Mam przed sobą obszerny zbiór wierszy Bożeny Anny Flak zatytułowany „W tę i z powrotem”. Intrygujący tytuł, bo jak to?, w tę i z powrotem, czyli co?, dreptanie w miejscu?, zataczanie koła?, a więc powrót? A może bardziej zagadkowo, bo w tę to znaczy w którą? Może więc raczej o drogę samą idzie? Ruszmy więc.
Pierwsze wrażenie -te wiersze są n i e s p i e s z n e. Poetka wrzuca nas w cierpliwe myślenie. Nie ma w jej wierszach śladu choćby dzisiejszego ludzkiego zabiegania, tak charakterystycznego dla czasu, w którym żyjemy. Brakuje nam pewnej u-ważności. Wiersze Bożeny Anny Flak uważne są niesłuchanie. Choćby ten:
jaśmin
pijany od bieli
zachwycony sobą
jaśmin był piękny
kwitł
później zbrzydł
i znikł
człowiek był młody
przeciw burzom rósł
aż zwaliła się starość
sterta chorób i bruzd
co zostało
trwożnych pytań
zaciskał się krąg
a
on
w bólu
rozchylał pąk
albo:
mój Rzym
ani papieski
ani pogański
trwa
nie budowany
plac Piotra
wsłońcewzięty
my za ręce
idziemy
pątnicy do siebie
z nami anioł pański
jedną kochamy miłością
jedną miłość
stąd proste wszystko
i zawiłe
„Proste wszystko/ i zawiłe”. Proste zawiłe wiersze. Tak, to dobre określenie, choć wstępne. Spójrzmy jeszcze na dwa kolejne:
uroda życia
tylko ten kruszek
dosytu
tylko ten bezkres
tylko ta przestrzeń
wszechpytań
tylko to
jesteś
byt nasz podniebny II
a kiedy nawet
trudno
powiedzieć
za trudno
w upale życia
nie mów
zmuś serce
do bicia
Im głębiej szedłem w wiersze Flak tym bardziej docierało do mnie, że wiersz jest tym, co się dzieje po przeczytaniu, że wiersz – używając mego czytelniczego wehikułu – jest jednostką rozrachunkową w rozmowie poety ze światem. Wiersze Flak taką rozmowę inicjują, zaczynają, prowokują. Jej wiersze często, jak choćby te z tomu „Kto zieleń powróci”, są jakby zaczęte w pół oddechu, jakby wyjęte z fragmentu życia i przez to odsłaniające jeszcze większy tego życia fragment i kontekst głębi, dzięki której powstały. Bije z nich pewność i spokój, choć przecież w warstwie językowej są one „niedokończone”. Rozumiem przez to – szukam właściwego słowa – jakby były puzzlami większej całości i widzę samorozszerzający się obraz: poetka układa ze swoich wierszy-puzzli obraz, którego jest pewna i ta pewność bije z każdego wiersza, ba, z każdego niemal słowa, choć przecież i słowo i każdy wiersz jest wobec tej całości niepewnością i niedokończeniem, jej zapowiedzią jedynie, zwiastunem. Co się z tych wierszy ułoży do końca najbliższej godziny, końca dnia, końca życia?
Jeśli mówię o pewności, to jest to przecież pewność PRZEKONANIA, nic więcej, żadnych dowodów, których my, dobrze wierzący nie potrzebujemy. No tak, ale skoro argumentem jest przekonanie, to jaka jest jego siła? W czym ona tkwi lub tkwić może? U Bożeny Anny Flak ja ją znajduję w słowie, w słowie spokojnym, płynącym głównym klasycznym nurtem języka. Klasyczność tę odnoszę do mocy języka, do przekonania, że można właściwe dać rzeczy słowo a nie do formy tych przecież na wskroś współczesnych a nie klasycznych strof. Jasność, klarowność, przejrzystość. Zawsze gdy trafiam na takie wiersze otwiera mi się cytat z listu Rainera Marii Rilkego do Lou Andreas-Salome: „Świat utracił w mych oczach mgławicowość, ową płynność form, zdolność ciągłego samoprzekształcania się i samotworzenia – co było cechą i słabością moich wczesnych wierszy. Rzeczy stały się rzeczami, zwierzęta zwierzętami, które można było odróżnić, kwiaty kwiatami; nauczyłem się prostoty, długom się uczył i z trudem, że w końcu wszystko jest zwyczajne i dojrzewałem do tego, by mówić o rzeczach prostych.”
I kiedy mówię o spokoju i prostocie chcę mocno podkreślić – aby nas to nie zmyliło – że są one owym PRZEKONANIEM pozwalającym dotykać naszym czytelniczym odbiorem wierszy zebranych w „W tę i z powrotem”, wierszy pulsujących emocją i żarem, jakby się dotykało serca na wyciągniętej dłoni drugiego człowieka, nawet tylko wzrokiem a mimo to czuło się puls tego serca. Bo przecież swoimi wierszami poetka cały czas dotyka drugiego człowieka, chociaż ten drugi w swojej dosłowności, w poetyckiej fabule pojawia się rzadko, raz w osobach rodziców, czasami poprzez stosowne dedykacje, czy tytuły. Ale niech to statystyczne wyliczenie nas nie zmyli, te wiersze są pełne ludzi, także wtedy, gdy są pogrążone w intymności modlitwy siostry Bożeny Flak. To dlatego dają one autorce tak dużą swobodę poetyckiej rozmowy, wyznaczają bowiem perspektywę największa z możliwych, perspektywę wszechodniesienia, w której poetka pomaga czytelnikowi się odnaleźć. Są więc te wiersze, wedle mego czytania, wielce terapeutyczne i to w najlepszym z możliwych poetyckich sensów, bowiem są pozbawione jakiegokolwiek dydaktyzmu. A to wcale nie jest łatwe przy owej, jak to nazwałem, pewności PRZEKONANIA, ona nas często kusi, zniewala ku właśnie dydaktyzmowi potrafiącemu zepsuć każdy wiersz.
Spójrzmy na wiersz:
jest taka ziemia
jest taka sfera duszy
jest taka sfera ciszy
taka ziemia
graniczna
w głębi najgłębszej
jestestwa
Bóg tam mieszka
do tej ziemi
stopie innej
stop
choćby
w imię szła drogie
gdy ziemia ta wolna
wolny
cały człowiek
Trzeba i warto osobno zająć się tym wymiarem duchowości wierszy Flak, który sięga ich relacji z Bogiem. Zawsze w czytaniu poezji osób tak silnie „wplątanych w Boga”, księży, sióstr zakonnych, teologów, świętych[1], mam kłopot z zastosowaniem husserlowskiej epoche, bo wciąż przy wszystkich wierszach, z którymi dane mi jest obcować, chcę zachowywać postawę, o którą dopominał się Albert Camus prosząc w swoim eseju „Zaślubiny. Lato”: „zostawcie mnie z tym krajobrazem, chcę być z nim sam”. Odnosi się to jak najbardziej krajobrazów duszy, a tego dotyczą omawiane wiersze, tak jak prośba Camusa dotyczyła nie tylko algierskiego wybrzeża. Wszak to ten „bezbożnik” pisał pracę – więc nie do końca może jednak bezbożnik – egzaminacyjną „Chrześcijańska metafizyka a neoplatonizm”. Wygląda na to, że ten człowiek zbuntowany tęsknił za zespoleniem z plotyńską Jednią już tu na ziemi (chociaż u Plotyna widział ją dopiero w zaświatach). I to jego „Dżumę” wziął na duchowo-intelektualny warsztat nie kto inny jak zakonnik trapista Thomas Merton w swoich „7 esejach o Albercie Camus” (w polskiej wersji opatrzonych posłowiem Miłosza).
Wiersze Flak mimo swej kategorycznej pewności PRZEKONANIA (upieram się przy tym, być może z mocą dla kogoś zbyt wielką, ale nic na to nie poradzę) zostawiają czytelnikowi wolność duchowej egzegezy samego siebie. Poetka wprowadza mnie do pustelni, do świątyni dumania jak do niewidzialnego namiotu utkanego z jej wierszy i mówi: to jest twój erem, możesz go używać w dowolnym miejscu i czasie, na ruchliwym skrzyżowaniu, w gwarze zatłoczonego metra, hałasie na Trafalgar Square czy delektując się smakiem granatu (patrz wiersz otwierający zbiór „owoc granatu”). A możesz tak robić – powiada poetka – bo tym eremem jest twoja dusza. Cokolwiek uczynisz, możesz uczynić dobro. To jest lekcja Bożeny Anny Flak dla każdego czytającego, to jest lekcja bez lekcji, bo miast dydaktyzmu dostajemy s ł o w o. Słowa wierszy poetki czytają nam owo pierwsze, które było na Początku. I z tym czytaniem nas zostawia, żadnego nacisku, żadnej perswazji, przymusu, tylko czysta emanacja mocy poetyckiego PRZEKONANIA. Jak udaje się Bożenie Annie Flak to osiągnąć? Wydaje się, że dzięki perfekcyjnemu wręcz panowaniu nad językiem od strony literackiej: brzmienia, panowania nad wersem, pewności językowej, umiejętnego posługiwania się czymś, co nazywam frazowaniem słowem dzięki symbiozie myśli i jej wyrazu. Zawsze, gdy się na tak wysokie diapazony poetyckiego pisania natykam, niewiele już potrafię dodać.
Z recenzenckiej rzetelności wspominam jeszcze o dwóch sprawach. Zbiór „W tę i z powrotem” jest obszerny, liczy ponad 300 stron. Graficznie, edytorsko wydany smakowicie., palce lizać! Twarda okładka, papier – nie znam się, ale – chyba kredowy, całość zszyta i wycyzelowana tak, jakby drukarz szedł w zawody z poetycką zawartością i chciał zawołać: nie jestem gorszy, też tak potrafię! Warto oddać szacunek tak dobrej robocie Warszawskiego Wydawnictwa Sióstr Loretanek. A druga sprawa, którą odnotowuję, to wstęp autorstwa Mirosławy Ołdakowskiej-Kuflowej „Zaprośmy zmęczone słowa na wieczór poezji”. Ba, jaki wstęp, to niemal 30-stronicowy esej, rzetelna analiza całości dorobku poetyckiego Bożeny Anny Flak. Mam do niego tylko dwie drobne uwagi. Pierwsza, że Ołdakowska przywołuje w niej dwa wiersze z cyklu „Nauczyłam się, że”… których w zbiorze nie ma! (zapewne są w tomie pod tym tytułem, ale…). Drugą zaś odnoszę do zmęczonych słów. Wiem, wiem, autorka eseju wzięła je z wiersza poetki „niech się rozerwą”: „słowa też są zmęczone”, powiem mocniej, też za poetką, z innego wiersza, że słowa bywają nie tylko zmęczone, ale i:
kto zieleń przywróci
sponiewierane słowa
co myśli nie zaznały
za szybko wyrosłe
bez wiosny
dzieci
sponiewierane dwakroć
myślą kołysane
słowa ważkie
później
rzucane
na śmieci
sponiewieranym słowom
kto zieleń powróci?
Mój opór bierze się z tego, że po lekturze „W tę i z powrotem” wiem, że zieleń słowom przywraca poezja, zatem słowa spokojne i pewne triumfują nad zmęczonymi i poniewieranymi, choć gdy mówimy o języku w ogóle, to już co innego, wtedy dopuszczam zmęczenie słów jako drogę do spokoju, ale to już inny temat.
Jeżeli już to Bożena Anna Flak raczej wykorzystuje intensywność słów a nawet tę intensywność im nadaje:
bezsilność
bezsilność
a siła
jak u zwierza
wali na ziemię
leżę
Takie wiersze pokazując siłę bezsilności (i to jak!) pokazują właśnie tę umiejętność intensyfikacji. Wpadlibyście na taki koncept? Ja bym nie wpadł i, ręczę, że niewielu. Takimi wierszami przechodzi się do historii poezji.
Są w zaprezentowanym wyborze także wiersze, które dla mnie są mniej soczyste. Myślę tu o wierszach takich jak „poemat o wycinaniu sadu”, „nie zrobiła tego kotu”, „babcia” i „ostatni raz u Mamy”. To są wiersze sentymentem podszyte, ale – dla mnie, podkreślam – mniej soczyste, bo nie przekraczają progu pamięci, czegoś mi w nich brakuje. Są na wskroś prawdziwe, ale poetycko nie przekraczają swojej prawdy pamięci. Ale to krótki moment, bo już dwa następne są WIELKIE, potężne uczuciem i poetycką sprawnością:
5 lipca 2008 roku
gdy umiera
Matka
gniazdo
spada z drzewa
ptaki
z dalekich stron
przylatują ciągle
ale w szukaniu
błądzą zmylone
starą słomkę
biorą na pamiątkę
zakwitły ślady
nie ma jej i nie ma
biadały ogródki
dzień jeden drugi dziesiąty
zachód po zachodzie i znowu zachodu
powieki czerwone
to do niej nie podobne by dom tak zostawić
na pastwę bógwieczego
w końcu między sztachety
wyprawiły swe kwiaty
na poszukiwanie
i zakwitły ślady
jej dreptań zgarbionych
do sił ostatka nikomu kłopotem
wteizpowrotem wtęizpowrotem
Jeszcze chcę się zatrzymać nad wierszem-poematem „Przyjaciel”. Pokazuje w nim poetka to, co od strony poetyckiej właśnie najbardziej mi się w „W tę i z powrotem” podoba, swoistą miękkość słów, wręcz aksamitność przejścia między opisującym a opisywanym, między słowem a rzeczą, o której traktuje. Ma się tu odczucie, jakby słowa były od rzeczy nieodróżnialne niczym naskórek od miąższu owocu, niby różne, ale jednak głęboko tożsame, jedne a nie dwoje. Jednia a nie podwójność. Próbuję tutaj nieudolnie wyrazić także i tę zdolność poetycką autorki, która umożliwia jej w wierszach, w większości bardzo krótkich, pokazywać, oddawać dużo, znacznie więcej (niż wskazywałaby krótka forma wiersza). Innymi słowy – wracam do wcześniejszego porównania do puzzli – mamy przed sobą wiersz-puzzel, coś względnie małego, fragmentarycznego, co otwiera nas czytających na, no właśnie – na co? W moim czytaniu na autorskie głębie, wszechświaty, ogrody, wspomnienia, spotkania, pejzaże, ulice, zaułki, drzewa, słowem to wszystko, co spotykamy wędrując „wtęizpowrotem”. Podpierając się innym znanym powiedzeniem: minimum słów – maksimum muzyki (czytaj: treści, zawartości, przekazu, ale też dosłownie – dźwięczności, brzmienia, melodyjności, czyli muzyki).
Tymczasem w „Przyjacielu” mamy to sam zjawisko, tyle że niejako a rebours. Oto bowiem tutaj poetka uruchamia zupełnie inny sposób pisania (na marginesie: pokazując, jak szeroką skalą pisarskich możliwości dysponuje, jaki ma warsztat), długą, rozbudowaną, niemal niepoetycką frazę, rozległą, ciągnącą się w swoim opisie przez kilkadziesiąt stron, a mimo to zachowując – według mnie – tak charakterystyczny dla siebie balans między formą a treścią, między opisywanym a opisującym, między rzeczą a językiem, między ascezą i bogactwem. Teraz udało mi się to wreszcie uchwycić – Flak pokazuje w swej twórczości dwie strony tego samego, to mianowicie, że asceza jest bogactwem! Tutaj, w „Przyjacielu”, ów minimalizm, ascetyczność, reprezentuje akurat opisywane: cisza krużganków u kaliskich Nazaretanek a bogactwo: owej ciszy literacki wyraz. Co jest w ciszy? Zdaje się, że nic. Nie ma dźwięków, więc jedna z naszych życiowych aktywności, która odbieramy świat, wydaje się nie mieć nic do roboty. O, jakże się mylimy tak myśląc. Wystarczy chwila skupienia, aby usłyszeć to, co możliwe jest do usłyszenia, gdy cisza oczyści przestrzeń naszego wnętrza i naszego świata z brudnego hałasu zagonionej codzienności i pozwoli tym samym słuchać. Bo żeby usłyszeć, trzeba najpierw słuchać lub choćby zacząć słuchać. A owo zacząć wcale nie jest łatwe. Gdy dopada nas cisza, często rozglądamy się nerwowo a co to się stało, że nagle tak cicho, albo chwytamy telewizyjnego pilota, smartfon czy laptop, by… nie dopadła nas cisza.
Pozwolić ciszy wybrzmieć, to pozwolić najpierw nas wyciszyć. Zamiast więc po tego pilota czy smartfona sięgnijmy po poezję „W tę i z powrotem”. Być może też zobaczymy to, co najpierw mnie uwierało, owo pisane razem „wtęizpowrotem” (wbrew tytułowi), uwierało do momentu takiego wyciszenia, które pozwoliło mi zobaczyć, że tak naprawdę to jedna droga, więc i może być jednym „słowem” nazwana, właśnie tym: wtęizpowrotem.
Dziękuję za tę możliwość, Siostro.
[1] Chcę w tym miejscu przywołać wiersz z tomiku – świetnego skądinąd – „bosy karmel” Kaliny Kowalskiej, który mam na warsztacie:
Mistyk
Poezja św. Jana od Krzyża
bywa nudna i przewidywalna.
Dla teologa ponad miarę
egzaltowana. A jednak jej wierzę.
Wierzę, że kiedy Jan
stanął przed Bogiem zupełnie nagi,
ze swoim przeraźliwie śmiertelnym ciałem
i ze swoją przeraźliwie nieśmiertelną duszą,
był tak zawstydzony, że musiał się okryć
czymś nieskazitelnie czystym.
Choćby czystą grafomanią.