Janina Jolanta Jurek – Odstrzał

0
291
Janina Jolanta Jurek, autoportret

                                            

Nikt nie wiedział, kiedy się urodziła. Jedno było pewne: jeśli tylko pojawiała się w jakiejś okolicy, to miała ważny powód. Czy była ładna? Resztki dawnej urody pozostały ukryte w sylwetce owiniętej ogromnymi kwiecistymi chustami.  Z misternych niegdyś frędzli ostały się nierówne i rozczochrane smętne resztki. Przypominała zasychający na wietrze zielnik: na kilometr pachniało od niej rumiankiem, fiołkiem i piołunem. Oblepiona nasionami traw i zbóż, które zagarniała na siebie niczym trałowiec świeży narybek, w cieplejsze miesiące wytrwale przemierzała świętokrzyskie ścieżki. Nie mogła obojętnie przejść obok polnych kwiatów; na ich widok zbaczała z trasy, by zanurkować w chabrowe łany.             

                 – Ej, bławatek na oczy dobry a i napój z niego wyśmienity.  A jakże ominąć koniklecę czubatą?  To właśnie nad nią mogła najczęściej podziwiać błękit ginących motyli – modraszek.
           Kobiety przyglądały się Teodozji z ciekawością pomieszaną z lękiem. Myślały: Gdybym urodziła się zamiast niej – byłabym wolna jak ptak. Chodziły słuchy, że potrafi zmienić się nie do poznania. Pomimo tego, iż niektórzy powątpiewali w jej istnienie, niezmiennie żyła w anegdotach i opowieściach mroźnych wieczorów. Ktoś widział ją jak wypasała stado sarenek – sierot „wyrwanych” z wilczych zębów. Czasem znienacka wychodziła na leśny dukt przebierając w dłoniach złotawe grzyby. Innym razem ubrana w czerwono – czarną zapaskę śpiewała na festynie ludowe pieśni. Jej czysty i mocny głos wpadał do serc wraz z odurzającym zapachem jodeł, tak jakby zgromadzeni nagle przenieśli się na skraj puszczy i nie mieli już odwrotu. Majestatyczna wonność wchłaniała ich w siebie zachęcając do wspinaczki i rozmyślań o pogańskich gusłach wśród ogni kultowego kręgu po odradzający płomień ofiarnej miłości spod znaku krzyża.

                W ogromnej lnianej torbie, którą targała na plecach, upychała powiązane w pęczki zioła jasnych i dobrych mocy. Wędrując w różowo fioletowej chmurze z zapylanego żyta zazwyczaj marzyła o dawnych podpłomykach z płaskurki albo z samopszy. Ponieważ wędrowanie nie zawszebyło łagodną przechadzką, więc po codziennych Godzinkach do Najświętszej Maryi Panny następowało rzewne: „Kto się w opiekę odda Panu swemu i całym sercem szczerze ufa Jemu, śmiele rzec może mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga”.

                Trwogi i grozy były rozmaite; te strony coraz częściej nawiedzały tornada. Zmiatały dachy, wyrywając z korzeniami potężne drzewa – aura stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna. Teodozja, jak nikt, wiedziała, że to, co otacza ją teraz powinno być spójne z tym, co się wydarzyło w nieodległym wczoraj i w czym zakodowane jest bliskie jutro. Byle tylko nie było tej niszczycielskiej furii, która z wściekłością zmiecie siedziby, nie pozwoli zawiązać się owocom, i wszystko zamuli nieprzejrzystą breją chaosu. Widziała, że i z ludźmi dzieje się coś dziwnego, jakby przenikał ich niepokój dewastowanej natury.

                 Chociaż Teodozja nie należała do osób lękliwych a była wręcz wojownicza, to jednak rozumiała, iż najgorszy wróg to ten, o którym nawet przez myśl ci nie przejdzie, że może nim być. Zaatakuje nocą albo objawi się w tak przebiegłej formie, że zanim ogarniesz rozmiar zniszczeń, może być za późno na obronę. Ten wewnętrzny, jak wojna domowa, jak grzech, któremu ulegniesz, bo mami cię świat marnej pozłotki; czymkolwiek by nie była, nie będzie karmiącym ziarnem a raczej plewą na globalny wiatr. Podejdzie podstępem, omota, zmusi do podpisania cyrografu i śmiejąc się szatańskim krzywym uśmiechem wytrze swoje łapy o twoje ramiona, gładząc cię w geście obłudnej przyjaźni.

                 Im była starsza tym chętniej szła pod słońce, szczególnie po tym, jak przyśnił się jej koszmar, że coś jego tarczę próbowało zaciemniać rzucając mu w złotą twarz szarym pyłem. Obudziła się przerażona i od tej pory nigdy już nie narzekała na jego nadmiar, lecz z rozkoszą przymykała oczy i nawet kiedy raziło zbyt mocno, szła mu na spotkanie, byle tylko świeciło na wprost, byle tylko czuła jego czułe ciepło. Podczas jednej z takich wędrówek w jakiejś mieścinie nie za dużej, nie za sławnej usłyszała w zaułku ni to ryk, ni to wycie potępieńców, by wreszcie wyjść przed pochód skandujący hasła od których zamroczyło ją, jakby ktoś uderzył obuchem w głowę. Nie mogąc rozeznać o co chodzi, spowolniła kroku usuwając się przezornie pod mur starej kamienicy: na czele pochodu szło rozjuszone płci niewiadomej – jak Teodozja od razu je nazwała – „złe” ale nawet nie, po prostu, „złe”, tylko jak od stuleci mówią w Górach Świętokrzyskich „złe z g….mi”.  Bluźniło Stwórcy i wszystkim świętościom, wywijało szmatą, na której wyrysowane były kloaczne symbole i ryczało ochryple a wszystko miał powtarzać tłum ślicznych dziewcząt z twarzami oszpeconymi grymasami implementowanymi przez „złe”. Nastolatki ubrane w czerń, z wymalowanymi na heban włosami, z ustami „jak wyorał” zabarwionymi fioletem trzymały się pod ręce, od czasu do czasu zaciągając się z lulek buchających dymem, niczym dawne sławetne parowozy.

                 Słowo medyczne – z kobiecej anatomii – odmieniane przez wszystkie przypadki powodowało ataki śmiechu garstki gapiów. Wśród młodocianej rozsierdzonej gromady nie brakowało też – jak odnotowała spostrzegawcza Teodozja – osób nazywanych przez miejscowych, nie wiedzieć czemu –  „turoniami” a w porywach emocji: „ starymi toroniami”. Zapewne przez podobieństwo do kolędniczego wizerunku nieznośnie kłapiących – maszkar. Jedna, zazwyczaj, nie stanowiła zagrożenia, ale już dwie „maszkary” do potęgi entej, niczym dwa młyńskie koła mogłyby zetrzeć wszystko, co dla ciebie ważne: jeśli poddasz się złudzeniu, że pozwolą ci rozkwitnąć – przepadłeś. Zdają się istnieć wyłącznie po to, żeby cię „zakłapać”, zmiękczyć i ulepić od nowa na żądaną modłę. Wystawią swoich harcowników, swoich pajaców, swoich ogranych aktorów ze ściągniętymi złością twarzami lub medialnie powabnym uśmiechem, by przewrotnie, po tej i po tamtej stronie, lały się słowa, dla których chętnie otwierasz serce: prawda, naród, duma, godność, ojczyzna, dobro.

                 Teodozja zapamiętała pierwszą iglicę klasztorną na św. Krzyżu i osłupienie tych, którzy widzieli ją człapiącą w górę po stalowych schodach w nowo odbudowanej wieży. Byli i tacy, którym poszczęściło się być z nią na tarasie widokowym w cztery strony świata, kiedy napawała się widokiem okolicznych lasów zasnutych szmaragdowym cieniem. Mamrotała przy tym gderliwie, jakby wadząc się z kimś obecnym tylko w jej pamięci. Czasem cichła, aby po chwili całą uwagę skupić na przypadkowych świadkach jej wyprawy.

                – Aj, cóż to oni tak trzymają w dłoniach te ich płaskie zabawki, z których strzelają małymi błyskawicami, i patrzą w nie nieustannie, albo stukają długimi pazurkami a czasem przemawiają do nich jak do czego żywego.  Bez zastanowienia opowiadają, co im tylko ślina na język przyniesie.  Czy teraz jak kogo spotkasz, to myślisz, że on – jak dawniej – zagada? Nawet na powitanie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Z początku oniemieje, choć jego przodkowie mieli w zwyczaju z radością odpowiadać: Na wieki wieków. Amen.

Bywa, że cichutko i po długim namyśle, jakby szukał najpoprawniejszych słów wyduka: Pokój i dobro.

                Teodozja nie zwykła była opowiadać ani skąd pochodzi ani gdzie mieszka. Indagowana przez wścibskich błyskała tylko głęboką zielenią dużych źrenic i nieodmiennie pokazywała ręką właściwy kierunek: – Tam, z gór.

                Akurat tyle wiedzieli wszyscy. Nie na darmo nosiła zapaskę świętokrzyskiej góralki. Mocno splecione grube warkocze w młodości układała w koronę, a kiedy włosy posiwiały niezliczoną ilością szpilek upinała z tyłu głowy.

                Zmęczona wędrówką, kiedy zaczynało burczeć jej w brzuchu przystawała na najbliższym wzniesieniu i chwytała w nozdrza wiatr. Ten niósł ze sobą wszystkie smaki okolicy.

 Z kominów opalanych wyschniętym drewnem dochodziły aromaty gotowanej strawy.  Królowała najznamienitsza: woń pieczonego chleba. Dziwnym trafem Teodozja często trafiała do siedlisk, jeszcze nie wymarłych ze starości lub nie opustoszałych po emigracyjnej fali za pracą, w których dopiero zabierano się do misterium wypieku. Oprócz mąki, wody i soli musiał być zaczyn. Ot, niepozorna mączna grudka pełna życiodajnego fermentu na dnie dzieży. Nie mógł być za stary, bo byłby do niczego. Chleb wyszedłby za kwaśny albo całkiem oklapnięty, zakalec na palec.

                Każda wiejska gospodyni potrafi zamiesić ciasto, byle tylko ostał się solidny piec. Co to za dom bez chlebowego pieca? Czasem jednak coś poszło nie tak. Wszystko przecież mogło zaszkodzić: nagły przeciąg, nie te niecki, nie ta mąka – albo co gorsza – ze zrośniętego żyta, stare drożdże, piec niedogrzany albo rozbuchany niczym Wezuwiusz, nawet i piekarz z ciężkim grzechem na sumieniu; taki nikogo nie nakarmi – chleb to przecież świętość.

                Ileż to trzeba było pamiętać w czasie pieczenia: drewniane wiosło, na którym wsuwano surowe bochny na koniec należało podnieść z cmokaniem trzy razy w górę, by chlebek wyrósł pięknie, że „buzi dać i palce lizać”. Przy wyjmowaniu z pieca zawsze padało trwożliwe: Tylko nie ziugnij po śmierć. Pechowe „ziugnięcie” oznaczało feralne zanurkowanie wiosłem w pustkę, czyli szukanie bochenka, którego już nie było, bo być nie mogło. Dlatego starannie liczono, ile sztuk wsadzono do rozżarzonej czeluści albo na liściach kapusty albo w prostokątnych blachach wysmarowanych kęsem słoniny.

                – A ty wiesz, jaki ty chleb co dzień masz jeść? Pytanie zawisło w próżni i domagało się odpowiedzi. – No, jaki?

                – Ano – tu patrzyła przenikliwie na piekarza amatora – a taki, żeby o nim kosić cały dzień od świtu do zmierzchu a nie ten „waciany”, co zamiast cię wzmocnić wymiecie ci z kiszek siły, chleb, to  chleb, a nie kluch, który po zetknięciu z nożem klei się i zalatuje surowizną.

                – No, tak, tak. – Podchwytywał piekarz: – Jak nie dasz na piekarza, dasz na aptekarza.

O Teodozji, pomimo tego, iż wiodła proste życie szeptano, że jest dobrze wykształcona, przebąkiwano o uniwersytecie, wielkiej miłości i twórczych pasjach.

                Zachodzono w głowę, co takiego wydarzyło się w jej życiu, że wróciła na wieś, by zamknąć się w leśnym pustkowiu niczym w „wieży z kości słoniowej”. Pomimo licznych dziwactw doskonale orientowała się w otaczającym ją świecie.  Zdystansowana i skupiona wewnętrznie – dla obcych wydawała się artystycznie roztargniona, w czym pomagały jej opowieści o proroczych snach, które nawiedzały ją co pewien czas. Pochodziła, jak wszystkie tutejsze góralki, z małorolnej wiejskiej rodziny, ale każdy niedostatek wychodził jej na dobre: gdy inni narzekali na ziąb, ona nie odrywała zachwyconych źrenic od śnieżnych esów floresów na zamarzniętych z rana szybach. Baśniowy świat białych paproci uczył ją finezji rysunku i cudu stawania się czegoś z „niczego”.

                Zdarzało się, że i tygodniami nie opuszczała swojej siedziby ukrytej przed ciekawski w zagaju przylegającym do pradawnej puszczy. Zimą paliła chrust i dokarmiała zaprzyjaźnione z nią leciwe kosy. Ktoś, kto by zabłąkał się na jej teren, po ujrzeniu chaty przykrytej częściowo grubą warstwą ziemi i po części strzechą, na której rozrosły się łopiany i blado błękitne kosaćce pomyślałby, że trafił do pustelni.

                To, że miała silną intuicję zawdzięczała najpewniej bliskości natury.  Czuła, kiedy musi pójść „przed siebie”. Kiedy tym razem wyszła ze swojej samotni „do ludzi” pomyślała, że trafiła jakimś cudem do Wenecji a może tylko jej ubogiej karykatury w czasie karnawału – wszyscy chodzili ni to w maskach, ni to w szmatach, jakby wstydliwie zasłaniając twarz a w ich oczach zamiast radości widać było strach i udrękę.

 – O, Jezu, w koronie cierniowej – westchnęła głęboko, a cóż to takiego się z tymi biedakami porobiło?

                Teodozja wreszcie pojęła czemu „coś” – prawie siłą, wypchnęło ją z kojącego zakątka. Niepokój, ten rodzaj przeczucia, który jej nigdy nie zawodził. Zaczęła więc nasłuchiwać, co mówią ludzie na przystankach i targowych placach. Kupiła kilka gazet i łapczywie – pomimo słabnącego wzroku nadrabiała zaległości. Widok, jaki przedstawił się jej wyobraźni nie pozostawiał złudzeń. Ach, więc to ona: Zaraza! Mór!

                Przyszła jak tygrys: po cichu, znienacka kąsając śmiertelnie tu i tam, a nawet jeśli gdzieś jeszcze nie dotarła, to i tak dało się wyczuć jej silną energię. Lotniska zaczęły przypominać księżycowe bazy, gdy w skafandrach bezpieczeństwa odprawiano skołowanych strachem wczasowiczów. Statek „ziemskich rozkoszy” nieoczekiwanie zamienił się dla kilkorga w statek śmierci a dla setek innych, w najlepszym przypadku, w statek – szpital. Uwięzieni w hotelach przeczekiwali kwarantannę; wymarzona ucieczka od codzienności przemieniała się w gorączkowe pragnienie powrotu do dawnej spokojnej szarzyzny. 

                Trudno było coś wywnioskować z częstych komunikatów – od banalnego uspokajania po histeryczne nagłówki gazet. „Tygrysa”, kiedy już w dżungli waśni rozpoczął swój pomruk, trudno było zignorować.  Dawał do zrozumienia, że jeśli rozszaleje się pandemia, to wszystkie jazgoty: a bo wy to, a wy tamto przy władcy rozległej przestrzeni śmierci staną się bezbronne niczym ujadanie szczekuszki urwiskowej. Zajęci nieustannym myciem rąk bogatsi przestali namiętnie liczyć pieniądze. To oni najczęściej strzelali focha: I po co mi to wszystko… dla piękniejszej trumny? Uciec by tak na gorące wyspy własnym samolotem, ale ten pomruk, ten wyziew, to zdradliwe powietrze. Z pożądaniem spoglądali na Księżyc a nawet na Marsa i Wenus.

                 Biedacy martwili się mniej, wierzący – wytrenowani w oddawaniu swych trosk Boskiej opiece, z dziecinną ufnością szukali nadziei tam, gdzie niosło ich serce: na wieść o skradającym się wirusie mówili, że u nas go może nie będzie, bo kraj „opasany modlitwą”. A nawet jeśli nadejdzie, to nie narobi większych szkód.  Zresztą, będzie co ma być – powtarzały niejedne wargi – dodając jak nigdy dotąd gorąco: Jezu, ufam Tobie!

A później jeszcze dla wzmocnienia za proboszczem Dolingo : Jezu, oddaję to Tobie, Ty się o to troszcz.

                 Kiedy powróciły złowróżbne wspomnienia hiszpanki i innych morów wszystko się spotęgowało: lęk stał się większy, przyjemność intensywniejsza, a nad wszystkim zawisła, jak szary nietoperz, paniczna groza. Nie, nie, nie – pomimo zaprzeczeń – miliony, ba, miliardy ludzi codziennie budziła mdląca, nieznośnie – jeszcze w półśnie – osaczająca myśl, że i dziś coś jest „nie tak”. Specyficzne uczucie, które zawsze pojawia się po czymś tak dotkliwym, że wchodzeniu w dzień towarzyszy poczucie emocjonalnego duszenia się mieszaniną mgły, popiołu, chłodu i łez. A najgorsze jest to, że nie wiadomo, kiedy się „to” skończy, kiedy odejdzie. 

                Zalecano spotykać się w niewielkich grupkach, później zaś ta ilość skurczyła się do dwóch osób a pierwotne rady z czasem stały się nakazem pod groźbą wysokiej kary. Dawno niewidziane procesje do św. Rocha – patrona od zarazy – przesuwały się po polnych ścieżkach do nieco zapomnianych figur świętego. Odnowiono modlitwy do św. Ekspedyta – patrona ostatniej godziny. Weneckie maski o kształcie ptasich głów z wydatnymi dziobami przestały szokować i śmieszyć. Przypomniano sobie, że podobne niegdyś chroniły cyrulików, którzy w końcach „dziobów” nosili lecznicze zioła.  

                Nieustający zgiełk medialny „nabijany” na efektownie kadrowane strzykawki i cyklamenowe fantomy czegoś, co przypominało spuchniętego jeżowca dawało się spacyfikować zdecydowanym ruchem kciuka. Pstryk i nie ma. Przynajmniej na ten moment. W naród puszczono hasło: „Chrońmy służbę zdrowia” tak skutecznie, że ludzie zaczęli bać się białych fartuchów i zamiast w przychodniach, niekiedy starannie zamkniętych, wyskarżali się na swoje bóle do telefonicznych słuchawek.  Niejeden lekarz często musiał „stawać” oko w oko z Hipokratesem, by w dramatycznych momentach opowiedzieć się w imię kogo i czego trwa na „linii frontu”.

                – Jaki „front”?  Jaka „wojna”? – Naród pytał z niedowierzaniem. Z kim, o co, kto jest wrogiem, kto ofiarą, jakiej broni użyto, jak się przed zagładą chronić, gdzie są bohaterowie a gdzie dekownicy? Kto w tych potyczkach nabija kabzę a kto jest miłosiernym Samarytaninem niepatrzącym na swoje profity, wreszcie: kto dowodzi?

                Oprócz widocznego w oczach lęku nieomal fizykalnie dawało się wyczuć znużenie. Taki rodzaj beznadziei, która nieuchronnie prowadzi do paraliżu woli, chęci, planowania i radości. W powietrzu jak białawe pasma za samolotami zawisły wstęgi pytań utkane z lękliwych spojrzeń:

 – Prawdziwa czy fałszywa, wojna biologiczna czy dopust Boży, a to, co chcą aplikować chętnym – bardziej pomaga czy szkodzi? Jeśli to robota ludzi, to kto by się ośmielił?  Kto by stał za tym złem dręczącym świat, jakie demony w ludzkim przebraniu?

                Zamknięci nie tylko z powodu ograniczeń i zdrowotnych kwarantann ludzie w większości nawet nie uświadamiali sobie groźniejszego zamknięcia, w które wepchnęła ich własna psychika poddawana nieustannemu praniu mózgów. Trujące pnącze zdalnych sugestii, obrazów śmierci i wszędzie czyhających zagrożeń namolnie próbowało zakorzenić się w ich myślach i emocjach, każąc kompulsywnie myć ręce i panicznie bać się dłoni innego człowieka. W dusznej i niebotycznej wieży własnej wyobraźni wypełnionej hipochondrycznym lękiem omiatały ich pajęczyny nagłych przerażeń, bo ktoś przechodząc obok sążniście kichnął albo ni z tego, ni z owego zemdlał w długiej kolejce.

                Lękających się o własne życie wpędzano nieustannie w ciąg wizualno – akustyczny, by nie mieli czasu na wytrzeźwienie ze śmiertelnego niepokoju. Większość przyssała się do ekranów – jakby to one emitowały niezbędny do życia tlen i od bladego świtu po głęboką noc chłonęła wytyczne „medycznych juhasów”, którzy wodzili za sobą spanikowane umysły „stadnej populacji” podatne na każdą porcję informacyjnej paszy. Za posłuszeństwo obiecywano zielone książeczki pod tytułem: „Żeby było normalnie” lub warianty: „Żeby było jak dawniej”, „Żeby dali pooddychać”, „Żeby cokolwiek”, „Żeby poluzowali” a nawet trafiały się i całkowite nonsensy w stylu: „Żeby, żeby” – („wiecie, domyślacie się”).

                Nikt nic nie rozumiał w „poetycko” określanym „stadzie”. Przynajmniej na początku. Co dociekliwsi rzucili się do śledzenia zachowania białka kolczastego, mocy niedawnych wynalazków i innych „niemożebnych” ingrediencji, nie dbając o ogrodowe róże, wątłe i ledwo żywe po ciężkiej zimie. Karne telewizyjnie staruszki w stojące upały – w poczuciu odpowiedzialności – szczelnie „odziane” w okolicy twarzy wachlowały się chińskimi wachlarzykami, ale słaby wiew trafiał jedynie na czoła nie mając szansy dotrzeć do zatkanych ust i nosów.

                Regulowane czy raczej reglamentowane, bo płytkie i zatrute wydychanym powietrzem oddechy działały destrukcyjnie na niedotlenione i zdezorientowane intelekty. Prostsi obsobaczając wszystko wokół pytali: Co jest grane? Kiedy bla, bla, bla różnych nacji „objawiało” co nam ludziom – wolnym dzieciom Boga przez Jego miłość do nas – wolno, a od czego „wara”.  Coś kołowało w powietrzu rozpylając mentalne jady, których sens sprowadzał się do diagnozy:

                – Gdy niczego nie będziecie wiedzieć na pewno, to staniecie się nieporadni i niepewni jak wystraszone dzieci. Jeśli nigdy nie dowiecie się, kto za tym stoi: nietoperz z wtajemniczonego laboratorium czy osobnicy nierzucający cienia, bo aż tak głęboko ukryci w labiryncie tajemnych pragnień, to zrobicie wszystko, co wam powiemy, spokojnie zdejmiemy z was jak z osesków trud samodzielnej decyzji. Tylko bądźcie grzeczni: inaczej nici z hulajnogi, samochodziku, tęczowego lizaka i miliona patyków z rozkoszną cukrową watą. Pozostanie trud myślenia. A po co? Nie lepiej to – w imię nowego, ładnego główkowania – a jakże – oddać się w ręce tych, którzy „wiedzą lepiej”?Co w „stadnej” konwencji mogłoby się przełożyć na apel: Razem do wody, razem od wody. Ładnie, ładnie, czyli owieczki drogie, najważniejsze, byle z uśmiechem i byle stadnie!Wcześniej obowiązkowo starannie odbiwszy w mokrej glinie rysunek przedniego kopytka, by – w razie zakwestionowania wątpliwej niewinności całego „kierdla” –  okazać się unikalnym dowodem.

                 Wiosną, jak gdyby nigdy nic, powróciły ptaki. Kiedy Teodozja usłyszała pierwsze kląskanie pomyślała, że nic nie jest w stanie zniszczyć świata, który dał we władanie człowiekowi Bóg: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Aż do połowy czerwca czekała z nadzieją na koncert, ale nie doczekała się na występ ogrodowego wirtuoza. Nawet słowik zmarkotniał, widziała przecież jego ogromne smutne oczy; patrzył z gałązki grabu w stronę okna i kiedy ich stęsknione spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy zaraz odfrunął zajęty swoimi sprawami. Może jak odchowa młode, to „podrzuci” na chwilę, żeby się po ptasiemu, zwyczajnie – pochwalić. Małe będzie siedziało na oparciu ławki skulone jak siedem nieszczęść, trochę przysypiając, trochę popatrując po świecie obrażonym wzrokiem.

                Spotkanie ze słowikami nieco ukoiło jej niepokój, nomen omen, po „niebiańskim” śnie. Otóż miała sen na pograniczu proroczej wizji, tak bardzo intensywny, że po obudzeniu nie mogła zrozumieć, że był „nierzeczywisty”. Westchnęła: Sen – mara, Bóg – wiara, zabezpieczając się przed wpływem czegoś czego źródła nie mogła dociec:

                Niebo zaczęło się mocno chmurzyć, pociemniało groźnie. Teodozja podniosła wzrok: coś dziwnego działo się w górze. Najpierw ogromny lej tornada za bramą spowitego w zapadający zmierzch kościoła. Tam też chmury zmieniły swoją architekturę i zaczęły ukazywać się w formie czarnych, syczących, strzelających pióropuszy. Wokół zatrważająca pustka, która nagle wypełnia się pędzącymi na oślep ludźmi, wyraźnie szukającymi schronienia. Większość biegnie, mijając świątynię, w kierunku szpitala: wpadają pomiędzy chorych i rozkładają się na podłodze. Okna budynku szczelnie zasłonięte. Ale słychać jak na zewnątrz szaleje burza. Teodozja z lękiem uchyla rąbka zasłony: Przez maleńką szparkę widzi mroczne niebo z żółtawą, nieprzejrzystą mgłą na dole. Ziemia drży, wszystko wokół trzęsie się.               

                Teodozja jak zahipnotyzowana, nie może oderwać wzroku od tego co widzi; bo oto rozrywa się powłoka nieba tworząc okrągły, pełen kolorów tunel, przez który wysypują się jakby ściśnięte w dłoni białe papierowe kule. To aniołowie! –  Chwilę później szepce w zachwycie, widząc jak są piękni, kiedy ukazują się w pełnych postaciach. Jakaś dziewczyna obok niej zaczyna histerycznie szlochać, co wywołuje płacz i drżenie wszystkich obecnych. Już widzą, co dzieje się na niebie i wpatrują się w nie z ogromnym napięciem śledząc pojawiające się obrazy i wypisane słowa. Uwagę przykuwa wspaniały rumak o barwie jasnego różu (czyżby niosący niewidzialnego dowódcę anielskich hufców?), na boku którego ukazuje się zdanie: Chcę cię mieć przy sobie. Przesłanie jest wyraźne, wszyscy mogą odebrać je do siebie, ale z lękiem powtarzają sobie jeszcze wcześniejsze łacińskie napisy, pytając się wzajemnie, co miałyby znaczyć. Teodozja też nie rozumie i podobnie jak oni – płacze. Mówi do kogoś, szarpiąc go za rękaw: Popatrz, widzisz, tam dzieją się straszne rzeczy!

                – Wiem.  –  zagadnięty odpowiada ze spokojem.           

                Na ekranie nieba Teodozja znów widzi zmiany; oto ukazuje się leżąca płasko kartka papieru i widać jak jeden z jej brzeżków unosi się w górę i nagle, jak za dotknięciem cudownej różdżki, z białej kartki powstaje miasto. Miasto na górze. Kolorowe, o barwach tak cudownie czystych i świeżych jakie mają płatki wszystkich kwiatów świata.  Teodozja patrzy oszołomiona. Budzi się i skonsternowana nie chce, by ten sen się skończył, bo jest tak „realny” a miasto na górze to samo piękno, do którego tęskni – obudzona dusza.

                Niewiele myśląc postanawia, że jeśli przyjdzie ta ciemność, to ona musi być gotowa; kiedy wszystko zacznie drżeć a kosmiczny orkan zerwie druty i całą sieć będzie musiała palić woskowe świece i modlić się gorąco, by mieć siłę przetrwać. Ogarnia spojrzeniem swój skromny zielarsko – góralski dobytek, a za oknem słowika rdzawego, który odwiedził jej samotnię i serce samo wybiera słowa z naręcza modlitw do Matki: „Nie daj nam marnie zginąć, nie wypuść z opieki, ratujże nas Maryjo teraz i na wieki!”

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko