Historia zbierała siły na nowo
Nie ma co ukrywać, to najlepsza polska powieść jaką przeczytałem w tym roku (a może nie tylko w tym). I warta jest nagród – pewnie takie się jej zdarzą. Ale to też „moja” powieść, w stylistyce, w formie, w historycznej układance…
Czasami zastanawiam się nad rolami, które przypisują nam, a my świadomie, albo nie, rozrywamy te ramy. Naczelny „Rzeczpospolitej”, czyni to skutecznie od lat. Nie tylko przez literaturę, także muzykę. Może to pozwala zachować mu dystans, nie zwariować? Pisał „Influenzę” w covidowym przestrachu świata. Jako odtrutkę, lustro? Historię á rebour?
Influenza znaczy tyle, co grypa. W książce Chraboty to tzw. „hiszpanka” choroba, która pochłonęła od pięćdziesięciu do stu milionów ofiar. Łatwo więc umiejscowić czas akcji powieści. To koniec pierwszej wojny światowej, ledwie kilka tygodni.
Piętnastka bohaterów, których autor wymienia jeszcze przed prologiem. Postaci znane, prawdziwe: Freud, Traklowie (pod dwiema postaciami – poety i malarki), Schiele, Klimt, Boy-Żeleński, Wittgenstein i kompletnie zmyślone: Wiegemann albo półzmyślone, mające swoje pierwowzory: Chyłka, Wagner, ktoś jeszcze.
Ta opowieść, w której cały czas, jak cień, idzie za nami, krok w krok, myśl o końcu, końcu znanej rzeczywistości, o świecie, który był, ale jego czas się skończył, o wybuchu nowego, nieznanego, tego, czego nikt jeszcze nie potrafi nazwać, a co już określa życie bohaterów, to jednocześnie rzeka zaszłości i nadziei, brutalnej, wojennej pożogi i miłosnych porywów. Malarskich, poetyckich eksperymentów i oskarżeń o zepsucie. Morderstw, ale i szukania ratunku…
Zmyśla Chrabota. Tak czyni z wierszami Trakla, dziś uznawanego za jednego z najwybitniejszych poetów XX wieku (żył ledwie 31 lat!), który przecież w szaleństwie, narkotycznych snach, w krakowskim szpitalu, na chwile przed samobóstwem, musiał pisać… A jeśli tak, to przecież ktoś te wiersze musiał mieć,w czyichś rękach powinny przetrwać. Lekarza? To logiczne. Wię Wiegemann, potem ten, który potrafił docenić, Boy- Żeleński. Z drobnych elementów układa, snuje historię jego siostry, Grete. Niezwykłą, emocjonalną, rozedrganą antysemityzmem, ale to przecież też Freud, pokazany wyrywkowo z całym anturażem jego niezwykłych dokonań. Trochę mędrca, trochę przepowiadacza przyszłości. Trochę ozdobnik, część wiedeńskiej rzeczywistości, ale przecież… Jak bez niego sobie wyobrazić ówczesny Wiedeń?
Zmyśla, wypełnia swoją książkę zdarzeniami, które miały miejsce gdzie indziej, trochę wcześniej, trochę później, jak ta z Urszulą Wagner, pielęgniarką, „fundującą” swoim pacjentom zastrzyk z fenolu w samo serce.
Zmyśla, ale przecież nie ma tu zmyślenia dla zmyślenia. Mam wrażenie, że bohaterowie książki Chraboty, zapętleni w rzeczywistości, chcą, starają się rzeczywistość oswoić. Wali się świat, ale przecież lekarz jest tym, który ma ratować życie – więc czyni to, bez leków, w smrodzie amputowanych kończyn, w ciągłym obcowaniu ze śmiercią, z młodymi – bo to głównie ich dotykała „hiszpanka” – umierającymi tysiącami.
Ten świat odchodzi, to wszyscy bardziej czują niż wiedzą. Kruszeją ostoje rzeczywistości, cesarskie trony, jej instytucje, ale też złocenia Klimta. To na tym gruncie – chaosu, rewolucji, obyczajowego wyzwolenia – rodzą się talenty, takie jak Schilego. W gorączce, gwałtownej potrzebie swojego „oddania” świata, pokazania go na nowo. Jeszcze w zgorszeniu, połajankach, oskarżeniach, a za chwilę w wyniesieniu na piedestał.
Czytałem „Influenzę magnę” i wciąż szukałem odwołań. Bo przecież ten świat, schyłku, beznadziei, odchodzenia przetwarzają pisarze na setki sposobów. Nasuwały się mi dwa nazwiska. Celina z jego „Podróżą do kresu nocy” i z kilkoma powieściami Remarque’a. Wiem, wiem z rozmowy z autorem, że ten pierwszy zrobił na nim przed laty wielkie wrażenie, tego drugiego nie ceni. Będę się jednak upierał, że w opisie rzeczywistości, w upadku norm, które powoduje brutalność wojny, jej upodlenie ludzi, jej beznadzieję, to autor „Na zachodzie bez zmian” jest Chrabocie najbliższy.
Wiegemann i Boy, obaj lekarze. Obaj, po wojnie, odrzucają swoje powołanie. Szukają swojej drogi, innej niż ta, którą kroczyli. Obaj wiedzą, że świat przeżyty, ta piękna układanka trwająca przez epokę, już nie wróci.
„Zafascynowały mnie maszyny latające” – powiada gdzieś Ludwig Wittgenstein. A Grete Trakl, ta która miała kroczyć drogą Paderewskiego, cudowne dziecko fortepianu, odpowiada: „To wbrew naturze przecież. Tylko ptaki latają.” W 1918 roku „latać” zaczęli nie tylko ludzie, całe państwa, historia zamiast się kończyć, zbierała siły aby wybuchnąć z całą mocą. Na nowo, inaczej, miażdżąc tych, którzy stali na jej drodze.
Bogusław Chrabota – Influenza magna. U progów wolności, Axel Ringer Springer, Warszawa 2021, str. 336.