Krystyna Habrat – SIEDZIAŁA CICHO – opowiadanie

2
573

  Siedziała cicho.

  Bała się, żeby nie usłyszeli ją ci za oknem. Wprawdzie przy takim łomocie  było to  mało możliwe, a  jednak się bała.

  Hałas czyniły młociska pneumatyczne na kilku piętrach równocześnie oraz ogromne wiertary. Nie znała ich nazw, nigdy ich nie widziała, ale teraz od miesięcy raniły jej uszy i całe ciało. Nie było przed nimi ucieczki.  Cała się trzęsła.

  Halina nie wiedziała nawet, co się dzieje za oknami. Wszystkie były zasłonięte  płachtami i zalepione folią. Szczelnie cała ściana, gdzie kilka miesięcy temu spółdzielnia mieszkaniowa rozpoczęła remont elewacji.

   Zanim to nastąpiło,  tygodniami nie mogli zacząć.

   W pierwszym miesiącu robotnicy pojawili się tylko raz i założyli część rusztowań. W sam raz tyle, by jej okna na trzecim piętrze zostały zasłonięte. Mieszkanie  zatonęło w półmroku. Gdy przyszły deszcze siedziała  nieruchomo przy stole i na nic nie miała chęci. A roboty  wcale się nie zaczęły.  

  Gorsze nastało, gdy robotnicy pojawili się znowu i porozwieszali na rusztowaniach płachty.  Przestało być wiadome, kiedy jest dzień, kiedy noc. Nie było jak wyjrzeć za okno i sprawdzić, czy roboty już się rozpoczęły. Ale szybko zapanowała cisza.  Wyglądało, że robotników znowu nie ma. Remont stoi nie wiadomo czemu.

  To bardzo ją rozdrażniło. Powinni spieszyć się, aby jak najszybciej wyzwolić lokatorów z mroków mieszkań.  Dać zaczerpnąć świeżego powietrza.

  A tu robotnicy znikli.  Zarzuciła na plecy szal i wyszła przed blok to sprawdzić.

  – Roboty stoją, bo przeszkadzają im deszcze – zakomunikował  z   wyższością zawsze dobrze poinformowany sąsiad.

  – Przecież dziś nie pada.

  – Widocznie nie zdążyli ich wezwać. Pracują gdzie indziej. A jutro może padać…

   – To po co więc rozwieszali rusztowania  tak wcześnie?  Nie przyszło im do głowy, że jesienią będzie deszcz, a w zimie mróz? – odparła zirytowana. Jako nauczycielka matematyki nie cierpiała braku logiki i wszelkiego bałaganu organizacyjnego, dodała wiec – Precyzja myślenia jest najważniejsza.

  – A kto ich do czego zmusi? – wzruszył ramionami sąsiad, ubolewając nad jej naiwnością. Władze spółdzielni  i tak zawsze zrobią, co zechcą.

  Spuściła głowę stropiona.

  – Co właściwie w tych czasach jest najważniejsze? – Rzuciła w przestrzeń, ale wszystkowiedzący sąsiad  zaraz miał odpowiedź:

  – Władza i forsa!

  Cóż na to miała powiedzieć?  “Dawniej nie wypadało tak mówić” – dumała podążając do windy. Przynajmniej w kręgu jej znajomych.

  Dotąd najwyżej stawiała rozum, sprawność myślenia i  wiedzę, a  wychodzi, że całe życie się myliła. “Czyżby naprawdę władza była taka ważna?”

  Jeszcze w windzie  przyszło jej do głowy, że świat teraz tak szybko się kręci, że to, co kiedyś było dobre, nagle staje się złe i na odwrót. Co i raz ktoś,  dotąd podziwiany, spada z piedestału. Dopiero co głoszono kult sukcesu,  bogacenia się, gdy teraz mówią, że najważniejsze to dobrze się bawić.

  Otwierając drzwi kluczem, uśmiechała się ironicznie na myśl o dobrej zabawie. Sama  wybierała zawsze sprawy poważniejsze. Nauka,  praca, potem choroba matki. Męża. Wyjazd córki do miasta, gdzie było więcej możliwości. Ale przyjeżdża z rodziną. Tylko przez większość roku Halina mieszka sama. W pustym mieszkaniu z książkami.

  Miewała nawet wątpliwości, czy nieustanne zgłębianie wiedzy potrzebne jej do czegokolwiek skoro nie ma okazji zrobić z tego użytku? Już nie uczy w szkole, a brak jej pomysłu na inne zagospodarowanie zasobów intelektu. Roześmiała się, bo zabrzmiało to tyleż wzniośle, co i banalnie. Ale cóż innego miała robić?  

  W domu znużona monotonią życia bez wrażeń oprócz tych denerwujących, przebrała powoli buty na kapcie, umyła starannie ręce i sięgnęła do   półki z książkami. Wybrała  przewodnik po Norwegii i niedawno kupioną powieść Kazuo Ishigury. Lubiła jego pióro, delikatne, a tak  wnikliwie  penetrujące przeróżne odcienie doznań swych bohaterów.  Lżejszych powieści, takich dla rozrywki, wypoczynku, raczej  nie czytywała. Nudziły ją.

    Któregoś dnia dogoniła ją pod blokiem  tęga sąsiadka z parteru i zasapana wykrzyczała: 

  – No, pani Gaworska, nareszcie zaczynają ustalać harmonogram robót. Najpierw sprawdzą,  gdzie zerwać tynk i go naprawiać. Poprawić coś innego. Potem to opiszą. Dadzą każdemu do podpisania…

  – Rychło w czas-  odparła – Po co więc rozwieszali rusztowania kilka miesięcy naprzód i dopiero teraz myślą, co  robić??

  – Pani kochana, oni zawsze robią, co chcą. Czy liczyli się kiedy z lokatorami? Chyba, że przed lokalnymi wyborami, gdy komuś marzą się wyższe splendory niż fotel w spółdzielni.

  O, Halina sama się o tym przekonała, gdy raz w wakacje wyjeżdżała   ze swą klasą na zieloną szkołę. Miała już spakowaną walizkę, a tu  zadzwoniła do drzwi lokatorka z góry, wielka i gruba, informująca, że usuwa kaloryfer z kuchni i cały pion mieszkańców musi we wtorek  być  na miejscu.  Pewnie chodziło tylko o zakręcenie zawora w piwnicy dla sprawdzenia, czy się nie leje u tych poniżej, ale ta w kółko wykrzykiwała, że płaci bajońskie sumy za ogrzewanie i musi to zrobić  za trzy dni,  a  ona słyszała tylko jedno: wyjazd z  uczniami udaremniony! Próbowała  się bronić, podsuwać termin po przyjeździe. To tylko babuna rozwścieczyło. Zagroziła, że poskarży gdzie trzeba i trzasnęła drzwiami.  Za chwilę rozdzwoniły się telefony. Jedna po drugiej wydzwaniały do niej urzędniczki z administracji i kazały siedzieć w domu, by umożliwić tamtej   usunięcie  kaloryfera. Tłumaczyła, że stawi się, by warować zaraz po powrocie z kolonii. Gdzie tam ją kto słuchał!.  Wreszcie jakaś młoda wykrzyczała piskliwym głosikiem do słuchawki, że wyrzucą ją z mieszkania!

   Roześmiała się tylko i pozwoliła sobie niegrzecznie odłożyć słuchawkę, urywając ochrzan.  Przecież  swoje lokum dawno wykupiła. Była to jedyna rzecz, której się dorobiła i przekaże kiedyś wnukom. Jeszcze spłacała raty. Nagle wszystko w niej zadrżało trwogą: a jeśli naprawdę ją wyrzucą, bo nie do końca spłaciła? Poczuła się naprawdę zagrożona. Próbowała  analizować to logicznie, lecz emocje nie pozwalały. Była na dodatek zdruzgotana, że ta głupia siuśmajta z administracji lekceważy ją, nauczycielkę z blisko czterdziestoletnim stażem pracy w szkole, co  ukształtowała setki uczniów na ludzi. Nauczyła ich myśleć logicznie. Rozmiłowała w naukach ścisłych. Niejeden inżynier, spotkany po latach, dziękuje jej. A tu takiej smarkuli władza do głowy uderzyła i ją obraża, straszy.

  Halina nigdy o awans nie zabiegała. W szkole mało było ku temu  możliwości. Dyrektorka siedziała na swym stołku od lat, a tak zmyślnie potrafiła przypodobać się komu trzeba, kiedy wręczyć kwiaty, zaprosić na uroczystości szkolne, a nawet  zabiegać o poklask u podwładnych, że nie groziła jej degradacja. Zastępczyni podobnie. Tylko ta znosiła to gorzej i za plecami rozładowywała emocje, obgadując tamtych od podszewki. Halinie  cierpły od tego zęby. Dyrektorki odchodziły na emeryturę, przychodziły nowe, a ona jak to nauczycielka matematyki, zbyt prostolinijna i zasadnicza   kariery  nie zrobiła. Jej nikt nie rekomendował, bo nie należała, gdzie trzeba, ani nikt nie wybierał. Nie wyglądała chyba na taką, co dużo może.

   Och, wystarczyło  lubić pracę z  młodzieżą, aby  mieć satysfakcję. Nie sposób było nie kochać tych ufny buzi, zapatrzonych w nią w klasie i na przerwie. Ona nawet łobuziaków potrafiła oswajać. Na emeryturze brakowało jej bliskości dzieci. Ale miała wreszcie mieć czas na czytanie książek przy starannie i powoli parzonej kawie. Tylko najpierw trzeba było otoczyć opieką starzejąca się matką. Potem schorowanym mężem. Dorywczo wnukami. Gdy podrosły, niedługo upłynęło, a Koronawirus pokrzyżował wszelkie plany.

   Podczas kwarantanny siedziała w domu i czytała kolejno książki ze sterty tych kupowanych latami, a odkładanych na emeryturę, bo nie zdążyła przeczytać wszystkich wcześniej. Odkładała też co ciekawsze artykuły z czasopism i niektóre miesięczniki. Serce się jej krajało, gdy co jakiś czas musiała swe zbiory przetrzebić.  Pakowała je w torby i dźwigała do szkoły. Starała się nie dostrzegać, że bibliotekarka   patrzy na te pakuny coraz  mniej  radosnym wzrokiem.. No tak, z rozrostem zasobów jej przybywało pracy.

   Teraz naczytała się aż tak, że -o dziwo –   przestało ją to nęcić.  Książki straciły smak, gdy już nie były czymś wymarzonym,  kiedy brakowało czasu, a stały się banalnym zabijaniem czasu. Jedynym wrażeniem na każdy dzień. Kawa też straciła smak. I ta celebrowana dotąd,  parzona w tygielku, jak i ta z małego ekspresu, tak na  filiżankę niczym naparstek. Przestało bawić wybieranie filiżanki z licznych serwisów, jakie latami dostawała na prezent lub nagrodę. A tak marzyła, jak będzie sobie spokojnie w nich  pijać. W szkole podczas przerwy zdążała zaledwie zalać wrzątkiem szklankę ze zmielona kawą i  już dzwonek  alarmował, że trzeba chwytać dziennik i maszerować na lekcję. Próbowała upić  choć łyk, lecz zamiast smaku kawy,  był  ból sparzonych warg. Zaciskała je, krocząc dostojnie korytarzem, bo przez uchylone drzwi klas zerkali uczniowie. Wracała na następnej przerwie na swe miejsce w pokoju nauczycielskim i z rezygnacją kończyła zimną już lurkę, jak mawiała pieszczotliwie, chcąc oswoić i tę drobną przegraną.

  Na emeryturze miała mieć wreszcie czas na wszystko. A tu najpierw wybuchła epidemia, a gdy  zagrożenie zelżało, spółdzielnia mieszkaniowa zaczęła w bloku remont. Zaczęła i nie zaczęła, bo tylko zarusztowano ściany, zasłonięto płachtami okna i tygodniami nic się nie działo. To deszcz padał, to było za zimno, a gdy pogoda była w sam raz na roboty tynkarskie, nikt się i tak nie pojawiał. Podobno byli gdzie indziej. Zresztą ważne osoby ze spółdzielni mieszkaniowej nie raczyły odpowiadać na pytania lokatorów.

  To byli, oficjele, wielcy ludzie, a lokatorzy malutcy i bali się ich. Ona czuła się za stara, aby walczyć.

  Całe życie była lękliwa.  Najmłodsze lata, gdy dziecko poznaje świat od strony jego słodyczy, lalek misi i pieszczot, ona słyszała, że jest wojna, a te latające po niebie samoloty zabijają i wszędzie czyha zło, trzeba się  chować gdzieś w kątku i siedzieć cicho. W schronie, gdzie skryli się na noc wszyscy z kamienicy, ona z niepokojem patrzyła na skośny krzyż w małym okienku, Jej wydawało się, że to samolot tu spadł, bo takie widywała na niebie, czarne i małe krzyże. Ale mamusia, okutana w szlafrok w pomarańczowo-szare paski,  wytłumaczyła, że wszystkie okna muszą być tak oklejone paskami, by szyby nie wyleciały. Tato przytaknął. Sąsiedzi  też się okienka nie bali. Tylko ona. Dotąd to pamięta.

  Pozostała już taka cicha i wylękniona na całe życie. Dlatego niewiele dla siebie zwojowała. Cóż – mówiła nieraz: “Cichym ludziom świat miejsca żałuje.”

  Starała się o tym zapomnieć, ale zapomniała tylko nazwisko filozofa, który to  głosił. Próbowała tym usilniej zadawalać się rzeczami małymi, zalecanymi przez innego, współczesnego filozofa. To było w jej zasięgu ręki. Trochę świata zwiedziła, te wymarzone miasta: Paryż, Rzym, Madryt, Barcelonę, Vaduz i  Bergen, a na emeryturze zabrakło sił na więcej. Krzyż ją bolał, nogi. Pozostała więc kawa i książki. Od wiosny wystawiała na balkon stolik z małym parasolem, aby tam czytać, popijając ulubione capucino.

  Teraz zagrodzili jej widok z okna rusztowaniami, zasłonili szczelnie płachtami i jej świat skurczył się do czterech ścian mieszkania. “Świat jest szeroki i obcy” – powtarzała sobie maksymę zawarte w  pięknej powieści o Indianach. Autor   Ciro Alegria – chyba go nie pomyliła – tak podsumował w tytule los cichych obywateli, którym świat cały nieprzychylny.  Ona też tak czuła.  Tylko w tej chwili jej świat, ogrodzony rusztowaniami,  był  ciasny. Klaustrofobicznie niewolił. I był mroczny, jak w tamtym schronie, gdzie mieszkańcy kamienicy skryli się podczas bombardowania. Paliła się chyba jakaś lampa naftowa…

  Znów więc siedziała cicho wylękniona.

  Najgorsze przyszło, gdy remont wreszcie ruszył! Zapanował hałas nie do wytrzymania.

  Nie wiadomo co było gorsze: bezsilność w czekaniu, kiedy zaczną wreszcie prace, czy same te prace?

  Czekanie na rozpoczęcie  denerwowało, bo rusztowaniami ograniczyli mieszkańcom wolność, światło słoneczne, dostęp powietrza, a co najważniejsze, pokazali, że spółdzielnie ma nad nimi władzę. Może robić, co chce i nikt im nie  podskoczy. Byle gówniara w administracji czuje się na tyle ważna, że może  postraszyć starą nauczycielkę wyrzuceniem z mieszkania. Przy aferze z kaloryferem pomogła  dopiero interwencja dyrektorki szkoły i usuwanie kaloryfera zwyczajnie przesunięto, bo dzieci na kolonii muszą mieć opiekę.   Wtedy Halina nie po raz pierwszy przekonała się,  ile znaczy mieć jakąś władzę.

  Czasem rozumiała tych, którzy zapierali się wiary ojców, zapisywali do partii i   mogli awansować na kierowników, dyrektorów. Ktoś się jej tłumaczył, że robi to dla  żołądka. Że może oni coś zmienią, gdy dojdą do szczytów. Ale dzieci posyłali do pierwszej komunii ukradkiem, gdzieś u dziadków. Byle nikt nie widział. Widzieli, ludzie widzieli wszystko. Bali się tylko mówić. Czasem tylko wybuchała afera, gdy  któryś ważniak za bardzo się naraził, a zawsze znalazł się ktoś podstępny, kto wszystko fotografował, by mieć na takiego dowody. Zaraz nawet w szkole dzieci ważniaka, który stracił rekomendacje, przestawały mieć najlepsze stopnie. Ale tylko u niektórych.

  “Tak więc i władza ze swą rozkoszą dyrygowania wszystkimi  ma swe ograniczenia – myślała wtedy Halina – ów lęk, żeby  nie wypaść z łask.”

   Teraz jednak musiała stwierdzić, że gdyby tak ona sama była ważna,  mogłaby powstrzymać remont głupio  zaplanowany na miesiące, gdy nieustannie  leje deszcz, to wieje  wiatr, przychodzi śnieg i mróz.

   Po to więc ludzie walczą o władzę? Aby  rządzić choćby w najmniejszej dziurze i lekceważyć tych   poniżej.   Jednak i na takiego  wypina się  ktoś na drabinie szczebel wyżej.  

  Tylko po co ktoś wyrzuca z domu kaloryfer?

  Nie cierpiała skąpych.  Pochodziła z domu, gdzie się  nie przelewało, ale nikt na braki nie narzekał,   nie zaciągano długów, a o pieniądzach  nie rozmawiano, tylko żyło  się rozsądnie. Tak, nie oszczędnie, ale rozsądnie. Chyba nawet naiwnie.

    Kiedyś rodzina – jej mama z rodzeństwem, miała otrzymać znaczny spadek z Ameryki.  Jej rodzice wystraszyli się, co zrobią z takimi pieniędzmi. Przed wejściem na salę sądową, stryj postraszył wszystkich ogromnym podatkiem, jaki będą musieli zapłacić,  i  podsunął, żeby zrzekli się niby na jego korzyść, a on ich potem spłaci i tak unikną niepotrzebnych kosztów.  Tak zrobili i to był koniec rodziny. Poróżnili się, a tymczasem stryj wyjechał w nieznane.  Tylko jej rodzice, biedni i naiwni, nie nawoływali, by go szukać.

  Tak to już jest, ludziom, którzy całe życie operują   groszami, łatwiej przeżałować grube dolary, niż   zostać oszukanym  o 2 złote na targu. Po prostu bogactwo jest poza sferą ich wyobrażeń i nawet nie wiedzą, co z nim zrobić. Ale drobne oszustwo przekupki drażni, bo urąga ich sprawności myślenia. 

  Po latach postarzały i skruszony  wuj wrócił. Smutny, samotny, schorowany. Teraz spłacił coś tam każdemu. Nikt już mu nie wyliczał ile powinien, bo litowano się nad nim. Pieniądze niby miał, ale szczęścia mu zabrakło.  Tylko jej rodzice nie wiedzieli, co z tym bogactwem zrobić. Trzymali je i trzymali gdzieś w szafie, aż ich okradziono. Domyślano się, kto, ale nikt nie miał odwagi dręczyć rodziców dochodzeniem, gdy woleli mieć już z tym spokój.   

  Biednemu trudno się wzbogacić, bo nie jest cwany ani bezczelny. Ale wuj też radości nie zaznał.

   Ona też niepotrzebnie wydała kiedyś wszystkie oszczędności na futro. Cena ją, nauczycielkę matematyki, oszołomiła, ale miała tyle w banku. Straciła poczucie rzeczywistości. Może i dobrze, bo potem przyszła inflacja, zmiana pieniędzy i już by nigdy nie pozwoliła sobie na taką rozrzutność. 

  A końca  robót remontowych w bloku nadal nie było widać. Aż zadzwoniła sekretarka ze szkoły z zaproszeniem na wyjazd integracyjny do Rabki. Nowa dyrektorka chciała poznać bliżej swoich podwładnych oraz dawnych, już na emeryturze. Halina ogłuszona warkotem wiertarek za oknem, łomotem młotów, zdecydowała się pojechać.

  Koleżanki   potrafiły poza szkołą zrzucić z siebie nadmierną powagę i  stawały się urocze, a ich spotkania miewały  niezwykłą, beztroską, a uroczystą, atmosferę. Tylko mówiły wszystkie bez przerwy, naraz i bardzo głośno. Odwykła już od tego. Z grona ubyła jedna, dawno już chora. Nie pojechała na jej pogrzeb, bo nie czuła się na siłach, a chowano ją daleko. Żałowała. Bardzo ją lubiła.

 Kilka dni w pokoju z widokiem na góry w oddali i cały kurort poniżej, dobrze jej zrobiło. Popijała tam wodę mineralną. Spacerowała z koleżankami  po pełnym kwiatów parku zdrojowym, to  krążyła przykładnie za innymi w tężni  wokół spływającej solanki, wdychając głęboko dobroczynne opary. Potem szły wszystkie do  kawiarenki na kawę i ciastka. Tylko ona dreptała na końcu, podpierając się laseczką. Wtedy Maria brała ją pod rękę, albo inna koleżanka, żeby się im nie zgubiła. Wieczorem spotykały się wszystkie  przy suto zastawionym stole. Śmiały się i opowiadały, co tam której przyszło do głowy, a wreszcie któraś z młodszych brała gitarę i śpiewały razem to, co lubiły od  imprez imieninowych z czasów szkolnych. A  pulchna pani  Basia z niebieskimi kolczykami, uśmiechnięta  i przychylna każdemu, donosiła im kolejne półmiski i salaterki z przysmakami.

  Halina zupełnie zapomniała o remoncie w jej bloku i wszelkich troskach.

  – Nie boisz się, że cię okradną, gdy tak łatwo przejść za płachtami po rusztowaniach? –  straszyły koleżanki.

  – Dla zawodowców nie ma zamka nie do otwarcia ani okna.

  – U nas w bloku też się włamali…

  – Najczęściej okradają tych, co mają letni domek i wyjeżdżają na weekendy…

  – Eee, ja nie mam nic cennego. Po co do mnie mieliby się włamywać?

  Wypoczęta, odświeżona, nie brała sobie do serca słów koleżanek. Dopiero, gdy  kładła się spać, coś nie dawało zasnąć. Ech, tam – mitygowała się – złodzieje dobrze wiedzą, kogo warto okraść. Po co mieliby włamywać się do mnie?

  A jednak po powrocie zastała szafy wybebeszone. Porozrzucane książki i czasopisma, jakie latami gromadziła. Komuś przydały się jej chusteczki do nosa obrobione koronką. I skórkowa torebka, jakiej nikt inny nie miał, bo zrobiona według jej pomysłu,  niestety niewygodna. A w niej pamiątkowa puderniczka.

  I wreszcie futro! Komuś przyda się to, już  ośmieszone, okrycie z niecnie mordowanych norek. Niemodne i zawstydzające. Dawno głowiła się, co z nim zrobić, ale lubiła je głaskać, przytulać i marzyła, że jeszcze w nim wyjdzie i zabłyśnie.

    Długo siedziała nieruchomo patrząc na walające się na podłodze ubrania, rozrzucone na konsolce korale. Nie mogła zrobić ruchu, by posprzątać. Zaparzyć kawy. Nie miała ochoty na nic.

  A ci za oknem walili młotami i warczeli. Jakże ich nienawidziła! A jeszcze bardziej władz spółdzielni, że zarządzili tak źle przygotowany remont. Że lekceważą zwykłych ludzi. Jakby mogła to by ich wszystkich pobiła! I tych złodziei! Zabiłaby! Kroiła na plasterki i soliła, jak mawiał świętej pamięci  wujek.

   Nagle, gdy pozwoliła sobie na wybuch bezdennej nienawiści, odczuła ulgę. Zawsze z tym wstrętnym uczuciem walczyła, bo tak nie wolno, niezdrowo i nie wypada.  Tymczasem nienawiść  wyzwoliła ją z paraliżu duszy, jaki spowodował widok kradzieży. Jak ręką odjął. Wreszcie, wściekła i pałająca nienawiścią do całego świata, mogła zabrać się do sprzątania wywalonych z szaf rzeczy.  Tylko najpierw  musiała zadzwonić. do ubezpieczyciela.

  Kiedy szukała w internecie jego numeru telefonu, bo papiery, notesy,  rabusie porozrzucali w niemożliwych miejscach, trafiła na  kolejny odcinek mitologii, jakie  znajoma z Facebooka  co  wtorek wstawiała. Halina czytywała to chętnie, poszerzając swą  wiedzę o związane z tematem wiersze i obrazy. Dziś było o Eolu i innych Wiatrach. Ładnie opisane i zilustrowane. Tylko dzisiaj szczególnie  zirytowały ją kaprysy i namiętności  tych bogów i bożków z Olimpu.  Ale dzięki temu jakże oni wydawali się ludzcy.   Tylko ich “wyższość”  była w tym, że oni mogli sobie pozwalać na targające nimi emocje, na gniew, zazdrość, czy na grzeszne zaspakajanie  nieokiełznanych namiętności. Im to  wolno. Tylko ludzie  muszą  swe namiętności i pragnienia trzymać pokornie na wodzy. I siedzieć cicho.

  “A więc tym jest władza!” – odkryła nagle. – To o to ludzie  tak walczą.”

  Mogła teraz zabrać się do działania. Poszukać polisy ubezpieczeniowej, podzwonić gdzie trzeba, pisać wnioski. I wreszcie posprzątać. Tylko na kawę na razie nie miała smaku.

   Krystyna Habrat

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Zastanowiłam się nad tekstem. Ileż w nim prawdy. Ilu ludzi mądrych, rozważnych, utalentowanych wtrąca się do kąta. W każdej dziedzinie. Często po latach dostrzegamy, że to wartościowy człowiek. Tyle tylko, że nie krzyczy, nie rozpycha się łokciami. I wydaje się taki nijaki, mało atrakcyjny. Taki frajer. Z kolei ile miernoty i chołoty wspięło się na przysłowiową górkę. Umieli się sprzedać, z czasem wychodzi prawda o nich, często już nie ma wyjścia, bo są zakorzenieni w szeregach władzy. A tej nie odpuszcza się tak łatwo, wszak władza to wpływy a wpływy to pieniądze. Jest czym kupczyć.
    Myślę, że skromni ludzie przegrywają. Nie traktuje się ich poważnie, nie wierzy się w ich mozliwości. Bo oni tak naprawdę też nie wierzą w siebie. To nie jest prawda: siedź w kącie, a znajdą Cię. Nikt nawet nie będzie ich szukał.
    Doskonałe, refleksyjne opowiadanie.

  2. Dziękuję za komentarz. Całkowicie się zgadzam. Skromni, szlachetni mają niestety mniej szans. Nie tylko jako jednostki, ale nawet całe grupy społeczne i kraje. Czasem myślę tak o naszej kochanej ojczyźnie. Szczególnie ostatnio, gdy Polacy podejmują tyle szlachetnych akcji, np jeżdżą do innych gasić pożary lasów (Szwecja, Grecja), przyjmują zagranicznych chorych do naszych szpitali (z Czech), odstępują biedniejszym szczepionki na Cowid, ślą pomoc materialną nawet na Białoruś, itd, ale w zamian mamy żądania kar dla nas o byle co… i to czasem od tych samych państw.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko