Krystyna Habrat – PO CO SIĘ PISZE KSIĄŻKI?

0
361

  Świadomie stawiam tak naiwne pytanie w tytule, żeby coś na ten temat napisać,  nie próbując tematu wyczerpać ani podchodzić do niego z należytą rozwagą i erudycją.

  Po prostu wczoraj znalazłam na Facebooku list zrozpaczonej matki o pobiciu jej syna przez bandziorów i braku należytej reakcji  policji. Urazy może nie są tak  straszne, ale najgorszy jest teraz strach przed wyjściem z domu wieczorową porą. Boi się matka, jak to matka, a syn, student,  choć gra chojraka, pewnie też ma   stracha. Może słyszał, jak w latach 90-tych napadano z kijami bejsbolowymi przypadkowych przechodniów i bito do skutku – śmiertelnego. Dotąd pamiętam nazwisko zamordowanego tak studenta: Łysiak – podobno spokojnego i bardzo zdolnego. Syn znajomych, przystojny i mądry,   też został   dotkliwie pobity po głowie, że zarzucił studia tuż przed magisterium i już nie ułożył sobie życia.

  Komentarze pod wpisem matki są współczujące.  Inni oburzają się na brak reakcji policji. To ja napisałam ot tak sobie: Spróbuj opisać to w liście do ministra właściwego resortu.

  Po kilku godzinach odpisała: “Myślę, że takich maluczkich nie posłucha, aczkolwiek i kropla drąży skałę.”

  Odruchowo pociągnęłam swoje uparcie: Spróbuj. To częsty sposób postępowania i prawidłowy. Przepisz tam dokładnie, co tu napisałaś. Życzę, aby sprawa przybrała pozytywny obrót, bo to naprawdę dotyczy nie tylko jednej osoby, ale bezpieczeństwa ogółu społeczeństwa. Cóż szkodzi przypomnieć “górze” czego my się boimy i co należy poprawić. Oczywiście napisz tylko w swojej sprawie, tak jak to opisałaś.  .

  I wróciłam do swoich spraw, zapominając o bezradnej matce.

  Przypadkiem trafiłam znowu na ten wpis i nagle mnie olśniło! Znalazłam się przecież w środku pisanej przez nią powieści. Poznałam to po  tytule jej książki w tle obrazka z poszkodowanym chłopakiem. Zatem ona o tym pisze i bada reakcje ludzi.

  Więc uzupełniłam: “Nie należysz do maluczkich. Poznaję Cię Elżbietko. Twój głos jest ważny, bo jesteś autorytetem. Autorką powieści. Mylę się?”

  Szybko znalazłam  odpowiedź: “Krysiu Tak sobie myślę, że mam o wiele więcej spraw , które mogłabym w takim liście opisać, coś podpowiedzieć, coś zasygnalizować, ale czy to wszystko spotka się z zainteresowaniem, nie wiem…”

   No, tu już odpowiedzi wymyślić nie potrafiłam. Kiedyś myślałam, że po to – miedzy innymi – pisze się książki, ale tak może było w czasach, gdy piszących było niewielu? A czytający mieli więcej czasu. Taka Ewelina Hańska sprowadzała sobie powieści Balzaka aż z Paryża. Ale ona zmieniła tylko życie autora. Ech, może jednak warto zaryzykować i sprawdzić nasze czasy – jaki jest odzew na głos autora/autorki powieści.

  Napisałam to, ale zrozumiałam, że   autorka kobiecych powieści zarzuciła haczyk na czytelników i bada ich opinie na podsunięty temat, ich reakcje. Może coś ciekawego zasugerują, podsuną zwrot akcji?

  I takim to sposobem sama mogłabym znaleźć się w powieści autorki  poczytnych książek dla kobiet.. No, może tylko przez podstęp autorki przyczyniłam się do pchnięcia akcji pisanej powieści na inny tor. Gdyby chciała to wykorzystać. Nie mam nic przeciwko temu.  Byłabym tylko ciekawa, jak to wyjdzie.

  Natomiast mam wątpliwości do mojego wizerunku, jaki znalazł się w wielkiej książce – przeszło 600 stron z ilustracjami – kilka miesięcy temu. Tam sympatyczny kolega szkolny opisał swoje miejsce urodzenia, a była to mała wioska, obok której – krótko przed wojną – powstało nowe,  dziś 80-tysięczne miasto, gdzie ja mieszkałam. Ostatecznie miasto pochłonęło wioseczkę i w miejscu chat ze stodołami i oborami stoją dziś wieżowce. Mieszkańcy wsi przenieśli się do nich, albo pobudowali pięknie w dzielnicy domów jednorodzinnych. Pracują w hucie. Żyje im się na pewno lepiej, ale mają żal do miasta, że stało się ważniejsze, choć tyle młodsze.  I ten żal przebija z każdej strony książki kolegi.

  Ze szkoły pamiętam, z był uczniem bystrym, ładnym i sympatycznym. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek z nim rozmawiałam. Pewnie tak, gdy w VII klasie byłam przewodniczącą klasy – dokładniej samorządu klasowego – i strasznie się rządziłam, a słuchały mnie nawet największe urwisy. Oprócz… niektórych koleżanek. No może jednej, która  to sobie  powetowała, skarżąc na mnie wychowawczyni. A przecież bywała u mnie w domu i lubiłyśmy się. To po latach  ja udałam, że jej nie poznaję, gdy podchodziła do mnie,  i odwróciłam się na pięcie.  Taka to babska gra.  

  Dużo później odkryłam  prawidłowość psychologiczną, że najtrudniej pogodzić się z wywyższeniem kogoś z naszego grona, gdy zna się tę osobę z bliska. Bo jakże to tak, ta  jedna z nas, ma być od nas lepsza, ważniejsza? Niby ją wybraliśmy, ale  za bardzo się szarogęsi.  Obcym łatwiej   przyznajemy wielkość niż swoim. Tak  się objawia ten rodzaj zazdrości. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, uchwyciła to już autorka “Ani z Zielonego Wzgórza”, obdarzając swą bohaterkę pierwszym sukcesem literackim, a zarazem krytycznym  podejściem do tego jej sąsiadów, i włożyła w jej usta  konstatację (zapewne) z Biblii: “Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”.  

  Wspomniany już kolega ze szkoły podstawowej, który napisał  książkę   o rodzinnej wsi, trafił ponownie  do naszego grona dopiero w klasie maturalnej po połączeniu klas.  We  wspomnieniach ze szkoły, zapomniał, że nie chodził tu cały czas i trochę się poplątał.  Gdy zalicza mnie do najładniejszych uczennic, a nawet nazywa prymuską, to komplementy przyjmuję, gorzej gdy inne fakty się nie zgadzają.

  Podobno w klasie maturalnej razem z drugą  prymuską wyrywałyśmy się do odpowiedzi, wyciągając w górę ręce,  aby zgasić tego, co na próżno męczył się przy tablicy. U nas w ogóle nie było zwyczaju podnoszenia   rąk do odpowiedzi. Pytany był tylko ktoś wyrwany do tablicy. Jak mu kiepsko szło, padało krótkie: “Siadaj.” albo, jak na fizyce: “No dziecinko, siupaj, siupaj!” i w dzienniku zostawała dwója. Takiemu się tylko współczuło i  pomagało w nauce poprzez słynne powtarzanie lekcji z notatek na przerwie. Sama potrafiłam szybko notować cały wykład, co  było cenione nawet na studiach i wszyscy chcieli się ze mną uczyć. Do tego istniała nielegalna pomoc koleżeńska, jak odpisywanie przed lekcją i na klasówce oraz podpowiadanie. Nie wypadało inaczej!  Ale co gorsza, tej drugiej niby prymuski w naszej klasie  już  od dwóch lat nie było, nie powiodło się jej, a maturę zdawała później i gdzie indziej.  

  I tak to jest znaleźć się w czyjeś książce.  Coś ucieszy, coś zmartwi.

  Jeszcze bardziej zmartwiła mnie sugestia kolegi od wspomnień, że na początku liceum skarżyłam naszemu wychowawcy, a  zarazem wicedyrektorowi szkoły. Było całkiem na odwrót. My przybyli z jedynej w mieście szkoły podstawowej z religią byliśmy w liceum TPD nieco prześladowani o byle co. Zapomniałam jako dyżurna przynieść z pokoju nauczycielskiego globus, taki wielki, że we dwie go dźwigałyśmy, to mnie za karę obniżył stopień, ale tej drugiej nie, bo niby miała już: dostatecznie, ale jej nigdy się nie czepiali. Dla pozoru  spytał mnie o wysokość Wezuwiusza, a mnie takie liczby nie trzymają się głowy, bo po co? I już byłam zagrożona tróją na okres. Jak ja się wtedy tego nauczyciela bałam! Jak nienawidziłam! Ale trzy lata później na świadectwie maturalnym z geografii  mam 5.  Czasy się zmieniły i wychowawca patrzył już na nas innym okiem. Pewnie to nowy w naszej klasie kolega od wspomnień zapamiętał. Zresztą po latach wszystko okazało się nie tak jednoznaczne, a wychowawca był zaangażowany w pomoc uczniom, którzy po wojnie działali w nielegalnych organizacjach. Dla więzionych za to i wyrzucanych ze szkoły z wilczym biletem pomógł utworzyć w naszym LO szkołę wieczorową. Czemu o tych epizodach wspominam? Warto przypominać o zwalczaniu religii przed laty, gdy i teraz ten temat powraca. I o innych meandrach najnowszej historii jak i skomplikowanych ludzkich losów.

  Wracając do książki wspomnieniowej kolegi, przypomnę, że napisał ją aby oddać cześć swojej wsi, gdzie się urodził i wychował. Do tego tak podnieść jej historyczną rangę, aby umniejszyć rolę sąsiedniego miasta średniej wielkości, które powstało nie tak dawno i tą wieś pochłonęło. Bardzo wyraźnie widać żal do naszego miasta, choć nasza huta dała pracę biednym rolnikom z nieurodzajnych, okolicznych ziem, dla których jedynym ratunkiem wcześniej był wyjazd do Ameryki. Pewnie czuli się gorsi od nas z miasta, choć my o tym nie myśleliśmy. Ale czasem wychodziło, że nas nie lubią.  Tylko  w szkole nie było różnic, bo wiele wspaniałych koleżanek i kolegów dojeżdżało z sąsiednich wiosek. Współczuliśmy im, że muszą wstawać rano, gdy my jeszcze mocno śpimy,  maszerować kawał do pociągu i to z przesiadką. Mam z niektórymi dotąd serdeczny kontakt. Najlepszy z najładniejszą w szkole Halinką G.   Mieli trudniej, ale przetrwali. Pokształcili się, porozjeżdżali.

  Tylko czemu ten kolega ma jeszcze wciąż kompleksy. Skończył studia, ma ceniony zawód, założył udaną rodzinę, dobrze mu się powodzi, jest ceniony i lubiany, bywały w świecie, a wciąż ujawnia swą zadrę wobec sąsiedniego miasta. Może po to napisał tę wielką księgę z bogatym rysem historycznym i uwypukleniem karier mieszkańców, aby swe kompleksy ostatecznie ukoić?   Może tylko żal mu, że jego wsi już nie ma, choć pobudował się pięknie nieopodal? Napisanie książki pewnie uwolniło go z kilku kompleksów wobec nas z tego znienawidzonego miasta obok. Ja się takich emocji po nim nie spodziewałam. Był przecież lubiany w klasie. Zresztą wtedy  wszyscy się lubiliśmy. Nawet nie wiedzieliśmy, że można kogoś nie lubić. Chyba tylko nauczyciela, ale nie przesadnie, nie za długo.

  Tu znowu dodam  spostrzeżenie, czego już wtedy byłam pewna, że tacy “nielubiący” ludzie lub lubiący za mało, bywają smutni. Pewnie im w życiu źle. Może mają za ciasne serca?

  Dużo później zauważyłam, że mieszkańcy  owej wioski, którą nasze miasto pochłonęło, mieli tak wielkie kompleksy, że  obrażali się, gdy przypadkiem padła nazwa ich wsi. Określali to miejsce innymi nazwami. Byle nie tamtym! Ciekawam, czy chętnie kupują książkę kolegi, gdzie opisane są poszczególne rodziny: kto kogo rodził, z kim się żenił, co teraz porabia, lub kiedy i gdzie pochowany? 

  Chyba każda miejscowość, większa czy mniejsza, ma obok siebie jeszcze mniejszą, by się na niej wyżywać, pogardzać, prześladować.

  O, na całą Polskę słynne są różne nazwy podwarszawskich miejsc, jedne słyną z czegoś godnego zazdrości, gdy urodziwe i bogate, inne godne współczucia, jak są przysłowiowym miejscem do obśmiewania. W sierpniu znalazłam się na kilka godzin w takim właśnie miasteczku pod Warszawą. Byłam go bardzo ciekawa, znając go tylko z najlepszych jabłek i… złośliwych  powiedzonek.  A tu miasto okazało się sympatyczne i blisko rynku cukiernia z najlepszymi lodami, jakich dawno nie jadłam. Szybko też kupiłam tam zabawki i książkę na prezenty.   Ludzie mili, uśmiechnięci. Ktoś w rynku powitał nas nawet “dzień dobrym”.

  Sądzę, że kolega szkolny, który napisał wielką książkę wspomnieniową o swej rodzinnej wsi, osiągnął swój zamiar, bo poprzez obszerny rys historyczny podniósł znaczenie swej rodzinnej ziemi i tak ją upiększył, że ta wieś, choć już nieistniejąca, zaczęła jakby górować ponad miastem przemysłowym, wobec którego miał, jak i jego sąsiedzi,  jakiś żal.

   Tylko po co ja się tak rozpisałam, gdy zamierzałam tylko rozwinąć jedno zdanie, to o Polce, hrabinie, Ewelinie Hańskiej, która książki Balzaka sprowadzała na Ukrainę aż z Paryża. W końcu napisała do autora i ten się w niej zakochał.

  Po co pisał powieści Balzak? Po co autorka, o której wspomniałam na początku, czy kolega szkolny?

  Autorka kobiecych powieści niechcący wyznała, że miałaby dużo do powiedzenia, podsunięcia czegoś, może skrytykowania na temat ochrony obywateli przed bandytyzmem na ulicach, nie mówiąc o zakamarkach.  Tak, pisarz widzi dużo i często chciałby przekazać komuś swe spostrzeżenia, żeby poprawić coś w rzeczywistości. Może w każdym  pisarzu  tkwi przysłowiowy “naprawiacz świata”. Pisze, bo ma dużo do powiedzenia innym.  Zdaje się mu, że wielu to przeczyta, zastanowi się  i jego książka coś w świecie zmieni.   

  Nawet, jeśli tak nie jest, bo książka – najbardziej jaskrawo krzycząca – nie zmieni nic, jest to dobry powód do pisania. Bardzo dobry. Pozytywne intencje kształtują pozytywny świat czytelnika, taki o właściwych wartościach.

  Czytałam o wielu motywach sięgania po pióro.

 Często była to chęć zmieniania okrutnej rzeczywistości, walka. Sienkiewicz, jak sam to ujął napisał Trylogię dla pokrzepienia serc, gdy Polska  była pod zaborami. On uwypuklił jej dawną wielkość, bohaterstwo i miłość do ojczyzny. Nie szkodzi, że czasem coś uprościł, przesadził, ale włożył w to tyle emocji, że nasi dziadkowie i ojcowie czytywali w młodości te powieści z wypiekami na twarzy. Te książki uczyły ich postępowania podczas wojny. Niejeden walczący w podziemiu przybierał pseudonim z Trylogii. Sama jeszcze w szkole podstawowej z takimi wypiekami ma twarzy czytałam “Potop” na lekcji pod ławką i to po raz któryś, aż mi pani go zabrała. W liceum wychowawca zabrał mi  podobnie spod ławki “Lalkę”, która wcześniej, w podstawówce nie przypadła mi do gustu. Pod ławką czytywałam powieści na mniej ciekawych wykładach już pod koniec studiów. Tylko wtedy była to już literatura światowa.

  Dla tak zachłannych “czytaczy” autorzy muszą pisać!

   Kilka lat temu w poczekalni u dentysty (prywatnego, co dodaję, by powiedzieć, że i tam się czeka, ale czasem i tam iść trzeba, gdy ząb “zastrajkuje” w sobotę) starszy pan, widząc mnie zatopioną w książce, oznajmił, że i on pisze książkę. Odłożyłam czytanie, bo zawsze wolę porozmawiać i posłuchać. Okazało się, że ów pan pisał wielką historię Polski, a wcale nie był historykiem, nawet humanistą. Nie miał też wyższego wykształcenia, tylko średnie techniczne, może nawet zawodowe, i był już emerytem Zaimponowała mi pasja tego człowieka. Nie był odpowiednio wykształcony, nie miał naukowego zaplecza, a zbierał pracowicie materiały i robił z tego coś według własnej wizji. Napisał już przeszło tysiąc stron. Nikt mu jej nie chciał wydać. Nawet nie kwapiono się do przeczytania. A on pisał i pisał. Całkowicie w to pisanie wsiąkł. Ciekawe, co z tego wynikło? Wydał? Miało to wartość naukową? Osiągnął satysfakcję? Nie wiem, co było dalej, bo jak to w poczekalni, dentysta przerwał te zwierzenia, by wyrwać ząb.

  Ze wstępu do pewnego almanachu wyczytałam kiedyś, że do autora  podszedł raz człowiek, chwaląc się, że sam też pisze. Zapytany, o czym, odparł, że o swym strasznym sąsiedzie. Musi tak go obsmarować, zeszmacić, zgnieść, że jak ten przeczyta, to sam siebie znienawidzi i przeklnie. Tu znany autor przestrzegł, że może się to skończyć w sądzie sprawą o zniesławienie. Wtedy rozentuzjazmowany piszący wykrzyknął, że sąsiad wcale nie pozna, że to on, bo tak go powykręcał, tak skarykaturował, że proces mu nie grozi. “A co to panu da?” – dopytywał zaciekawiony autor wstępu do almanachu. Na to rozmówca  odparł uradowany: “No radość, że ten szubrawiec sam siebie potępi!”

  Różne więc bywają powody do pisania.

  Rozbawić, pocieszyć, wzruszyć, nauczyć czegoś, coś zmienić w skrzeczącej rzeczywistości, opowiedzieć o czymś, co inaczej uległo by zapomnieniu, zachęcić do czegoś, zniwelować kompleksy piszącego i złe wspomnienia, a nawet zemścić się czy dokuczyć komuś…

  Jeszcze w szkole uczyliśmy się, że ta książka ma charakter krytyczny wobec rzeczywistości, najczęściej tej przedwojennej lub kapitalistycznej, inna – patriotyczny, a wreszcie nastały wiersze o wymowie erotycznej.

  Być może w klasie maturalnej już za takimi tęskniliśmy. Kolega na lekcji łaciny zapytany o charakter wiersza – a tłumaczenie miał wpisane leciutko ołówkiem nad linijką tekstu łacińskiego, chwilę się zawahał – aż usłyszał podpowiedź i powtórzył:

– Ten wiersz ma charakter erotyczny.

 Na to profesor, zawsze namaszczony, sztywny o wyliczonych  gestach, zerwał się   i wykrzyknął:

– Erotyczny – powiadasz! Ty ze mnie kpisz!!

– Patriotyczny, panie profesorze – poprawił się uczeń – zdolny i przyszły lekarz i żeglarz morski – bo już  podpowiedź dotarła do niego wyraźniej.

  W szkole interpretacja książki była prostsza. I powtarzało się za nauczycielem, co autor chciał przez to powiedzieć?  Teraz nie zawsze się to wie. Może też nie zawsze się wie, po co się pisze, lecz gdy pomysł przyjdzie do głowy, to się pisze i już.

  A czytelnik, jak ja, czeka.  Sama już  rzadko coś piszę, ale czytam zawsze.

Krystyna Habrat

20.9.2021r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko