Lubomyr Łesonin – Wiersze

0
617
Lubomyr Łesonin. 2020. Udostępniono z prywatnych zasobów autora


Przekład z języka ukraińskiego Tadej Karabowicz


* * *

Gdy ginie piękno – jest jak proch z pierwiosnka,
Jak płomień w ciemności bezdennej krainy ciepła
Zapala się – i gaśnie. I to wszystko,
Czym żyłeś, co kochałeś, co lubiłeś
W miejscach, gdzie siebie utraciłeś,
Popieleje. Nie ma
Ani niepokalanego ducha, ani udręki wolności,
Ni serca utkanego z gałązek rosy.
A teraz idziesz w niewolę
Dobrowolnie. O tak,
Jakby wszystko, co się wydarzyło, było tylko dla szczęśliwej
Chwili, w której ginie piękno
I ty rozpadasz się pasmami wiatru
W rozpaczliwą ciszę
Trawy.


* * *

                                   Katerynie Zatuli

…gdy z pustych korytarzy biją potężne strumienie światła – to my
Spotykamy się, w ciemności łowiąc
Nieskalane dotknięcia, czekając na grzech
I spowiedź, i drogie nam tęczowe spojrzenia
Ciepłych niebios. Tu nie ma śmierci czy
Leku od niej. Tutaj zacieramy granice
Między wiatrem i spokojem. Idziemy do promieni,
I będziemy mieli siłę nie upaść, a pójść
Odpoczywać, i nie zachłysnąć się powietrzem –
Takim czystym i białym, jakby utkanym
Przez samego Boga dla swoich najświętych
Sakramentów. Skrzy się na dłoniach śnieg. Czy to
Perły od gwiazd oderwały się i upadły na wznak?
Uwierz mi. Uwierz mi. Uwierz mi. Uwierz mi. Wierz.


* * *

Szepcze cisza modlitwę,
Niby poluje na tygrysa.
Karbuje słowo w piersiach
Kwiat przedwieczorny.
Świat w nas zobaczył
Łowców tygrysów.
Patrzę – i widzę w słowie
Łap na dojrzałość,
I młodzieńczą starość
Na tle witrażu
Mojego ciała.
I zniknąć by – nie,
Nie wybaczy
Nikt
Ani trochę
Znikania.
Świergoczę,
Jak skowronek.


* * *

Przelatuje gołąb
Między moimi palcami.
Osiada jak popiół,
Na chmurę – szarą i samotną.
Wyciosuje swoje posłanie dla świata
Miękkimi, świetlistymi skrzydłami.
Pędzi do spowiedzi – i w milczeniu
Topi się pod słońcem. A to  słońce
Bawi się promieniami w kryjówkach wiatru,
Ogrzewa wysoką trawę,
Gdzie się zagubiłem.
Ogrzewaj mnie, niezrozumiały potworze,
Podarty ognisty kapeluszu,
I lepiej powiedz:
Dokąd?


* * *

Zmęczone ramiona drzew pozrzucały
Przybłędne wiatry spod ruin
Kamienicy. Ukłoniły się szaty
Zgorzkniałym ścianom,
Zagubionym słońcom,
Zapieczonym martwo w murach.
A my oszaleli w drodze do raju,
Wymoszczonego kurzem, błotem
I cierniem,
Pytamy sobie: gdzie i jak daleko
Ścielą swoją drogę
Skamieniałe promienie słońca –
Bursztynowe pasma w oknach –
I stwardniałe promienie Księżyca –
Rtęć na rogówkach jezior
I ryb, które nie śpią o północy.


* * *
                 Hryćkowi Czubajowi

Umarłeś w wieku Chrystusa,
Jak i wolałeś,
Trzykrotne zdobywając niebo
I sto razy omijając
Kamienne wrota Łyczakowa,
Tak i nie znalazwszy Dotyczącego.
I zmartwychwstając – tam,
Gdzie cienie modlą się do księżyca,
Gdzie Mars oświetla zagasłe ogniska,
A wśród nich – Twoje.
Ty – moja pułapka. Mój ból.
Zamknięte źródło,
Co rozgrodziło swoje biegi,
Nawadniając trawy –
Niepisane, napisane, nie do opisania.
Wszystko zmieściło się na ostrzu,
Jakby na łące.
Jakby
Na łące.


* * *

Otworzysz oczy – i ściemnieje na dworze.
Będą kwitły akacje. Ręce ciężkie
Położą się na pasiasty zmierzch.
Dawnymi ścieżkami
Z lwowskich wzgórz
Będą iść na spotkanie
Cienie świerków.
A po drodze będą się krzyżować
Ze spiżowymi dzwonami.
Echo niespokojne,
Córko kamiennych krat,
Schowaj się w ciemności
I zaśnij aż do skonania.
Ja cię zawołam
Jak umarli
Rozepną resztki dymu
Na oczach starców
Za moimi plecami.
Spiżowe dzwony – rozbite.
Poszczerbione kwiaty
Zakwitną  ponownie.
Ptak chowa się pod skrzydłem
Ciepło jutrzejszego słońca.


 
* * *

Światła zagasły.
Za horyzontem sączy się noc z dziurawego dzbana.
Pochłaniam rozdmuchane wspomnienia
Dziesięciodniowego
Dziesięcioletniego lata.
Zwijam stulecia w puste piwnice duszy.
Dzwięcznie nachyla do mnie dźwięki
Nieznajoma i solidna gitara.
A my… A my wokół patrzymy
Na łunę, jak na wstający świt.


* * *

Wyschłęś, zwiędłeś, zdrobniałeś.
Zdrewniały i lekki jak wiatr,
Wcisnąłeś się między światem,
Na tyle obcym dla ciebie,
Jak i ty dla niego.
Otarłeś się o trwogę. Zacichłeś.
I szukasz nieszczęścia.
Na próżno sieje liść młody dąb –
Nawet pęd nie wyrośnie
Na kamiennym gruncie.
Na koronach
Słowo rozdziobuje
Kościsty kruk.
W głąb nie puściwszy korzeni,
Drzewo chwiejności szuka,
A znajduje tylko chustkę,
Zakopaną w pustkę.


* * *

W ścianie wyrastają nowe kamienie –
W starej, zaczerepiałej ścianie,
Wplecionej w zieloną pajęczynę bluszczu.
Sieje się pył na spalone stronice –
To przemielony z sumieniem deszcz,
Który cały czas  niezauważone wyłuszczał się
Z chmur
I padł
W dłonie
Rozpostartego
Wężowego chłodu.
Teraz kwiat, a nie śnieg, opada z gałęzi.
Lak zmartwychwstaje, wiatr krzesze sie  z trawy,
Chrystus czeka wyczerpany
Razem z nami
Na sąd.


* * *

Śpię.
A w moim śnie widzę twój pokój.
W tym pokoju czytasz książkę.
A obok ciebie wirują lustra
Ze łzami w szkłach.
Za oknem pełznie pasmem zmierzch.
Ściany czekają na cienie. Cienie czekają,
Dopóki nie zakończysz czytania i wejdziesz
W niespokojne ręce ognia.
Deszcz – blada, wstydliwa dziewczyna – chłodzi zasypany popiołem komin.
Stukanie kropli odciąga cię
Drżącymi palcami
Do raju


* * *

Wyznaj nocy że jej nie kochasz –
I zobaczysz odcięte od wiatru
Kiełki światła pod swoim żebrem.
Zabity przez noc,
Sprowadzaj dziwaczną gwiazdę swojej tajemnicy
Na wschód, przeciwko łunie.
Po cichu przeszukaj w pajęczynie gałęzi
Niedojrzały płód,
A on potoczy się po brzuchu drzewa
I szuśnie w wodę.
Tam znajdziesz kości słońca –
Mokre, gorące.
Usiądź.
Ogrzej w nich dłonie.


* * *

Dłużą się dni.
Chłodnieją noce.
My, niespotykanie spragnieni miłości,
Depczemy  taflę miłości o zmierzchu.
Ratujemy wiatry wycierpianych zmian
Ogniskiem serc. Zmęczene upadamy
Na wyschniętą poza ubiegłoroczną trawę.
Naszym głosom wtórzy kamienie
Swoim spokojnym milczeniem.
A bocian, który wracał wiosną z daleka,
Przymarzając, zrozumiał, że za wcześnie
Wezwało serce w ojczyste strony.
Słychać pohukiwanie sowy –
Który wróży nam wybór:
Koniec lub bitwa.
Z za pleców spoziera mój dobry anioł.
Chce powiedzieć słowo.
Szeptem.
Donoślnie.
Nie do zniesienia.
Idąc spać, zapalam świecę przy oknie.A za chwilę sam w niej spłonę.


Reinkarnacja

Księżyc przekwitł, zachwiał się i spadł
W moje zrogowaciałe palce.
Dojrzałem – i niezdarnie wzruszyłem ramionami,
Jakby siebie oddzielając od ponurego, bezwładnego cienia.
Nie nastała godzina, potrzebna dla wiadomości –
Ktoś ją ukradł – szybko, z rozmysłem,
Złośliwie –  i wiadomość zostawił.
A lepiej by na odwrót. I wówczas puściłbym się
Po rozłogiej, żyznej, pachnącej, niebieskookiej
Wodzie. I nie wiedziałbym, co to jest –
Zostać i spaść na siebie – obcego.


* * *

Doczekaj się – i my przelejemy przez krawędź
Na wyszczerbioną podłogę. Wtedy nami
Nasyci się noc. Znikniemy
Jakby ostatni ptasi lot.
A rano ogrzani szkarłatem podniebnym
Ziarna rozrzuconego po rzece,
Znajdźmy krzyżowy kamień,
Potoczony bólem rozłąki.
I nie będzie świadków naszego cichego spokoju.


* * *

Trudno było wejść w szarą wyrwę rozległej mgły
Zdeptaną, znajomą z dzieciństwa
Ścieżką.
Patrzę na góry, wetknięte za nieboskłon –
Biega słońce skalistymi manowcami.
A pod promieniem dziewczę wykraja koszulę –
Ojcowską? Brata?
Toczę sie do wąwozu, jak w butlę brzozowego soku.
W wąwozie rozbiegają się anioły, niby w raju.
Tylko kłuje w plecy tarnina, wyrosła z pod kamieni.
I coś mi to przypomina.
Wykrzykuję płomień z liści.
Wydłużam ruchy w norach.
Zanurzam się w szaleństwie.
Budzę się.


* * *

Ty spojrzysz na gwiazdy-ziarna
I mglistym, szkliwym,
Bosym światłem
Obleje cię piekąca źrenica
Wskazującego księżyca.
Latawiec obleci
Samotną rosochę.
Przypadnę do owoców-
Do wyschniętych, trwożliwych owoców –
I już nie usłyszę krzyku,
Wygasłego szeptu,
Modlitwy,
Głosu,
Ciszy.
Cienie powstaną na krzyż krucyfiksu,
Dom zamieni się w dym.
I bladzi siepacze w wirze niebiańskim
Chłodnymi piersiami będą spotkać
Przelotne ptactwo –
Skrzydlate, nieludzkie ptactwo.


         Poeta Lubomyr Łesonin urodził się w 2002 roku w mieście Brody w obwodzie lwowskim. Od dzieciństwa interesował się literaturą różnych gatunków w tym poezją. Obecnie student Wydziału Filologicznego Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu Iwana Franki. Debiutował we wrześniu 2017 roku, w lwowskim czasopiśmie literackim “Dzwin” opowiadaniem “Samberlerowe rękopisy”. Od tego czasu jest stałym autorem lwowskiego “Dzwonu”.

         W 2018 roku wszedł do setki, a później do „dwudziestki” najzdolniejszych  autorów Ukrainy na I Międzynarodowym Dziecięcym Festiwalu Literackim „Literature Future” (Czerniowce). Otrzymał tytuł „Najlepszego Młodego Autora Ukrainy i Przyszłość Ukrainy”. Zdobywca dyplomu konkursu literacko-artystycznego „TERNOSłow” (Tarnopol, 2019) w kategorii „Proza”. Zdobywca dyplomu w konkursie „Młoda KoroNacja” (Kijów, 2019) w nominacji „Powieść”.

         Własną poezję oraz krótką prozę sytuacyjną i wypowiedzi literackie umieszcza na Facebooku.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko