Piotr Wojciechowski –  PORA CZYTAĆ CONRADA

0
65

     Polska to fascynujący cel podróży. Wśród moich lektur aż trzy ważne książki podróżnicze. Lata dziecięce i szkolne spędziłem w Lublinie, to miasto pełne tajemnic. Nowy klucz do niego znalazłem w fotoalbumie przygotowanym ze wzruszającą pieczołowitością. Autorka – Ewa Zielińska. Tytuł – Fotografie dawnego Lublina z akt Inspekcji Budowlanej. Na okładce  fasada domu, który mijałem idąc do szkoły. Pod balkonem szyld, którego wtedy już nie było: Jadłodajnia Polskiego Związku Zawodowego Chrześcijańskiej Służby Domowej. Podróż przez fotografie z lat trzydziestych, aż po wojnę. Nazwiska na szyldach, żydowskie i polskie. Świat zapomniany, skreślony okrucieństwem wojny, dziś bliższy prozie Bruno Schulza niż współczesnemu obrazowi Lublina. Podróż do której wracam. Sięgam po następną pozycję podróżniczą – ten sam czas. Dziennikarz i agent wywiadu, pogodny gawędziarz i dumny ze swojej brytyjskości cyklista objechał Polskę rowerem w 1934 roku. Jego relacja zachwyca uczciwym brakiem obiektywizmu – a także wyraźną sympatią dla tego dziwnego kraju. Nie był w Lublinie, ale zrobił zadziwiający rajd. Od Gdańska po Huculszczyznę, od wizyty u przeora na Jasnej Górze po Jamę Michalikową w Krakowie, po wileńskie spotkanie z zakonnikiem, który znał Lenina i Rasputina. Przenikliwe analizy ekonomiczne, demograficzne, polityczne i wojskowe przemieszane z pyszną, zjadliwie złośliwą miejscami warstwą anegdotyczną. Bernard Newman zostawił nam w grubym tomie „Rowerem przez Drugą Rzeczpospolitą Polską” coś więcej niż pyszne czytadło – rozległy materiał do osobistej refleksji, do porównań ze współczesnością. I wreszcie trzeci, świetnie się w triadę wpisujący wolumen – też napisany po angielsku, a po polsku nadzwyczaj starannie wydany. Biografia malarza napisana przez malarza. Kalifornijczyk Eric Karpeles popadł w całożyciowe zafascynowanie twórczością i życiem Józefa Czapskiego. To musiało zaowocować głęboką fascynacją Polską i jej kulturą. W biografii zatytułowanej „Prawie nic” jest prawie wszystko – przedwojenne podróż kapistów do Paryża, jest Katyń i Monte Cassino, są sylwetki ludzi paryskiej „Kultury”, są podróże do Polski, spotkania z Jackiem Woźniakowskim i Adamem Zagajewskim, są głębokie analizy rozwoju malarstwa Czapskiego i liczne cytaty z listów, pamiętników, esejów.

   Zadziwiające, że czytając te książki o Polsce napisane przez przybyszów byłem wdzięczny, że dostaję taką świeżą wizję, że weszli w mój świat, poświęcili kawał życia. Ale nie tylko to. W głębi, w podszewce wrażeń odkrywałem w sobie jakąś czujność, jakąś niepewność. Czy oni są sprawiedliwi? Czy mają prawo rozumieć nas po swojemu? Czy nie dzieje mi się krzywda? Pewnie jeszcze będę się z nimi spierał.

 Podczas wakacji pandemia nieco odstąpiła, w końcu trochę można było podróżować naprawdę. Nasze małe i średnie miasta to szkatuły skarbów. W Krośnie trzeba zobaczyć Farę. Ile razy się do niej wejdzie, tyle razy odkryje się  klejnot, dozna się olśnienia. Do Fary idzie się ulicą Portiusa i czyha tam prawdziwie literacka przygoda – antykwariat Zbigniewa Oprządka. Od wejścia czułem się, jakbym wszedł w prozę Brunona Schulza, jakby otwarł się przede mną kolejny sklep cynamonowy, jakby drzwi szafy prowadziły za okładkę Księgi Świata. Przez szafę wszedłem do powiązanej z antykwariatem galerii, też tonącej w książkach. To była scenografia i żywy obraz w niej, żywy, bo mimo kryzysu książki i czytelnictwa właściciel twierdzi, że jeszcze nie zamyka. „Przetrwanie” – powtarza. Wygląda, jakby i jego samego napisał mistrz z Drohobycza, ale biegle prowadzi internetową część biznesu, obiecuje wynaleźć każdą książkę. Oczywiście byłem pewien, że pozachwycam się i nic u Oprządka nie kupię. Przerzuciłem, przekartkowałem, poszperałem po dolnych i wysokich półkach. Udało się wyjść. Poszedłem na kawę i wróciłem jednak. Antykwariat na ulicy Portiusa okazał się Wyspą Magnetyczną, a ja stalowym wrakiem mocnych postanowień. Wróciłem, kupiłem. Conrad, jakby tych książek w domu brakowało! Ale brakowało – „Opowieści  niepokojących; opowieści zasłyszanych”. Złamałem postanowienie, ale mam wymówkę. Gdy trzeba było w pośpiechu likwidować mieszkanie i domową bibliotekę na Narutowicza w Lublinie, mój starszy brat miał prawo pierwszeństwa do książek Conrada. Jako starszy i jako żeglarz co opłynął Amerykę Południową. Pamiętałem, że były te opowieści w bibliotece, pewnie poszły do brata. Teraz los dawał mi je znowu. Kupiłem. Czytam.  Warto było zgrzeszyć niekonsekwencją i kupić. Pojmuję, Brytyjczycy musieli go przyjąć, bo objawił im w przepychu formy  barokową literackość. Okrutna moralistyka kapitana Conrada nie mieściła im się w głowach.  „Opowieści niepokojące; opowieści zasłyszane”, a każde z nich to arcydzieło prozy, co więcej przeważne okazuje się że mają aktualność zadziwiającą. Próbka taka –  z opowiadania „Książe Roman”. Bohaterowie opowiadania rozmawiają o patriotyzmie – i tu zaczyna się cytat: „o patriotyzmie uczuciu nieco skompromitowanym, ponieważ nasi delikatni zwolennicy humanitaryzmu uważają je za pozostałość z czasów barbarzyńskich. A przecież ani ów wielki malarz florencki, który myślał o swoim mieście, kiedy śmierć zamykała mu oczy, ani św. Franciszek, który ostatnim swoim tchnieniem błogosławił Asyż, nie byli barbarzyńcami. Dla należytego zrozumienia patriotyzmu potrzebna jest pewna wyższość ducha – albo też szczerość uczuć, której brak w prostackiej ogładzie współczesnej myśli, niezdolnej do pojęcia wzniosłej prostoty sentymentu, płynącego z samej natury rzeczy i ludzi.”

    Dziś także głosy delikatnych zwolenników humanitaryzmu bywają przeciwstawiane patriotycznym deklaracjom. Chce mi się uciekać od takiej słownej szermierki, bo kategorie „wyższości ducha” i „szczerości uczuć” sprawdzają się poza słowami – w czynach. A jakości czynów doświadczamy. Uciec  od Conrada nie mogę, bo jakby dalej trwało przyciąganie Wyspy Magnetycznej – zachwyt nad formą nie pozwala mi porzucić lektury. Więc trzeba zatrzymać się nad tym olśnieniem. Czciłem dotąd Conrada za to, jak kształtował naszą przeszłość –  a czynił to bo nie tworzył utopii ani dla Polski, ani  dla żadnej innej społeczności. Wiedział, że jego wymagania są wygórowane. Tworzył utopię na własny użytek.

    Jaki wzór życia dyktowała mu ta utopia? Po pierwsze – być na lądzie tak bardzo, tak mocno u siebie, jak  się bywało na pełnym morzu, na mostku kapitańskim statku. Dowodzić swoim życiem, nadawać mu kierunek. Po drugie – być w języku, być w angielszczyźnie równie mocno u siebie, mieć po stronie swojego pisarstwa Imperium Brytyjskie z cała potęgą jego floty, wojska, historii, tronu. Czuć, że się jest u siebie w języku panującym od ujścia Tamizy, po szczyty Himalajów, po wyspy Oceanii, po puszcze Konga. Wychodząc z podejrzanych i poniżanych peryferii imperium Romanowów wejść w samo centrum imperialnej brytyjskości, stać się dżentelmenem, posiadaczem, białym panem. Był nie tylko piewcą godności i honoru, był ich zakładnikiem. Tak zaprojektował sobie Conrad nie tylko sposób na życie. Tak jawił mu się przede wszystkim sposób na polskość i Polskę. Przywrócić godność, dać argumenty nadziei sobie, Polakowi, rozbitkowi – jak ten z „Amy Foster” – to było wszystko, co zaplanował zrobić dla Polski i to wykonał.

   Gdyby walczył piórem o swoje tylko, nie miałby w kraju ojczystym takiego odzewu, tak mocnego i trwałego wpływu na kształt etosu elit.  Kto nie poszedłby za wizją Polaka należącego do Europy Dżentelmenów? Myślę, że Jan Paweł II był jednym z ostatnich tego conradowskiego zaciągu.

    Kontekstem conradowskiej utopii było zagrożenie podłością. Conrad  proponował styl obrony. Etos „kilku prostych prawd”, podstawowych wartości. To one miały służyć realizacji i obronie utopii, one też okazały się ważnym składnikiem rozmaitych odmian polskich postaw  etycznych, w dwudziestoleciu międzywojennym, a zwłaszcza w czasie wojny.

   Dziś  uderza Conrad inną aktualnością. Już w  pierwszym opowiadaniu zbioru  „Karain-wspomnienie” otwiera przestrzeń, w której tragiczny sens świata spotyka się z heroizmem opisanym przez wizję braku heroizmu, przez katastrofę ludzkiej małości. Pokazuje  trzech białych dżentelmenów jako świadków tragedii przeżywanej przez kolorowego. Ratują go bezczelnym oszustwem, sami wychodzą z tego z zadrą w sumieniu. Finał jest komentarzem – pokazuje europejskie miasto widziane oczami sytymi przepychu egzotycznych archipelagów, oczami powracającego po latach żeglarza, jednego z tamtych trzech. Tak widzi miasto swojego powrotu: – „wszystko trwało zrezygnowane i ponure pod zstępującym mrokiem […] Niezliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły pozbawione wyrazu twarze […]A ponad tym wąski, poszarpany pasek nieba przesłoniętego dymem rozciągał się kręto i nieruchomo między wysokimi dachami jak zbrukany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu.

   W trzecim opowiadaniu zbioru, „Placówka postępu” – powraca napięcie między białym człowiekiem z miejskiego tłumu, a tajemnicą człowieczeństwa niesioną przez tych, których biały widzi jako dzikich. „Placówka postępu” to opowieść o ludziach z miasta wyjętych ze zorganizowanego społeczeństwa prawa, transakcji, ubezpieczeń i ułatwień, ludzi nagle postawionych w sercu dziczy, w jądrze afrykańskich ciemności. Mają być kółeczkiem w machinie rabunku, mają skupować kość słoniową. ”Byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych, których istnienie umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwy tłumom cywilizowanym. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wynikają tylko z wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie, uczucia i zasady należą nie do jednostki, tylko do tłumu; do tłumu, który wierzy niewzruszenie w siłę swych instytucji i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinii. Ale zetknięcie z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem, wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój.

  Czy Conrad nie pokazuje nas samych w lustrze? Czy nie mówi coś ważnego o istocie nagłego i głębokiego niepokoju, który musi napełniać serca polskich żołnierzy patrzących przez zwoje  granicznych  drutów kolczastych na bezimiennych przybyszów, uchodźców pędzonych przez ludzi Łukaszenki. Nasi żołnierze są nie tylko świadkami tragedii. Los napisał dla nich inne role.

  Czy nie podobny niepokój ogarnął nas, ludzi Zachodu, kiedy z ekranów rzucono: „Kabul wzięty”?  Wiemy, że jest inaczej niż było, że coraz trudniej czerpać wskazówki z utopii kapitana Conrada. Wyjdziemy z tego z zadrą w sumieniu. Nie ma drogi powrotu do pozorów niewinności. Kończy się pewien świat, a nie wiemy co się zaczyna.    

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko