do wyjścia, spojrzał na ścienny zegar i uświadomił sobie, że spotkanie trwało ponad trzy godziny, choć był przekonany, że nie minęła godzina. Stojąc przy drzwiach wyjściowych rozmawiali jeszcze kilka minut, nie mogąc się rozstać. Był nią urzeczony. Dawno się tak nie czuł. Camilla również była pod jego wrażeniem.
Wychodząc z domu na chodnik miała mętlik w głowie, a pierwsza klarowna myśl, która ją nawiedziła była niczym rażący piorun: „Chyba się zakochałam. Tak, zakochałam się w tym przystojnym Polaku od pierwszego wrażenia”. Idąc na przystanek autobusowy starała się nie stawiać stóp na połączeniach płyt chodnikowych, aby nie zapeszyć, jak to robiła będąc małą dziewczynką. Zakręciło się jej w głowie. Tego dnia uświadomiła sobie, że nigdy czegoś podobnego nie przeżyła. Nie mając żadnej po temu nadziei, była przekonana, że czeka ją ekscytująca przygoda.
Andrzej Panufnik przebywał w Stanach Zjednoczonych kilka miesięcy. Jego starania czynione w różnych miejscach w sprawie otrzymania pracy dyrygenta nie przyniosły żadnych efektów. Nie pomogły mu nawet rekomendacje Leopolda Stokowskiego. Wszystkie największe orkiestry symfoniczne od Rhode Island po Kalifornię nie potrzebowały nowych dyrygentów. Kompozytor, zniechęcony do Ameryki, powrócił do Wielkiej Brytanii. W Adderbury koło Oxfordu, wynajął pokój w domu, ale z ograniczonym dostępem do fortepianu, który stał we wspólnym salonie. Sytuacja ta irytowała go. Pracował wówczas nad Koncertem Fortepianowym. W tym czasie otrzymał informację z Fundacji Kościuszkowskiej o przyznaniu mu stypendium (o które się starał będąc w Ameryce) na napisanie symfonii z okazji tysiąclecia chrztu Polski. Po kilku miesiącach zamieszkiwania w Adderbury, przeprowadził się do małego domku w pobliżu Dockelfield koło Farnham. Mając stały dostęp do fortepianu, mógł bez ograniczeń poświęcić się pracy. W grudniu 1961 roku Panufnik otrzymał dokumenty dotyczące starań o przyznanie mu obywatelstwa Wielkiej Brytanii. Jednym z warunków otrzymania go była rekomendacja Brytyjczyka zajmującego wysoką pozycję społeczną. Kompozytor od razu pomyślał o znajomym Neilu Martenie, który w tym czasie był członkiem Izby Gmin. Umówił się z nim w gmachu parlamentu, gdzie spotkał także jego asystentkę, Camillę Jessel. Marten oczywiście poparł jego starania w sprawie przyznania obywatelstwa. Panufnik ucieszył się z przypadkowego spotkania z Camillą. Rozmawiając z nią powrócił do propozycji sprzed roku, aby zajęła się jego sprawami organizacyjnymi. Dziewczyna od razu odpowiedziała pozytywnie. W pierwszych dniach porządkowania dokumentów odkryła, że w szufladach leżały stosy zaległej korespondencji służbowej i prywatnej, a niektóre koperty z listami nie były nawet otwarte. Camilla Jessel pracując roztaczała wokół siebie niepowtarzalny urok, dodatkowo zaś wyróżniała się poczuciem humoru. Dzięki tym zaletom odnowiła zaniedbane znajomości kompozytora i pozyskała nowe, co było wielce pomocne dla jego pracy twórczej i kariery dyrygenckiej.
W grudniu 1961 roku stan Winsome Ward pogorszył się. Panufnik odwiedzał ją wspierając w cierpieniu. Winsome zmarła w lutym następnego roku. Camilla w najdelikatniejszy sposób starała się go pocieszać. Gdy po pewnym czasie oboje rozmawiali o prywatnych sprawach, Panufnik wspomniał o Scarlet. Po chwili powtórzył to, co powiedział jej na pierwszym spotkaniu.
– Drugi raz tego błędu nie popełnię, nigdy nie zwiążę się węzłem małżeńskim.
„Szkoda Andrzeju, że jesteś tak zatwardziały w swoim postanowieniu – pomyślała ze smutkiem. – Pokochałam cię, uparciuchu, i chciałabym z tobą dzielić życie. Nawet bez urzędowego certyfikatu. Może kiedyś uda mi się ciebie przekonać. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby stopić twoje lodowate serduszko” – postanowiła.
– Jesteś konsekwentny. Pamiętam, jak to kiedyś powiedziałeś – odrzekła z wyczuwalnym wyrzutem.
„Miła dziewczyno, chętnie bym się z tobą ożenił, ale zrozum mnie dobrze. Coś sobie kiedyś powiedziałem i nie zwykłem robić z gęby cholewy – myślał z bólem patrząc na jej ufną twarz. – Poza tym jesteś młodsza o całe pokolenie. Uwielbiam cię, ale gdybym się z tobą związał, mógłbym zmarnować ci życie. Jesteś młodziutka, na pewno znajdziesz sobie lepszą partię. I jeszcze ta moja marna sytuacja finansowa, przecież znasz ją dobrze z wyciągów bankowych. Nie potrafiłbym ci zapewnić odpowiedniego poziomu życia. Przecież facet musi czuć się odpowiedzialny za rodzinę” – zakończył rozmyślania rozdrażniony własnym uporem.
– Camillo, doceniam twoją pracę, nawet bardzo. Uporządkowałaś moje śmieciowisko, z którym sam nie poradziłbym sobie – zmienił temat.
– Ale moich posiłków raczej nie doceniasz… – rzuciła prowokacyjnie wiedząc dobrze, że lubił jej kuchnię.
– Jak możesz tak mówić – ujął jej dłoń i pocałował z czułością.
– Ach, ten wasz polski zwyczaj… – spojrzała zalotnie.
– Wiadomo, że angielskie jedzenie jest koszmarne, twoje natomiast jest cudem nad cudy. To nim zdobyłaś sobie moje względy.
– Nie pracą? – zapytała prowokacyjnie z nutką kokieterii.
– Przede wszystkim pracą – poprawił się.
– A osobowością? – zlękła się, że przesadziła.
– Masz fantastyczną osobowość. W ogóle jesteś urocza, powiedziałem ci to kiedyś? – zrobił pauzę, gdyż nie był pewny, czy za daleko się nie posunął. „Właśnie, czy przypadkiem sprawy między nami nie potoczyły się za daleko?” – zaniepokoił się.
Nastała dżdżysta angielska jesień. Andrzej Panufnik wciąż nie potrafił się rozstać z panną Jessel. Decyzję wygaszenia z nią kontaktów osobistych wciąż przesuwał w czasie. „Prowadzimy grę kokieteryjnych spojrzeń i czułych pogawędek – myślał przed snem. – Nawet odgrywam preludium zalotów. Niepotrzebnie pozwoliłem jej na spoufalenie się. Widzę, że mnie lubi, a może coś więcej… Na szczęście nie wie, że ją uwielbiam. Czas przerwać te bezowocne umizgi. Nie mogę być zawadą w jej młodym życiu. Odprawię ją. Koniec. Zatrudnię jakąś brzydulę i będę miał święty spokój” – i z tym postanowieniem usnął.
Akurat nadarzała się dobra okazja, aby zrealizować swój zamiar. W listopadzie 1962 roku postanowił wyjechać na kilka miesięcy do Hiszpanii, by w ciszy i cieple południowego słońca dokończyć symfonię dla Fundacji Kościuszkowskiej.
– Nie mogę skupić się nad zamówieniem – powiedział Camilli podczas lanczu.
– Czy mogę ci jakoś pomóc? – zapytała rutynowo.
– Wyjadę do Hiszpanii, tam na pewno odzyskam wenę.
Camilla spojrzała na niego smutnym wzrokiem.
– Musisz? Staram się odciążyć cię od nietwórczych obowiązków, żebyś mógł w spokoju pracować – mówiła tonem osoby skrzywdzonej.
– Podjąłem decyzję – stwierdził stanowczo. – Wyspiarska jesień i zima nie służą mi.
Camilla zawiesiła wzrok. Nastała przejmująca cisza.
„Chce się ze mną rozstać, ale nie potrafi mi tego powiedzieć wprost – pomyślała podenerwowana. – Szkoda. Z drugiej strony… między nami nic nie było, więc nie może być mowy o żadnym rozstaniu. Po co rozpaczam, głupia. Jestem tylko jego sekretarką. Może czasem asystentką. Przede wszystkim jednak kucharką. I jest to najtrafniejsze określenie mojej funkcji, bo za pracę rzadko mnie chwali, a po zjedzeniu posiłków – zawsze. Jednak odepchnął mnie. Miałam taką nadzieję…” – coś ścisnęło ją w krtani. Z trudem powstrzymała łzy.
– To znaczy… nie muszę tu już przychodzić – rzuciła nic nie znaczące zdanie, aby cokolwiek powiedzieć.
– Dopóki nie wyjadę, przychodź, proszę – powiedział jej na otarcie łez.
Jeszcze tego samego dnia Camilla odwiedziła Fundację Pomocy Dzieciom i załatwiła sobie wyjazd do Afryki Wschodniej, jako fotoreporterka. Chciała uciec jak najdalej od Dockelfield. Było jej źle. „Nie chce mnie. Nie będę rozpaczać z tak błahego powodu – myślała po opuszczeniu gmachu fundacji. – Trudno. Może to dobrze, bo przez całe życie nie miał szczęścia do kobiet, więc na pewno ze mną też by go nie zaznał. Nie, nie, ja wcale się nie użalam, tylko jest mi trochę przykro – zapłakała cicho. – A jednak jest mi cholernie przykro. Co za idiotyczna sytuacja. Facet nawet mnie nie pocałował, a ja dramatyzuję. Stop. Właściwie nic się nie stało. Wolę umrzeć, ale rozpaczać nie będę. Wyjadę tam i niech się dzieje co chce. Może gdzieś w Kenii albo Somalii zdechnę na malarię, może padnę z głodu i pragnienia, ale z jego powodu na pewno nie będę rozpaczać” – zaśmiała się gorzko przez łzy.
Na początku grudnia Panufnik wyleciał na wschodnie wybrzeże Hiszpanii do Costa Blanca. W mieście Calpe w Walencji pisał w hoteliku symfonię. Właściwie nie tyle pisał, co się nad nią męczył. Sądził, że po rozstaniu z Camillą będzie mógł w spokoju komponować. Nie przewidział tylko, że rozłąka uświadomiła mu, że się zakochał. Ślęcząc nad papierem nutowym i klawiaturą nie mógł się skupić, ponieważ jego myśli nieustannie krążyły wokół niej. Przez kilka tygodni pobytu w dobrych warunkach skomponował nie więcej, niż trzy minuty utworu. Pobyt w Hiszpanii zdawał się być dla jego twórczych planów klapą. „Ja po prostu za nią tęsknię – myślał pochylony nad klawiaturą fortepianu, z którego nie był w stanie wydobyć sensownego dźwięku. – W Dockelfield dobrze mi się komponowało, ale… przy niej. Prawdę mówiąc dopingowała mnie swoją obecnością. Czarem. Opiekuńczością. A teraz? Lepiej nie mówić. Ten mój nieszczęsny plan rozstania się z nią, to porażka. Nic mi się nie układa, ani w twórczości, ani w życiu osobistym. Boże, ja chyba naprawdę jestem nieudacznikiem – wytarł wilgotne oczy. – Ta idiotyczna tęsknota całkowicie mnie rozstroiła. Co mam zrobić? Jak mogę się w sobie zebrać?”. Andrzej Panufnik rozmyślając o niej nie przespał pół nocy. Z rana skonstatował, że sam nie poradzi sobie. Zawali zlecenie i zostanie bez grosza przy duszy. Myślał także o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia. Przypomniał sobie przeczytany kiedyś artykuł w Sunday Times’ie, że okres ten swoją wzniosłą atmosferą wpływa dojmująco na wrażliwych ludzi. Samotnicy i osoby uważające się za nieszczęśliwe wpadają w stany lękowe, załamują się, a nawet popełniają samobójstwa. Natomiast optymiści, osoby wierzące lub żyjące w rodzinie przeżywają najprzyjemniejszy okres w roku. „Kim ja jestem? – huknął na siebie w myślach. – Nie mam rodziny, ale też nie uważam się za samotnika, bo czuję, że kocham i wiem, że jestem kochany – po chwili uzupełnił – …chyba”.
To była decydująca refleksja. Panufnik rzucił się energicznie do otwierania szuflad w szafie i komodzie w poszukiwaniu notesu z adresami. Znalazł go w torbie podróżnej. Kartkując nerwowo wykaz nazwisk, odszukał adres Camilli. Natychmiast zadzwonił do recepcji z prośbą o nadanie telegramu do Anglii. Po przeliterowaniu go do słuchawki, podyktował treść depeszy: „Camillo, proszę, przyjedź do mnie na święta i Nowy Rok. Calpe Alicante, hotel La Paloma, pokój 35”. Zależało mu na tym, aby odwiedziła go przed swoją podróżą do Afryki. Dwa dni po wysłaniu telegramu Camilla pojawiła się w Hiszpanii, a późnym popołudniem zapukała do jego pokoju. Stęsknieni rzucili się sobie w ramiona. Po miesięcznej rozłące nie mogli się sobą nacieszyć. W ciągu tych kilku wieczornych godzin i całej nocy opadły z nich wszystkie krępujące więzy, wyznali sobie najskrytsze myśli, pragnienia, a nade wszystko miłość. Tę sytuację można by uznać za kiczowatą, gdyby nie to, że tak było naprawdę.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? – Camilla, mając opartą głowę na jego piersi, zapytała z pretensją zakochanej pensjonarki. – Tyle miesięcy zmarnowaliśmy.
– A ty dlaczego taiłaś w sobie uczucie? – Andrzej odpowiedział pytaniem.
– Byłam przekonana, że mnie nie chcesz. Zresztą byłeś zawsze taki oficjalny, czasami zachowywałeś się, jak sztywniak – zaśmiała się, jak nastolatka.
– Wszystko tłumiłem w sobie. Przekonywałem siebie monologując w myślach: „Przecież ona ma całe życie przed sobą, a ja jestem starszym panem, nie mogę więc stawać na drodze do jej szczęścia”. Poza tym znałaś moje postanowienie w sprawie małżeństwa.
– Mam nadzieję, że powoli dojrzewasz do zmiany stanowiska – spojrzała na jego szlachetny profil.
– Po–wo–li… – przesylabizował.
– Niezależnie od tego, będziemy razem? – zapytała niepewnie.
– Kochanie, już jesteśmy – pocałował ją czule.
– I będziemy mieli dzieci – zawołała radośnie.
Andrzej zamilkł. Po euforii nagle opanował go smutek, jego oczy zaszły mgłą. Trwało to kilka sekund, zanim Camilla zauważyła, że coś jest nie tak. Przyjrzała się jego nieruchomej twarzy, która upodobniła się do tych z muzeum figur woskowych Madame Tussaud, które niedawno widziała.
– Coś się stało? – była zaskoczona jego reakcją.
Panufnik milczał.
– Andrzej, powiedz coś. O co chodzi? – Camilla po chwili skojarzyła, że zamilkł po jej słowach o dzieciach. – Przepraszam, niepotrzebnie wyskoczyłam z tymi dziećmi.
– To ja przepraszam – starał się mówić bez emocji. – Zburzyłem miły nastrój.
– Ja też go nieświadomie zepsułam, wybacz – pocałowała go w policzek.
– Trudno mi o tym mówić – Andrzej ścisnął mocniej jej ramię.
– Może więc nie mów – starała się złagodzić jego rozdrażnienie.
– Ale ja chcę.
– Nie zmuszaj się – mówiła kojąco.
– Po tym, co się między nami stało chcę, a nawet pragnę, abyś o mnie wszystko wiedziała.
– Mów, najdroższy – Camilla obrysowała palcami jego usta.
– Miałem ze Scarlet dziecko, śliczną córeczkę. Zmarła nieszczęśliwie mając kilkanaście tygodni – westchnął głęboko i zrobił długą pauzę. – Los chyba wymierzył mi karę za to, że zabrałem znajomemu żonę”.
Zanim do tego doszło, Andrzej Panufnik w 1950 roku komponował Suitę staropolską i Koncert gotycki. Była to żmudna praca polegająca na twórczym tkaniu oryginalnych utworów z wykorzystaniem wątków szesnasto- i siedemnastowiecznej muzyki polskiej. Do jej ukończenia potrzebował skupienia. Mieszkał z ojcem i gosposią w dwupokojowym mieszkaniu na Mokotowie, do którego przeprowadził się z Krakowa, gdzie krótko był dyrygentem w filharmonii. W tak małym locum nie był w stanie efektywnie pracować. W czerwcu 1950 roku wyjechał służbowo do Związku Radzieckiego, reprezentując kompozytorów w delegacji polskich artystów. Po powrocie w ostatnich dniach czerwca, jako wiceprezes Związku Kompozytorów Polskich, złożył w Ministerstwie Kultury i Sztuki wymagane sprawozdanie z pobytu delegacji zagranicznej. W ministerstwie przypadkowo dowiedział się, że są wolne miejsca w domu pracy twórczej w Oborach. Od razu zarezerwował tam pokój na lipiec i sierpień, aby w oderwaniu od zgiełku stolicy, oddać się twórczości; i przy okazji odpocząć po męczącym pobycie w ZSRR.
Przebywając w oborzańskim pałacyku zabrał się ostro do pracy. Był zadowolony z zacisznego miejsca i znośnych warunków bytowych. Wokół pałacyku rozciągało się dużo zieleni, pośród której często chodził na spacery. Kilka tygodni po przybyciu, jego spokój został nagle przerwany w pierwszych dniach sierpnia, gdy pojawiła się zjawiskowa Scarlet, czyli Marie Elisabeth O’Mahoney-Rudnicka z mężem Adolfem Rudnickim, znanym pisarzem. Przyjechali tu po ślubie spędzić miodowy miesiąc. Tego dnia Andrzej Panufnik wracał ze spaceru. Wchodząc po kamiennych schodkach na taras budynku zobaczył przez otwarte drzwi wejściowe w hallu przyjaciela Zygmunta Mycielskiego i literatów otaczających wiankiem jakąś parę. Skinieniem głowy przywitał się, zamierzając ich ominąć, gdy wtem Mycielski wyciągnął ku niemu rękę.
– Pozwól, Andrzeju – zatrzymał go.
Panufnik podszedł do przyjaciela niechętnie, ponieważ pragnął jak najszybciej zasiąść do fortepianu i komponować.
– Poznaj nowych gości, świeżo poślubionych małżonków – Mycielski starał się czynić honory domu.
– Pana Adolfa znam z widzenia. Dzień dobry – rzekł Panufnik, podając mu rękę. – Małżonki nie miałem okazji poznać – w tej sekundzie przerzucił na nią wzrok i… strzelił w niego bezgłośny piorun. Doznał olśnienia. Jeszcze nie widział tak pięknej twarzy. Scarlet miała regularne rysy, jasno grafitowe oczy i bosko wykrojone usta.
– To Scarlet – przedstawił ją Mycielski.
– Ładniejsza od Scarlet O’Hary łącznie z Vivien Leight – ktoś rzucił dowcipnie.
Towarzystwo zaśmiało się aprobująco. Kobieta pozornie niedbałym ruchem dłoni poprawiła sobie włosy.
– Pełna zgoda – potwierdził Rudnicki. – Moja żona zyskała taki przydomek z powodu podobieństwa do Vivien Leight z Przeminęło z wiatrem.
„Stokroć ładniejsza od hollywoodzkiej gwiazdy. To imię idealnie do niej pasuje” – Panufnik pomyślał, patrząc na stojącą przed nim piękność. Po chwili podał jej rękę.
– Bardzo mi miło – kompozytor wycedził wolno i od razu zganił się w duchu, że wypowiedział tak sztampową formułkę. Poczuł, że od chwili ujrzenia jej opanowało go jakieś dziwne napięcie.
– Mnie również jest miło – odrzekła miękkim głosem z uroczym akcentem. – „Co za wspaniała postać – pomyślała ściskając delikatnie jego dłoń i poczuła, jak przepłynął przez nią prąd. Zadrżała. Na szczęście nie zauważył tego mąż. – Ma długie, mocne palce, a ten czwarty zgięty, jak u Chopina. I ta twarz… Znam ją z gazet. Arystokratyczne rysy, migdałowe oczy. Przypomina mi młodego Ramzesa. Podoba mi się” – była podekscytowana.
– Przyjechaliśmy tu spędzić miodowy miesiąc – wtrącił Rudnicki lekko zaniepokojony ich przedłużającą się wymianą spojrzeń.
– Mówi pani dobrze po polsku – Panufnik zdziwił się, nie mogąc oderwać od niej oczu.
– Scarlet jest Irlandką – wyjaśnił mąż.
– To nie ma żadnego znaczenia. Liczy się człowiek, nie pochodzenie – skontrowała go.
Rudnicki zmieszał się, bo usłyszał słowa, które często sam jej powtarzał. Zamierzał zaripostować, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się, nie chcąc się spierać o drobiazgi. Grupka stojących literatów z uwagą obserwowała małżonków i kompozytora, wyczuwając natężenie, które zrodziło się między tą trójką.
– Jestem rad, że panią poznałem – Panufnik pożegnał się i uśmiechnął się naturalnie. – Przykro mi, że nie mogę wam towarzyszyć, ale muszę wracać do swojego warsztatu, a konkretnie do tokarki, żeby z jej klawiszy utoczyć kilka nutek – zażartował.
– Staruszku, nie jesteśmy na zebraniu, czy akademii, daj spokój z tematyką produkcyjną – zaśmiał się głośno Mycielski. – Niech się nią martwią nasi towarzysze literaci.
– Nie bądź taki mądry – zaprotestował Jerzy Andrzejewski. – Was, muzyków, też obowiązują pewne normy i zadania – rzekł oficjalnym tonem nie wyczuwając żartu kompozytora.
Towarzystwo spojrzało na niego z niesmakiem, że zepsuł sympatyczną atmosferę spotkania. Przez chwilę nikt się nie odzywał.
– Ja też się cieszę, że pana poznałam – Scarlet przerwała nabrzmiałą ciszę wciąż patrząc zafascynowana na Panufnika. – Na pewno będzie jeszcze okazja, żeby się spotkać i miło spędzić czas. – „Ten czas chciałabym koniecznie spędzić z nim. Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby się to stało” – pomyślała rozemocjonowana.
Andrzej Panufnik idąc do swojego pokoju był pod jej wrażeniem: „Skończona piękność o ciemnych kasztanowych włosach i mlecznej cerze. Oczarowała mnie i jednocześnie zaczarowała – myślał zachwycony. – W okamgnieniu straciłem głowę. Dla kogo? Dla nieznajomej, którą widziałem dwie minuty. Nie wiem, co się ze mną stało, ale chyba zwariowałem. Jeśli zwariowałem, napiszę na jej cześć wariację – zaśmiał się radośnie pod nosem. – Albo romantyczną pieśń, może scherzo, a może serenadę, albo suitę? Co ja plotę, najpierw muszę skończyć swoją suitę. Dziw nad dziwy, bo ni stąd, ni zowąd opanowała mnie, starego kawalera, miłość. Niemożliwe, żeby stało się to po zaledwie kilku spojrzeniach. A jednak możliwe. Przecież ona też była we mnie wpatrzona, jakby oczami chciała mnie zahipnotyzować. I chyba jej się to udało. Nie zwracając uwagi na męża, bezczelnie wpatrywała się we mnie. Świdrująco rozkosznie. Nie pozostawałem jej dłużny. Pieściłem wzrokiem jej anielsko-diabelską twarzyczkę, każdy detal ciała, a ona oczami przyzwalała na to. Słałem ku niej fluidy i czułem, jak odpowiedziała mi: «Odwzajemniam twoje uczucie»” – zakończył rozmyślania. Otumaniony wszedł do pokoju i rzucił się na łóżko. Zamiast zasiąść do fortepianu, gapił się w sufit. Scarlet opanowała totalnie jego myśli, w których widok jej postaci sprawiał mu niewysłowioną przyjemność. „W ogóle nie znam siebie – dziwił się. – Wszystko podporządkowałem muzyce, która od zawsze wypełniała moje wnętrze. Nikt nie miał tam dostępu, nawet dobra, kochana Staszka, bo tam w ciszy pulsuje plazma mojej tożsamości stopiona z zalążkami dźwięków. I nagle wdarła się tam ona, jak chuligan wyważyła drzwi i jednym spojrzeniem rozbroiła wnętrze mojej ciszy…”.
Jeszcze tego samego dnia Andrzej Panufnik i Scarlet O’Mahoney spotkali się przypadkowo późnym wieczorem w korytarzu, gdy oboje w szlafrokach szli do łazienek, których w owym czasie nie było w pokojach. Ucieszyli się na swój widok. Poszli na koniec korytarza, gdzie przy oknie za rozłożystym filodendronem, rozmawiali patrząc sobie głęboko w oczy. Nie zważając na konwenanse, zaczęli mówić do siebie po imieniu.
– Chyba powinniśmy już pójść, zrobiło się późno – Scarlet powiedziała niepewnie, choć pragnęła jeszcze rozmawiać. – Mąż będzie się niepokoił.
– Za chwilę. Nie przerywajmy tego, co tak sympatycznie się toczy. Spotkamy się jutro? – Andrzej dotknął jej nadgarstka.
– Z przyjemnością – odpowiedziała bez wahania i drugą dłonią ścisnęła jego palce.
– W parku, gdzie zaczynają się łęgi. Po obiedzie – zadecydował, myśląc że z rana chciałby napisać kilka nut, bo wtedy najlepiej mu się pracowało.
– Nie możemy pozwolić tak długo na siebie czekać – rzekła łamaną polszczyzną.
– Dobrze – zgodził się z trudem. – A Dolek? – zmartwił się o jej męża.
– Andrzeju! – niemalże go upomniała. – Jesteśmy teraz we dwoje i odczuwamy – mam nadzieję – coś, co jest bliskie doskonałości.
– Olśnienie – pocałował jej dłoń. Scarlet nie opuszczała jej pragnąc, by wciąż ją muskał ustami. Panufnik odczytując jej zamiar, kilkakrotnie powtórzył pieszczotę. – Powiedz, jak to możliwe? – wciąż nie rozumiał tego, co się stało. – Przecież znamy się zaledwie kilka godzin – oczy radowały mu się, jak chłopakowi po pierwszym pocałunku.
– Raczej kilka minut, bądź precyzyjny, przecież pół dnia nie widzieliśmy się – odwzajemniła uśmiech, po czym dotknęła palcami jego policzka. – Na obiedzie minęliśmy się tylko.
– Przez cały dzień nic nie skomponowałem, bez przerwy o tobie myślałem – otworzył się.
– Nie powinnam tego mówić, ale ja też non stop myślałam o tobie.
Andrzej pocałował wewnętrzną stronę jej dłoni, ona natomiast nieznacznie ją zsunęła, by opuszkami palców dotknąć jego warg.
Po kilku dniach, chodząc na długie spacery i tocząc rozmowy okraszane wymianą spojrzeń i czułości, wyznali sobie miłość. Wybuchł płomienny romans. Byli tak sobą zafascynowani, że nie zwracali uwagi na to, co się dzieje dookoła; nie interesowały ich spojrzenia przebywających w ośrodku gości, ani szepty personelu. Zachowywali się, jak para narzeczonych. Trzymali się za ręce i często całowali, zapominając o posiłkach na stołówce. Postanowili tylko nie robić tego w pałacyku oraz przy Adolfie. Ale uczucie było silniejsze, kilka razy, gdy szli przytuleni, minęli się z nim. O dziwo Rudnicki nie okazywał rozpaczy. Porzucenie męża przez żonę w środku miodowego miesiąca, mogłoby zostać przyjęte przez kogoś innego, jako najtragiczniejsze zdarzenie, które spotkało mężczyznę u progu nowego życia. Pisarz zachowywał się godnie, a swój los przyjął ze stoickim spokojem. Po trudnych doświadczeniach międzywojnia oraz po przejściu przez piekło wojny i okupacji, nic nie mogło go zaskoczyć. Będąc zaś wnikliwym obserwatorem, dobrze poznał charakter i osobowość Scarlet w czasie krótkiego małżeństwa.
Pewnego dnia byli na spacerze na leśnym dukcie za pałacykiem. Usiedli na ławie z bali. Panufnik objął ją.
– Nigdy nikomu nie uczyniłem krzywdy, a czuję się trochę jak złodziej – powiedział niepewnie po tygodniu odurzenia uczuciem.
– Nie rozumiem cię? – Scarlet spojrzała mu przenikliwie w oczy.
– Uczyli mnie od dziecka, żeby nie kraść cudzej własności – rzekł tonem kaznodziei.
– Nie byłam i nie jestem niczyją własnością – zaprotestowała. – Szanuję Dolka, ale jestem niezależną osobą. Poza tym nie wolno ci tak mówić.
– Przepraszam cię, lecz takie myśli same mnie nawiedziły.
– Andrzeju, zakochaliśmy się od pierwszego spojrzenia – po chwili poprawiła się – od pierwszego wejrzenia. Ty nikomu nie zrobiłeś krzywdy.
– Na pewno? – wciąż nie był przekonany.
– Trafiła nas błyskawica uczucia. Ślepy traf – powiedziała niezgrabnie. – Szczęśliwy traf – Scarlet znowu się poprawiła akcentując dobitnie każde słowo.
– Chyba masz rację – powoli dawał się przekonać. – Los tak pokierował naszymi ścieżkami, że się przecięły w określonym czasie i miejscu.
– Cudowny przypadek. Tak musiało się stać. Wcześniej byłam tylko zauroczona. Teraz miłość powaliła mnie. Zauważ, Dolek się nie załamał, nie robi mi żadnych scen. Zrozumiał sytuację. To mądry człowiek.
– Może nie powinienem tego mówić, ale… w pewien sposób go podziwiam.
– Jestem przekonana, że będąc z tobą pozostanę z nim w przyjaźni.
– Ryzykowna teza.
– Andrzeju, nie martw się. Pokochałam cię bezwarunkowo i…
– Też cię kocham, Scarlet – wszedł jej w słowo i pocałował ją w usta.
– …I pobierzemy się? – zaryzykowała.
– Nie zapomnij najpierw się rozwieść – zaśmiał się łobuzersko.
Scarlet zawtórowała mu radosnym śmiechem pokazując piękne zęby w oprawie kształtnych ust.
Po zachwycających dniach przeżytych przez kochanków w Oborach, sprawy potoczyły się dosyć szybko. Po pięciu miesiącach od ich spotkania, pierwszego lutego 1951 roku, Scarlet rozwiodła się z Rudnickim, a trzynastego lipca została żoną Andrzeja Panufnika. W chwili załatwiania sprawy rozwodowej przyznała mu się, że miała już za sobą dwa małżeństwa. Jako osiemnastolatka zakochała się w polskim oficerze przebywającym w Wielkiej Brytanii, Janie Zakrzewskim, z którym pobrała się w roku zakończenia II wojny światowej. Dzięki niemu szybko nauczyła się języka polskiego. W 1946 roku przyjechali do Polski. Swoją urodą wzbudzała zachwyt niemal u wszystkich mężczyzn. Miała kilka romansów, po których rozwiodła się z Zakrzewskim. Następnie wyszła za mąż za tłumacza Kazimierza Piotrowskiego, który wprowadził ją w środowisko literackie. Długo jednak nie pozostała jego żoną, atrakcyjniejsze dla niej okazało się środowisko pisarzy. Obracając się w nim poznała Adolfa Rudnickiego, z którym zawarła ślub w 1950 roku.
Gdy Panufnik usłyszał historię jej trzech małżeństw, zrazu tym się nie przejął. Dopiero przy pierwszej poważnej awanturze z okazji wyjścia na jakieś przyjęcie (Andrzej nie chciał jej towarzyszyć uważając, że jest to stracony czas dla jego pracy twórczej) przejął się poważnie, że jest jej czwartym mężem. Wówczas ujrzał nieznaną mu dotychczas cechę charakteru żony, którą była jej potrzeba nieustannej adoracji. Miała ją tak głęboko zakodowaną w świadomości, że przedkładała ją nad inne wartości. Dla Panufnika, który całymi dniami był skoncentrowany na komponowaniu, jej wymagania w tym względzie były męczące. Ponadto rozpraszały jego twórcze skupienie.
Małżeństwo Panufników, po kilku miesiącach od zawarcia związku, dotknęła tragedia. Kompozytor przebywając od kwietnia 1952 roku w Chinach w składzie delegacji muzyków, otrzymał z Warszawy telegram o tragicznej śmierci ich malutkiej córeczki o irlandzkim imieniu Oonagh. Doszło do niej podczas codziennej kąpieli dziecka, gdy matkę złapał atak epilepsji. Dramat ten spowodował, że na długi czas kompozytora opanowała twórcza niemoc. Śmierć dziecka nie wpłynęła negatywnie na losy małżeństwa, mimo krążących plotek, że winna była Scarlet.
W 1954 roku Andrzej Panufnik uciekł z reżimowej Polski. W tym czasie był powszechnie uważany za najwybitniejszego kompozytora PRL-u, zastępując na tym miejscu Romana Palestra po jego ucieczce na Zachód. Pełnił także wysokie funkcje, będąc m.in. wiceprezesem Związku Kompozytorów Polskich. Nie miał jednak ambicji zajmowania się działalnością społeczną, ani polityczną. W okresie socrealizmu komponował muzykę wypełniając narzucone przez władzę dyrektywy, jednak źle się z tym czuł, bo czynił to wbrew własnym przekonaniom artystycznym i politycznym. Poza tym niektóre jego utwory i tak zostały przez partyjnych krytyków uznane za formalistyczne.
Plan wyrwania się zza żelaznej kurtyny opracował wspólnie z żoną, która w marcu 1954 roku wyjechała do Londynu pod pretekstem zobaczenia się z chorym ojcem. Scarlet namówiła polskiego kompozytora, Konstantyna Regameya, mieszkającego w Szwajcarii, aby zainicjował dla Andrzeja Panufnika (którego dobrze znał) zorganizowanie sesji nagraniowej dla radia w Zurychu. Po ustaleniu daty nagrania na 12 i 13 lipca, dyrektor radia Rolf Lieberman wysłał do Warszawy imienne zaproszenie. Kompozytor z udawanym ociąganiem (aby nie wzbudzić podejrzeń) zgodził się wyjechać do Szwajcarii. Podczas pobytu był śledzony przez polskie służby. Regamey nie przejmując się tym, zawiózł go na lotnisko w Zurychu, skąd Panufnik odleciał do Londynu. Po ucieczce jego nazwisko i utwory zostały objęte w kraju cenzorskim zakazem publikacji i wykonań na ponad dwie dekady.
W Anglii nie zamierzał budować swojej pozycji ani popularności na sensacji związanej z ucieczką z Polski, pragnął tylko rzetelnie poinformować Zachód o sytuacji artystów w krajach komunistycznych. Liczył też na to, że po wyciszeniu się związanego z ucieczką szumu, znajdzie warunki, by w spokoju oddać się swojej pasji. Mimo realizacji kilku zleceń i skromnego wsparcia finansowego współorganizowanego przez Jana Nowaka Jeziorańskiego, dyrektora Radia Wolna Europa, małżeństwo Panufników żyło skromnie. Szef działu muzycznego Arts Counsil John Denison, przyjaciel Panufnika, znając jego sytuację finansową spowodował, że zarząd orkiestry symfonicznej w Birmingham zaproponował mu objęcie jej dyrekcji, jednak przed podjęciem decyzji zaproszono go na próbny koncert szóstego grudnia 1956 roku.
W przeddzień wyjazdu do Birmingham kompozytor i żona pakowali rzeczy do swoich neseserów.
– Kochanie, gdzie jest moja muszka do fraka? – Panufnik zapytał żonę, która już kończyła pakować swoją garderobę do wielkiej walizy.
– Mam nadzieję, że nie przyjmiesz tej propozycji – Scarlet myślała o czym innym.
– Jeśli na to liczysz, po co ze mną jedziesz? – zdenerwował się.
– Zawsze uważałam, że powinniśmy razem uczestniczyć w tego typu imprezach.
– Chcesz być ze mną na koncercie, a nie wspierasz mnie.
– Andrzeju, od dłuższego czasu nigdzie nie wychodziliśmy, choć było tyle świetnych okazji. Ostatnio rezygnowałeś ze wszystkich zaproszeń, bo wolałeś siedzieć w swojej norze i grać na fortepianie. Na szczęście ja nie poddawałam się twojemu terrorowi – powiedziała złośliwie.
– Chyba oszalałaś! – Panufnik podniósł głos.
– Przeciwnie, to ty zachowujesz się nienormalnie. Jak człowiek normalny może dobrowolnie zamykać się w domu, jak w więzieniu, rezygnując ze wszystkich atrakcji, które daje życie – Scarlet odpowiedziała również podniesionym głosem.
– Atrakcje – krzyknął. – Otóż to! – Atrakcje towarzyskie – powtórzył ironicznie. – Ty o niczym innym nie myślisz, tylko o nich. Żeby bywać na proszonych obiadkach, kolacyjkach, na imprezach wśród znanych ludzi. A jeśli ja nie mogę, ty na to nie zważasz, tylko wybierasz się sama.
– Jesteś niesprawiedliwy. Przecież tyle lat towarzyszyłam ci na wszystkich twoich koncertach i galach. Powiem może nieskromnie, ale prawdziwie, że przy mojej aurze twój talent zawsze świecił jaśniej i dzięki temu zyskiwałeś dodatkowe uznanie – niemalże załkała.
– Co za perfidne odwrócenie kota ogonem – Panufnik oburzył się. – Owszem błyszczałaś, ale blaskiem odbitym, bo swojego światła nigdy nie miałaś i nie masz. Przepraszam, pomyliłem się, masz. Masz aurę świecącą od swoich sukien, kolii, kolczyków, makijażu i oczu wabiących wszystkich facetów.
– Jesteś skończonym chamem! Jak możesz wygłaszać takie niedorzeczności. A moja książka skąd się wzięła? Z błysków toalet? Napisałam ją z potrzeby serca i umysłu. Nie jestem idiotką, choć mnie za taką uważasz.
– Nigdy tak nie powiedziałem – zaprotestował, chociaż nieraz w złości myślał, że inteligencją nie grzeszyła.
– Ale ja to czuję. Ty chyba myślisz, jak wszyscy wymądrzający się na temat kobiet kretyni, że ładna to znaczy głupia. Wiedz, że nie jestem głupia gęś. A że natura obdarzyła mnie urodą, to nie moja wina. Dlatego nie zamierzam zmarnować otrzymanego daru i wykorzystuję go do dobrych celów.
– Jeżeli dobrymi celami nazywasz swoje ostatnie podboje towarzyskie, to się zgadzam.
– Co ty opowiadasz? – zaniepokoiła się.
– Mówili mi znajomi, że w ostatnim czasie w nocnych lokalach ściskałaś się z pewnym przystojnym młodzieńcem. Zresztą nie musieli mi tego mówić, bo huczy o tym pół Londynu.
– Nieprawda. To kłamstwo. Wyrywam się z domu, bo się w nim duszę – umiejętnie zwekslowała temat, by uciec od niewygodnego wątku bywania w nocnych lokalach. – Męczę się w domu z twojego powodu. Jak można w nim wytrzymać, jeśli ty sparaliżowałeś jego funkcjonowanie. Nic nie mogę głośniej zrobić, bo wszystko ci przeszkadza. Nawet, gdy jesteś zamknięty w pokoju. Wczoraj, gdy upuściłam w kuchni widelec, skrzyczałeś mnie, że robię hałas. To nie jest normalne – uroniła łzę.
– Jak zwykle przesadzasz. Ale prawdę mówisz, że męczysz się w domu. Już od dawna zauważyłem, że pozostawanie w nim wieczorami, nie tylko na weekendy, napełnia cię przerażeniem. W ogóle nie patrzysz na wspólne dobro, lecz egoistycznie szukasz zaspokojenia próżności i potwierdzenia własnych powabów.
– Zarzucasz mi egoizm? To draństwo. Już zapomniałeś, jak dzięki mojemu listowi do amerykańskiej organizacji otrzymałeś stypendium? Nawet te skromne sto dolarów miesięcznie były w naszej biedzie ważnym składnikiem domowego budżetu.
– Wypominasz mi to.
– Tylko przypominam, bo bezpodstawnie zarzucasz mi egoizm.
– Jak więc można nazwać twoje zachowanie, jeśli ciągle bywasz w restauracjach i klubach, ciągle stroisz się w nowe ciuszki, gdy czasem brakuje nam pieniędzy na gaz i inne rzeczy.
Scarlet już chciała mu odpowiedzieć, że bywając w lokalach nie wydała nigdy pensa, bo za wszystko płacili zapraszający ją wielbiciele, jednak w ostatniej chwili powstrzymała się. Nie mogła jednak pozostać mu dłużna za to, że wspomniał o braku w domu pieniędzy.
– Nie chcę się poniżać do tego stopnia, aby przypomnieć ci, że to mąż powinien zapewnić żonie bezpieczeństwo materialne, nie mówiąc o przyzwoitym poziomie życia – rzekła jadowicie.
– Jednak to powiedziałaś. Podziwiam twój talent bałamutnej konwersacji. Zaprzeczasz własnemu egoizmowi, ale jednak nieustannie zadajesz szyku, gdyż boli cię perspektywa utraty wysokiej pozycji towarzyskiej.
– A ja podziwiam twoje pogodzenie się z biedą. Przecież my od kilku lat nie żyjemy, lecz egzystujemy. Wiedz, że dalej nie mam zamiaru marnować życia. Jestem jeszcze młoda. Swoją drogą do tej pory nie przeszkadzało ci, że czasem gdzieś wychodzę.
– Przypomnę ci tylko, że wychodzisz nie tyle jako Scarlet, ale bardziej jako moja żona, żona kompozytora.
– Nie dodałeś: żona znanego kompozytora – powiedziała ironicznie.
– Nie chcę, aby moje nazwisko, nawet jeśli jest ono także twoje, trwonione było po jakiś nocnych klubach. Mam obowiązek o nie dbać.
– Jesteś próżny.
– Nigdy nie byłem próżny. Chcę tylko chronić własną godność. I dobre imię. Proszę cię, żebyś to przemyślała – Andrzej złagodził ton.
– Wydaje mi się, że nie byłam ci kulą u nogi na drodze twojej kariery. Przeciwnie – Scarlet również przestała mówić podniesionym głosem. – Jako para zawsze wzbudzaliśmy zainteresowanie, a nawet podziw londyńskiego high life’u, co niewątpliwie podnosiło twój prestiż artystyczny.
– Dlatego cieszę się, że postanowiłaś być ze mną na koncercie w Birmingham – pocałował ją w policzek. – Przepraszam za przykre słowa.
– Zapewniam cię, że nasze pojawienie się w sali koncertowej wywoła podziw nie tylko widzów, ale także muzyków i dziennikarzy – Scarlet uśmiechnęła się i przytuliła się do niego.
„Ona jednak się nie zmieni – pomyślał ze smutkiem. – W głowie ma tylko podziw otoczenia, wystawność i czczy blichtr”.
– A muszkę masz w wewnętrznej kieszeni fraka – powiedziała uprzejmie.
– Dziękuję – sprawdził ręką i przekonał się, że istotnie tam była. – A jak z twoją książką, którą wysłałaś do redakcji gazety?
– Nie mówiłam ci tego? W styczniu mają wydrukować wybrane fragmenty w piśmie „Birmingham Evning Despatch”. Tak się cieszę.
Tu należy uzupełnić, że Scarlet po powrocie do Wielkiej Brytanii napisała książkę Z miasta strachu (Out of the City of Fear) wydaną w Londynie w 1956 roku. Przedstawiła w niej, bardzo subiektywnie, trudną polską rzeczywistość lat bierutowskich, wspominając także o kłopotach męża związanych z jego aktywnością, jako twórcy i wiceprezesa związku kompozytorów.
Grudniowy koncert w Birmingham był ostatnią publicznym występem, na którym widziano wspólnie Andrzeja i Scarlet. Jako dyrygent zaprezentował się znakomicie. Panufnikowi zaproponowano stanowisko dyrektora muzycznego orkiestry symfonicznej, które miał objąć we wrześniu 1957 roku. Wiązało się to z przeprowadzką. Długo namawiał do niej małżonkę, lecz ta stanowczo odmówiła. Był to pierwszy poważny krok prowadzący do rozstania. Zresztą małżeństwo od dłuższego czasu przeżywało kryzys.
W sobotnie upalne południe, 31 sierpnia tego roku, Panufnik czekał na peronie dworca kolejowego London Euston na pociąg do Birmingham. Siedząc na ławce zamyślił się: „Nie chcesz być ze mną, trudno. Zniosę to. Starałem się ratować małżeństwo, lecz żyjąc z tak toksyczną osobą, jak ty, nie byłem w stanie tego uczynić, ba! nawet cudotwórca nie uzdrowiłby naszego związku. Zresztą żyliśmy ostatnio w permanentnym kryzysie, małżeństwo stało się wydmuszką, a ty przysparzałaś mi samych kłopotów. Wiem, że nawet gdybyś chciała, nie zmienisz się, nie zrezygnujesz z możliwości pokazywania się na przyjęciach i imprezach, z przyjemności przyjmowania hołdów od zachwyconych tobą wielbicieli. Prawdę mówiąc jesteśmy sprzecznymi naturami, ty żyjesz na pokaz, ja zaś jestem twoim przeciwieństwem, mam swój wewnętrzny świat. Owszem pragnęłaś mojego sukcesu, ale tylko dlatego, by ugruntować swoją pozycję towarzyską i nieustannie błyszczeć w warszawskich, a potem londyńskich salonach. Przy tak sprzecznych osobowościach i odmiennych celach życiowych dziwię się sobie, że tak długo wytrzymałem z tobą, osobą nie rozumiejącą mnie i mojej twórczości. Nareszcie odpocznę od permanentnych kłótni, będę mógł żyć i komponować w spokoju” – jego zamyślenie przerwał gwizd nadjeżdżającego pociągu. Wyjazd kompozytora oraz pozostanie Scarlet w Londynie, oznaczały rozpad małżeństwa. Ostatecznie rozwiedli się w 1958 roku.
– Po wygaśnięciu dwuletniego kontraktu na prowadzenie orkiestry symfonicznej, powróciłem do Londynu, by zająć się zaniedbanym komponowaniem – kontynuował swoją opowieść. – Zaoszczędziłem trochę grosza. W tym czasie poznałem Winsome, która pracowała w dziale plastycznym British Counsil. Zaprzyjaźniliśmy się, a potem… Zdawało mi się, że po tamtym fatalnym związku szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnęło. Niestety Winsome zachorowała…
– Andrzeju, nie obraź się – Camilla weszła mu w słowo – już o tym mówiłeś.
– Prawda. Wystarczy tych wspomnień.
– Zapewniam cię, że teraz szczęście na pewno cię już nie opuści.
Zapewnienie Camilli Jessel ziściło się. Andrzej Panufnik złamał wreszcie zmurszałą obietnicę nieżenienia się i poślubił ją w 1963 roku. Po pięciu latach urodziła im się Roxana, a rok po niej Jeremy. Jego kompozycje, choć były już wcześniej cenione, w latach 80. i na początku lat 90. zyskały jeszcze większe uznanie. Wykonywane były przez orkiestry symfoniczne, kameralne oraz przez solistów w wielu miastach Ameryki Północnej i Europy. W 1983 roku Monako uhonorowało go nagrodą za całokształt twórczości (w tym mieście przed dwudziestu laty zdobył pierwszą nagrodę w Konkursie Kompozytorskim). Natomiast w styczniu 1991 roku Panufnik odebrał z rąk królowej brytyjskiej Elżbiety II akt przyznania mu tytułu szlacheckiego Sir.
Wbrew wielu obawom oraz na przekór wymyślonej przez siebie teorii, że w związkach z kobietami prześladował go pech, Andrzej Panufnik i Camilla Jessel byli szczęśliwym małżeństwem przez prawie trzydzieści lat, do chwili jego śmierci 27 października 1991 roku.
Franciszek Czekierda
chyba się dobrze kończy
czytając to i inne rzeczy – życie jest trudne a mżęzczyźni straszni