Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
352

Wyznania Miguela de Unamuno

         Wbrew brzmieniu tytułu nie jest to poradnik praktyczny, jakich wiele ( z dodatkiem hochsztaplerskich często szkół pisania w tle) rozmnożyło się w naszych czasach, w których wszystko jest na sprzedaż, nawet ułuda pisarskiego talentu. To wyrafinowany esej, barokowy (w końcu Hiszpania to tak naprawdę ojczyzna baroku) w swojej migotliwości i błyskotliwości, dalece zresztą przekraczający problematykę alchemii powstawania dzieła literackiego, wykraczający poza opowieść o pisaniu powieści, poza literacki autotematyzm. To rzecz wielowarstwowa, pełna zagadek, napisana stylem gęstym, metaforycznym, bardzo swoistym i osobistym. Esej „Jak się tworzy powieść” (1924-27) jest trudny do czytelniczego okiełznania w lekturze (a cóż dopiero w opisie), odznacza się arytmiczną, nerwową, emocjonalną fakturą, linie wywodu rozgałęziają się w trudnych do policzenia kierunkach, formują się w kształt zawiłego, pełnego niespodzianek labiryntu, są skomplikowanym, jak skomplikowana była duchowość Unamuno, wywodem intelektualnym, nasyconym przy tym intensywnością emocjonalną, pod którą czuje się ognisty iberyjski temperament i ekscentryzm. 

         Miguel de Unamuno (1864-1936) był jednym z najwybitniejszych hiszpańskich myślicieli, eseistów, dramaturgów, poetów i prozaików, reprezentantów powieści o nowatorskiej strukturze. Mimo, że istnieje już biografia intelektualna Unamuno (Krzysztof Polit – „Natura. Społeczeństwo.  Historia. Socjalizm i poglądy filozoficzne-społeczne młodego Miguela de Unamuno”, 2013), jest to pisarz w Polsce słabo znany, nawet wśród najbardziej esencjonalnej części publiczności czytelniczej, słabo znany zarówno jako myśliciel, jak i jako twórca literatury artystycznej, w tym jako dramaturg i powieściopisarz (choć „Miłość i pedagogika”, 1902, „Mgła”, 1914, czy „Święty Manuel Dobry, męczennik”, 1933 ukazały się w polskich przekładach). W polskim przekładzie ukazały się też eseje filozoficzne Unamuno, „O poczuciu tragiczności życia wśród ludzi i wśród narodów” ( 1913), „Agonia chrystianizmu” (1925), mistyczny poemat „Chrystus Velasqueza” (1920). Ukazało się też w polskim przekładzie jedno z kluczowych dzieł Unamuno, „Żywot don Kichota i Sancza”, kluczowe – biorąc pod uwagę hiszpańskość (państwową) i baskijskość (tożsamościową) Unamuno. W Hiszpanii zaś, dzieło Miguela Cervantesa jest czymś więcej niż tylko wielką powieścią z kanonu klasyki. Jest zasobnikiem esencji hiszpańskości i hiszpańskiej duchowości. „Unamuno właściwie napisał powieść, w której zwierza się ze swoich chęci napisania powieści o tworzeniu powieści. Można zadać pytanie – czy jest to dzieło ukończone? Nie, ale za to można odpowiedzieć, że jest… wciąż kontynuowane.  (…) Zaniepokojonym spojrzeniem przeszywa na wskroś i pyta: czytelniku, żyjesz? Póki bowiem żyje choć jeden czytelnik, wraz z nim nad nicością triumfuje autor” – znaleźć można taką nieco może zbyt afektowaną uwagę w jednym z tekstów o Unamuno. „Jak tworzy się powieść” nazwano „owocem geniuszu i frustracji”. Tę frustracja bije w oczy czytelnika już w prologu, którym Unamuno poprzedził swój narowisty esej: „To co się w literaturze nazywa tworzeniem, jest kwestią konsumpcji albo ściślej: destrukcji. Ktoś, kto wkłada w dzieło swoje myśli, marzenia, przeżycia – powkłada w dzieło swoje myśli, marzenia, przeżycia – pochłania je i zabija. Kiedy tylko nasza myśl zostaje utrwalona na piśmie, wyrażona, skrystalizowana – umiera, już więcej do nas nie należy. Tak samo, jak – pewnego dnia – przestanie do nas należeć zagrzebany w ziemi szkielet. Prawdziwie żywa historia jest wieczną, mijającą chwilą, która staje się przeszła, a która odchodząc, pozostaje. Literatura zatem nie różni się niczym od śmierci – śmierci, z której inni mogą czerpać życie. Gdyż ten, kto czyta powieść, może nią żyć, przeżyć ją – kto czyta powieść, czyta historię (…) A wśród czytających – sam autor. Czy nie jest tak, że ilekroć autor powraca do czytania swego starego dzieła, robi to, żeby odnaleźć ową minioną chwilę, która dzięki niemu staje się wieczną teraźniejszością”.  Unamuno zwraca się jednak nie tylko do czytelnika wyrafinowanego, o bogatej erudycji i wyobraźni Nie stroni też od odwołania się do bardzo powszechnego i prawie każdemu człowiekowi znanego doświadczenia: „Czyż nie zdarzyło ci się nigdy, czytelniku, popaść w zadumę, spoglądając na swój własny portret, gdy miałeś dwadzieścia lub trzydzieści lat? Wieczna teraźniejszość jest tragiczną tajemnicą, jest tajemniczą tragedią naszego naszego historycznego czy też duchowego życia. Na tym właśnie polega tragiczna tortura, że chce się powtórzyć to, co się uczyniło, a co teraz już nie istnieje”. Od prologu autorstwa Unamuno przechodzimy do „Portretu Unamuna” Jeana Cassou, który rozpoczyna się od wysokiego „C”: Jest w nim coś ze świętego Augustyna, z Jean Jacques’a Rousseau, oraz z każdego, kto pochłonięty  kontemplacją cudu własnego istnienia nie jest w stanie zdzierżyć jego skończoności”. Kończąc swój portret, Cassou tak oto przedstawia swojego bohatera: „Oto agonia Don Miguela de Unamuno, człowieka walki, walki  z samym sobą, wraz ze swoim ludem i przeciwko niemu, człowieka rozbratu, człowieka wojny domowej, trybuna bez popleczników, człowieka osamotnionego, dzikusa, wygnańca, pustynnego kaznodziei, prowokatora, człowieka dumnego, zwodniczego, pełnego paradoksów, spolegliwego i nieprzejednanego, przeciwnika nicości, którego nicość pociąga i pochłania, rozdartego między życiem a śmiercią, martwego i wskrzeszonego jednocześnie, niepokonanego i wiecznie zwyciężanego”. W komentarzu odnoszącym się do  tekstu Cassou, Unamuno zwraca uwagę na jego zwrot o „najeżeniu nieładem” jego dzieła, o jego „nieokreśloności i potworności”. Warto też jednak zwrócić uwagę szczególną na wątek, który pojawia się w przestrzeni całego tekstu jak bolesny refren – to sytuacja polityczna i ideologiczna Hiszpanii: „Ta sama zawiść, której osad przywróciła teraźniejsza tyrania hiszpańska, będąca owocem tej kainowej zawiści, charakterystycznej dla klasztorów i koszar, dla mnichów i żołnierzy. Identyczna zawiść, która rodzi się wśród stada posłusznego poleceniom, ta inkwizycyjna zawiść  doprowadziła do do historycznej tragedii naszej Hiszpanii”. Bo Unamuno, poza tym, że rozważa pytanie o to, jak tworzyć powieść, daje wyraz swojemu dominującemu uczuciu, nienawiści do dyktatur, które trapiły Hiszpanię jeszcze w okresie sprzed wojny domowej 1936-1939, sprzed triumfu frankizmu. Pisze Unamuno o „szaleńcach cierpiących na manię prześladowczą, przekształcającą się w manię prześladującą”, o „strażakach” wywołujących pożary, aby żyć z ich ugaszania”. Pisze o naturze „policyjnego reżimu”. Dzieło Unamuno jest przepełnione, przepojone twórczą niespójnością (spójność uważa on za przejaw martwoty). Nie podejmuję się nawet spróbować ująć w jakiś prosty sylogizm nieokiełznanego żywiołu jego eseju. To tworzywo nie do okiełznana. Nie liczmy na spójne wnioski z tej lektury. Anarchistyczny po iberyjsku pisarz i myśliciel meandruje od Paryża do Madrytu, od Don Kichota do Lenina, cytuje swoje sonety o Hiszpanii, przywołuje Jana z Asturii, Jean Jacques Rousseau, Mirabeau, Dantona, świętego Pawła, Mojżesza, Victora Hugo, Flauberta, Amiela, Puszkina, cytuje Mazziniego, Carducciego, biblijną Księgę Rodzaju, odwołuje się do Dantego, do Balzaca („Jaszczur”), do kultury i filozofii Indii,  pomstuje ciężko na Primo de Riverę,  przywołuje nazwiska bohaterów swoich powieści wędruje przez duchowe drogi i bezdroża swojej ojczyzny, którą smaga i czuje się przez nią smagany, bombarduje nas antytezami. Nie liczcie na to, ewentualni czytelnicy tego eseju, że zamykając po lekturze jego ostatnią stronę, zamkniecie ją z uczuciem uporządkowania w głowie (bardzo interesującego) nieładu, który towarzyszy owej lekturze. Unamuno wielokrotnie przywołuje Jugo de la Raza, bohatera swojej powieści, która „opowiada o tym, jak on czyta powieść”. A czytanie to jest dla niego nieustannym wyzwaniem, daremną próbą uchwycenia nici Ariadny. Nad tą lekturą nie sposób zapanować, trzeba się pogodzić z tym, że to ona panuje nad nami. Nie liczmy na to, że kończąc ją doznamy uczucia dobrze wykonanego zadania, jak po rozszyfrowaniu skomplikowanego rebusu. To czytelniczy rollercoaster z którego wychodzimy oszołomieni. Ale to oszołomienie jest skutkiem rozkoszy łamania głowy. Lektura nie jako konsumpcja, lecz jako czerpanie z źródła, które nigdy nie pozwoli nasycić pragnienia.

Miguel de Unamuno – „Jak się tworzy powieść”,  przekł. Karol  Szpyrka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 156, ISBN 978-83-8196-206-3

Poemat naturalistyczny

„W historiach, które opisałam, nie ma nic pięknego. Są za to po brzegi wypełnione moimi dziecięcymi wspomnieniami. Nie chcą opuścić mojej pamięci, nie mogę o nich zapomnieć. Dlatego spisałam je tutaj” – tak brzmi ostatni akapit „Opowieści Xiao Hong” (1911-1942). Pisarka zadebiutowała powieścią „Śmierć Wang Asao”, a sławę przyniosła jej powieść „Arena życia i śmierci”. Żadna z nich nie została jeszcze przyswojona polszczyźnie. Do polskiego czytelnika, znacznie późniejsze, napisane w 1940 roku, po części autobiograficzne „Opowieści znad rzeki Hulan” docierają dopiero po ośmiu dekadach, co czyni to świadectwo literackie w warstwie faktów już tylko historycznym, ale nie umniejsza humanistycznej wymowy dzieła Xiao Hong. Przedwcześnie zmarła (w wieku zaledwie 31 lat) pisarka miała bardzo ciężkie, dramatyczne życie, zarówno w płaszczyźnie indywidualnej, prywatnej (choroby, bieda, samotność, nieudane związki) jak i w kategoriach losu zbiorowego (powstanie republiki chińskiej, ruch 4 maja, wojna chińsko-japońska i okupacja japońska). Opisała je w posłowiu bardzo dokładnie tłumaczka dzieła, Magdalena Stoszek-Deng. Talent Xiao Hong docenił ojciec chińskiej literatury XX wieku, Lu Xun. I to w znacznym stopniu dzięki jego opiece przeżyła w Szanghaju, krótki okres pomyślności, gdy stała się wziętą, docenianą autorką. „Opowieści znad rzeki Hulan” jawią się w lekturze jako werystyczny, a nawet naturalistyczny obraz życia konserwatywnej, pogrążonej w bezruchu i wegetacji społeczności wiejskiej z regionu Mandżurii, z jej okrucieństwem, ciasnotą, hipokryzją, małostkowością, wścibstwem, upokorzeniem kobiety i ludzi biednych. Pomimo to chiński pisarz Mao Dun określił „Opowieści znad rzeki Hulan” jako „poemat opisowy”, „kolorowy pejzaż” i „cykl melancholijnych pieśni”. Jak możliwe jest połączenie tak krańcowo przeciwstawnych kategorii literackich? W tym właśnie tkwi tajemnica artyzmu Xiao Hong, który sprawił, że „Opowieści…” zaliczono do dziesiątki najwybitniejszych powieści chińskich XX wieku. Struktura narracyjna „Opowieści…” nie jest linearna, brak tu zwartej, centralnej osi akcji, właściwie w ogóle brak typowej akcji. Opis toczy się tak, jak toczy się amorficzne, bezkształtne życie mieszkańców wioski. Xiao Hong opisuje ich życie z perspektywy „naiwnej”, jakby okiem dziecka, nie moralizuje, nie ocenia. Jak napisała Stoszek-Deng, struktura „Opowieści..” jest podobna do poematu, a „spokojna, melancholijna, wyważona narracja przypomina płynącą rzekę”. Ostatnimi czasy chińską literaturę XX wieku poznajemy dzięki staraniom Państwowego Instytutu Wydawniczego. Co pewien czas docierają do nas prawdziwe perły, do tego wzbogacone cennymi słowniczkami umożliwiającymi lepsze rozumienie realiów chińskiej prozy. Dla polskiego czytelnika chińska literatura jawi się jako zjawisko bardzo interesujące, odsłaniające naturę i psyche narodu, który odgrywał i odgrywa we współczesnych czasach coraz bardziej znaczącą rolę polityczną, społeczną i gospodarczą. O Chinach przez dziesięciolecia mówiono, że są cywilizacją tajemniczą i hermetyczną, a chiński mur był jedną z najbardziej charakterystycznych metafor tej tajemniczości. Dzięki staraniom PiW,edytorów, redaktorów i grona tłumaczy (głównie tłumaczek) poszerza się spektrum przyswojonych polszczyźnie dzieł chińskiej literatury, co pozwala coraz lepiej, z polskiej perspektywy, rozumieć ten naród.

Xiao Hong – „Opowieści znad rzeki Hulan”, przekł. Magdalena Stoszek-Deng, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str.  253, ISBN 978-83-8196-222-3

Dźbów, czyli pierwszy wszechświat

         Każdy chyba ma swój „Dźbów”. Bo „Dźbów” to przestrzeń dzieciństwa, często też młodości, świat który choć na bieżąco przeżywaliśmy często jako siermiężną codzienność, wraz z upływem czasu nabiera kształtów i kolorów niemal mitycznych. Dźbów może  nazywać się też Warszawą, Lublinem, Częstochową, Krakowem. Pewnie dla niektórych „Dźbowem” może być też Paryż czy Nowy Jork. Zapewne nie wszyscy z nas doświadczają „dźbowyobraźni”, ale na pewno wielu. Od kiedy wraz – chyba – z „Weiserem Dawidkiem” Pawła Huelle, u schyłku lat dziewięćdziesiątych, rozpoczęła się w polskiej literaturze moda na „korzenność”, na powracanie do świata dziecięco-młodzieńczych krajobrazów i przeżyć, na odkrywanie na nowo „małych ojczyzn”, tekstów dyskontujących ten temat ukazały się już dziesiątki, zarówno w postaci prozy artystycznej, jak i zwykłych wspomnień. „Dźbów” Olgi Ptak, dziennikarki, scenarzystki, redaktorki, krytyczki i edukatorki teatralnej, wykładowczyni na Uniwersytecie Opolskim należy do drugiego z rodzajów. „Dźbowieść” dzieje się w Dźbowie, choć mogłaby dziać się wszędzie – czytamy w wydawniczej notce – Zapewne odnajdziesz w niej siebie, choć mogłeś nigdy nie słyszeć o tym miejscu. A jednak znasz takie osiedle, taki blok, takie podwórko. Drzwi do komórki skrzypią dziwnie znajomo, ławeczka przed blokiem kusi, by choć na chwile na niej przysiąść. Poznajesz ten trzepak, chodnik, altankę na działkach. Wielu z nas swój własny Dźbów zachowało we wspomnieniach. To mamy wspólne. Dla Olgi Ptak Dźbów jest magiczny. To nie jest osiedle Kopalni Rud Żelaza „Barbara”, które powstało w latach pięćdziesiątych XX wieku w obecnie peryferyjnej dzielnicy Częstochowy. To tutaj w dwupiętrowym bloku mieszkali jej rodzice i dziadkowie. A mała dziewczynka przez wiele lat spędzała tam każde wakacje i ferie zimowe. Opowieści jej ojca  i własne obserwacje, rejestrowane z dziecięcą naiwnością oraz wnikliwością wynikającą z młodzieńczej ciekawości, pozwoliły jej stworzyć własny obraz tamtych czasów. Obraz mentalny ludzi PRL, przeniesionych ze wsi do miast, pełnych sprzeczności i wykluczających się przekonań, uczestniczących w religijnych obrzędach, ale wdzięcznych władzy ludowej, usiłujących pogodzić w sobie światy, których pogodzić się nie da. Fałszują wspomnienia, ubarwiają szarą rzeczywistość, próbując zachować to, co czyni życie znośnym – międzyludzką życzliwość, zaufanie w to, że bycie częścią społeczności chroni nas przed nieokreślonym złem, z którym w pojedynkę nie dalibyśmy sobie rady. Mieszkańcy Dźbowa to ludzie, którzy wiedzą, jak trudno jest być dzieckiem swoich czasów, mając za plecami cienie przodków. Choć wiedzą o sobie wszystko, ich świat pełen jest tajemnic, skrywanych sekretów. O tym co ważne, mówią po cichu. Wsłuchajmy się w te głosy. Zajrzyjmy za zasłonę, popatrzmy na nich z bliska”. Być może nie z każdą z tych uwag każdy może się zgodzić. Coraz rzadziej przychodzi wierzyć, że „bycie częścią społeczności chroni nas przed nieokreślonym złem”. Coraz częściej konstatujemy, że to „własna” społeczność stanowi zagrożenie, a swojskość przeobraża się w źródło nienawiści także do „swojego”, którego uzna się za „obcego”. Coraz też częściej „swojskość” małych miasteczek, dzielnic i wsi rozbijana jest przez uwarunkowania życia w „globalnej wiosce”, przez media nowej generacji. Takie społeczności jak Dźbów coraz też rzadziej, w miarę upływu czasu, stanowią punkt odniesienia. Ale to nie zmienia faktu, że wspomnienia Olgi Ptak są zajmujące w lekturze. I są być może częścią ostatniej fali takich właśnie wspomnień o „Dźbowach”, które coraz bardziej przechodzą do sfery już – tylko – pamięci. Być może pokolenie młodsze od autorki, już swoich „Dźbowów” mieć nie będzie.

Olga Ptak – „Dźbowieść. My w sPRLowanej codzienności”, Księży Młyn Dom Wydawniczy, Łódź 2021, str. 236, ISBN 978-83-7729-588-5

Losy Familii Czartoryskich

         Może zabrzmi to dziwnie, ale nie przepadam pisać o książkach poświęconym rodom arystokratycznym, bo mam zawsze przy takiej okazji – zapewne absurdalne, irracjonalne – poczucie, że pisząc to, mimowolnie oddaję im hołd, a nie mam na to ochoty, bo z zasady uważam fenomen arystokracji jako jeden z najbardziej antypatycznych i szkodliwych składników modeli w historii społeczeństw. Ta drobna, subiektywna  rezerwa nie ma jednak znaczenia, zwłaszcza w odniesieniu do rodu, który odegrał niebagatelną rolę w życiu Polski. Wydawnictwo „Iskry” tak przedstawia pracę Zofii Wojtkowskiej „Saga rodu Czartoryskich”: „Familia książąt Czartoryskich, nazwana w Polsce w ostatnich czasach po prostu «Familią», familia najwybitniejsza, zasługuje zapewne na osobną historię. Jest to jedyna w Europie rodzina prywatna, która ma swoje własne dzieje polityczne; poza tym ogniskuje ona w sobie również dzieje literatury całego stuleciaˮ. (Adam Mickiewicz, Literatura słowiańska, kurs drugi, wykład XI). „Prawie dwieście lat minęło od wykładu Mickiewicza w Collège de France, a Czartoryscy nadal nie doczekali się spisania swojej historii. Nie tylko nie ma monografii rodziny, ale nawet wielu jej znaczących przedstawicieli nie doczekało się swoich książkowych biografii. Saga rodu Czartoryskich jest próbą choćby częściowego zapełnienia tej luki. Nie jest jednak monografią; ta ciągle czeka na odważnego i wystarczająco światłego historyka. Nie ma ambicji przedstawienia mechanizmów politycznych, które wyniosły Czartoryskich na szczyt, a potem ich z tego szczytu zrzuciły. Jest tylko historycznoliterackim spacerem przez pięćset lat historii Polski, w który wybieramy się pod rękę z ludźmi złączonymi więzami błękitnej krwi. Procesy społeczne i gospodarcze, majątki, folwarki, wojny, bitwy, schizmy, sojusze i polityczne zdrady są jedynie tłem opowieści. Saga rodu Czartoryskich, jak sam tytuł wskazuje, jest bowiem opowieścią o konkretnych ludziach. Ludziach, którzy, choć urodzili się w specjalnej rodzinie i w specjalnych czasach, kochali i nienawidzili tak samo jak inni. Rodzili się, chorowali, umierali, bywali wielcy i podli, wierni i zdradliwi, dobroczynni i mali, mądrzy i głupi. Mimo tego, co chcieli w nich widzieć współcześni, byli po prostu ludźmiˮ.

         Istnieje klasyczna, znakomita praca profesor Marii Dernałowicz „Portret Familii”, ale obejmuje ona tylko wiek XVIII i działania Czartoryskich jako stronnictwa politycznego nazywanego Familią w czasach króla Stanisława Augusta. Książka Zofii Wojtkowskiej obejmuje całą, liczącą pięćset lat historię rodu. Łączy walory metodologiczne, oparcie na bogatych źródłach z potoczystą narracją, nie pozbawioną sporej warstwy anegdotycznej. Jest jednocześnie solidnym kawałem historii Polski i historii Europy, jako że Czartoryscy powiązani byli koligacjami z wieloma rodami europejskimi. Książka Wojtkowskiej może jednak przynieść niedosyt czytelnikom zainteresowanym głównie kwestiami politycznymi. Tych zagadnień autorka dotyka rzadko, pobieżnie i tylko tam, gdzie to jest konieczne. „Saga rodu Czartoryskich” jest opowieścią  o rodzie, ale akurat nie o wymiarze politycznym jego dziejów.

Zofia Wojtkowska – „Saga rodu Czartoryskich”, Iskry, Warszawa 2020, str. 506, ISBN 978-83-244-1066-8

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko