Co czuła, i czy w ogóle mogła cokolwiek odczuwać w tamten zimny marcowy poranek Virginia Woolf, kiedy opuściła swój Monk’s House w Rodmell i, minąwszy stary kamienny cmentarzyk, wędrowała na południe, w kierunku rzeki Ouse? Co myślała, czy jeszcze miała jakieś myśli w chorej głowie, napełniając wielkie kieszenie swojej sukni kamieniami, zanim rzuciła się do wody… Z ostatnich pozostawionych listów do przyjaciółki i do męża Leonarda wynikało, że była to decyzja ostateczna, przecinająca ciemne tajemnice egzystencji nie do zniesienia. Od tamtej tragedii, z 28 marca 1941 roku, minęło osiemdziesiąt lat.
Za życia pisarki jej niedyspozycje psychiczne po śmierci, w krótkim czasie, matki, przyrodniej siostry oraz ojca, nazywano załamaniem nerwowym. Obecnie ten rodzaj nawracających objawów określa się jako choroba afektywna dwubiegunowa. Nie dowiemy się do końca na ile problemy zdrowotne autorki „Własnego pokoju” mogły mieć pozytywny czy negatywny wpływ na jej twórczość. Nic nie odbierze Virginii Woolf niekwestionowanej pozycji na Parnasie XX-wiecznej literatury modernistycznej. Ani tej formalnej zasady jej stylu, określonej jako „strumień świadomości”. Ani wiernych czytelników, no, może szczególnie czytelniczek, zwłaszcza z kręgu feministek. Rzecz jasna, autorka „Pani Dalloway”, a później „Do latarni morskiej” była raczej apologetką posługiwania się w narracji monologiem wewnętrznym nazwanym strumieniem świadomości – w ślad za autorem wydanego w roku 1922 „Ulissesa”, którym okazał się piszący po angielsku irlandzki autor, James Joyce. W „Historii Anglii” Henryk Zins celnie zdefiniował fenomen „Ulissesa” jako formę „…swobodnie przepływających skojarzeń, posiadający symultaniczną konstrukcję i wielkie bogactwo różnych stylów i poetyk zawsze celowo dobranych do przedstawionych osób, sytuacji i stanów psychicznych. „Ulisses” Joyce’a stał się punktem zwrotnym dla całej nowatorskiej i awangardowej literatury współczesnej, chociaż był przez wiele lat przedmiotem ostrych kontrowersji i różnorodnych sądów”.
Joyce i jego niespokojne, tragiczne życie. Virginia Woolf – nie inaczej. Zanim zatrzymam się przy tym za chwilę – przywołam przemyślenia, dotyczące pisania o życiu i dziełach twórców, pisarza o podobnie skomplikowanej psychice i naturze, autora „Gry szklanych paciorków”, Hermana Hesse. Gunnar Decker w poświęconej mu biografii pt. „Herman Hesse. Wędrowiec i jego cień” (z niemieckiego przełożyły Eliza Borg i Maria Przybyłowska, Świat Książki, 2014) tak oto ilustruje punkt widzenia swojego bohatera: „Biografia nie powinna być ani celowym obnażaniem, ani też laudacją. Virginia Woolf uważała za zadanie biografa nieustanne staranie się o uchwycenie „owej szczególnej harmonii rzeczywistości i snu, owych nieustannych zaślubin granitu z tęczą”, ponieważ pisze on równocześnie o ziemskiej egzystencji i tajemnicy samej twórczości. Uczciwość biografa polega więc na tym, by nie negować ani nie podkreślać jednego aspektu w biografii kosztem innych”.
Zatem krótko – i bez podkreślania „aspektów” – o zaskakującej zbieżności dat w biografiach obojga pisarzy, hołdujących w tej samej epoce podobnej zasadzie monologu wewnętrznego w swojej twórczości. Virginia Woolf urodziła się 25 stycznia 1882 roku w stolicy Anglii. Tydzień później, 2 lutego, w stolicy Irlandii przyszedł na świat James Augustine Aloysius Joyce (po irlandzku – Seamus Seoige). Status społeczny, skrajnie różny (ona dorastała w środowisku elit intelektualnych, on w cierpiącej nędzę rodzinie z dziesięciorgiem dzieci) doprowadził oboje do profesji anglojęzycznych twórców o światowej sławie, więc nie do końca decydują o wyborze drogi życiowej warunki socjalne. Ale jest coś, co nazywa się fatum. Zarówno autorka „Orlanda” i „Fal” jak i autor „Ulissesa” oraz poematu prozą „Finneganów tren” przez całe życie zmagali się z dolegliwościami psychicznymi, a Joyce ponadto z licznymi nieuleczalnymi chorobami. Jakże dramatycznie spełniły się ich losy w tym samym czasie. On zmarł w Zurychu – niewidomy i w nędzy – w dniu 13 stycznia 1941 roku. 80 lat temu. Dwa i pół miesiąca później – 28 marca Virginia Woolf, otoczona opieką męża i przyjaciół, popełniła samobójstwo. Rówieśnicy. Geniusze literatury z niewykorzystanym do końca potencjałem talentu… Po niemal wieku od odejścia nadal czytani (nie ukrywajmy, Joyce bardziej ze snobizmu). A Virginia Woolf…
„Był rok 2003 – wspomina w swoim szkicu pt. „Moja Virginia Woolf” na stronie „Miesięcznika Ludzi Wolnych. LIBERTAS” pisarka Krystyna Januszewska, autorka kilkunastu powieści i opowiadań, wielekroć uhonorowanych nagrodami, podsyłająca dzisiaj te swoje dywagacje z roku 2011. – Wydawnictwo Znak wydało właśnie jedną z jej pierwszych powieści „Pani Dalloway”, a właśnie o tę książkę chodziło mi najbardziej, jako że stała się ona kanwą nakręconego w 2002 roku filmu „Godziny”. Nazwisko Woolf obiło mi się wcześniej o uszy, ale głównie za sprawą bardzo głośnej, lecz niemającej nic wspólnego z pisarką sztuki Edwarda Albeego „Kto się boi Virginii Woolf”, zekranizowanej zresztą w 1966 roku i nagrodzonej pięcioma Oskarami (…). Książka mnie oczarowała. To był początek moich fascynacji. Utknęłam w Virginii po uszy. Jestem właśnie świeżo po lekturze „Dziennika 1915-1941”. To dokument epoki, życia kulturalnego Londynu, modnych pubów, herbaciarni, środowisk artystycznych, ale także – a może przede wszystkim – zapiski z życia i twórczości autorki, książka o jej dramatach, cierpieniach, niekonwencjonalnych relacjach międzyludzkich i wewnętrznych przemianach (…). Odstawiłam ją przed chwilą na półkę (…). Czuję jeszcze drżenie nóg i mocne bicie serca. Minie wiele godzin, zanim wrócę do względnej równowagi. Musiałam się wypłakać w ukryciu, żeby móc normalnie funkcjonować”… I ten cytat na wstępie z Virginii Woolf: „…Patrzę w dół… rozmyślam, w jaki sposób uda mi się kiedykolwiek dotrzeć do końca?… To jest poczucie niemożności: poczucie, że jestem osobą nic nie znaczącą… Ta melancholia maleje, w miarę jak ją opisuję. Czemu więc nie robię tego częściej”.
Wybrzeże Kornwalii, z malowniczymi zatokami i klifami wyrzeźbionymi przez ocean Atlantycki, od paru wieków przyciąga mieszkańców Albionu oraz obcokrajowców na letni wypoczynek. Nie inaczej z nami: jakaż to emocjonalna wędrówka – od północnego Tintagel, zrośniętego z legendami arturiańskimi, poprzez zakamarki Port Gaverne i Port Isaac aż po St. Ives na południu, i dalej… Oto notka z przewodnika Pascala pt. „Anglia”: „Pisarka Virginia Woolf, która do lat dwunastu spędzała w St. Ives każde letnie wakacje, opisała miejscowość jako „wietrzne, hałaśliwe, trącące rybą skupisko ciasnych uliczek barwy małża lub skałoczepa, podobne do kupy skorupiaków przylepionych do szarego muru”. A jednak po latach… „Stało się kolonią artystyczną”. Zanim została pisarką, Adelina Victoria Stephen, przyjeżdżała tutaj wraz z rodzicami i rodzeństwem. Nobliwie prezentujący się sir Leslie Stephen, który z racji wieku mógłby być dziadkiem dziewczynki, historyk, filozof, dziennikarz, twórca Dictionary of National Biography oraz matka Julia, piękność niespełniona artystycznie, oboje po rozwodach i z potomstwem z wcześniejszych małżeństw, przywozili nad morze czwórkę wspólnych pociech: Vanessę, Victorię, Toby’ego i Adriana. Victoria odbywała spacery na odległy cypel, gdzie na kruchym skrawku lądu zaglądała do wnętrza samotnej latarni morskiej. Po wielu latach reminiscencje z tamtych chwil i miejsce zapamiętane z dzieciństwa przeniosła do swojej, jakże lirycznej, poetyckiej, powieści pt. „Do latarni morskiej”.
– Uwielbiam morze, i latarnie morskie – mówi mieszkająca w Anglii od lat Ewa Sherman, tłumaczka polskiej poezji na język angielski, recenzentka sensacyjnej literatury skandynawskiej dla brytyjskich portali, przewodniczka naszych wspólnych wypraw śladami m.in. Williama Szekspira i Virginii Woolf. – Z kilkakrotnych pobytów w Kornwalii zapamiętałam na zawsze także latarnię morską, trwającą od połowy XIX wieku na skalistym krańcu półwyspu Godrevy. To tutaj, przebywając co roku na wakacjach w St. Ives, mała Virginia zbierała wrażenia, które po latach zapisała, używając nowatorskiej formy strumienia świadomości, w swojej książce pt. „Do latarni morskiej”. Ale znacznie wcześniej poznałam „Podróż do latarni morskiej” Muminków w serii książek dla dzieci (także – dużych) autorstwa Tove Jansson. Fascynacja architekturą latarni morskich, ich ryzykownej lokalizacji, i związanej z tym wszystkim obietnicy przygody sprawiło, że swój blog, gdzie publikuję teksty krytyczno-literackie, nazwałam Nordic Lighthouse.
Czas nie stał w miejscu. Niewyobrażalne bogactwo wydarzeń, często dramatycznych, zawiera korespondencja Virginii Woolf, wysyłana z różnych, często zmieniających się adresów do licznych, coraz liczniejszych znajomych i przyjaciół, nieodmiennie też do ukochanej starszej siostry Vanessy, potem do męża Leonarda. W 2014 roku wydawnictwo MG opublikowało „Pokrewne dusze. Wybór listów”. Wybór z tysięcy, z bogatym albumem rodzinnych i towarzyskich fotografii, powtórzonym za wersją angielską książki. Podobnie fascynującą lekturą są, wspomniane już „Dzienniki”, a przecież w każdej niemal z licznych książek pisarki kryją się warte uwagi epizody biograficzne. „W tej chwili zaczynam czytać „Lata” – pisze w swoim artykule Krystyna Januszewska – jedną z dojrzalszych książek autorki (…) Powieść (…) opublikowana w 1937 roku (…) osiągnęła wielki sukces, podobnie zresztą jak wszystkie poprzednie książki. Ta jednak przekroczyła granice kontynentu i stała się bestsellerem w Ameryce. Przed domem Virginii zaczęli się gromadzić dziennikarze i chętni sensacji. Proponowano jej trasę promocyjną po USA, oferowano klakierów i pewny sukces. Virginia odmówiła, śmieszył ją ten zgiełk, a celebrowanie brzydziło. Książki miały bronić się same”.
Przeglądanie przewodników i stron internetowych nie na wiele się zda. Wiosną 2015 roku jeden z londyńskich dni planujemy z Ewą Sherman spędzić w dzielnicy Bloomsbury, gdzie zaczęła się rodzić i rozwijać twórczość literacka Virginii Woolf. To piękna przestrzeń, zabudowana estetycznymi pasażami georgiańskich ceglanych domów pośród zadrzewionych skwerów, skupionych najliczniej w stolicy kraju. Tutaj do połowy XIX wieku modnie było mieszkać, a i potem, i dotąd przynajmniej jest mieszkać godnie, w sąsiedztwie Uniwersytetu Londyńskiego, eleganckiego kompleksu British Museum oraz zabytkowych księgarń co krok. Najbardziej rozległy jest Russel Square, zawsze zapełniony tłumem siedzących studentów, bo w tym kraju nie ma zakazu deptania trawników. Wrócimy tutaj, ale bardziej nas interesują dwa mniejsze, sąsiadujące ze sobą skwery w kierunku na północ: Gordon Square i Tavistock Square.
W roku 1904 dom pod numerem 46 Gordon Square stał się miejscem zamieszkania osieroconego rodzeństwa Stephenów: zaledwie w dwa lata po śmierci ich matki Julii zmarł ojciec. Załamana psychicznie Virginia zaczęła tutaj właśnie przychodzić do siebie, w dwóch swoich pokojach na najwyższym piętrze, z widokiem na drzewa ocieniające skwer. Z sentymentem opisała ten „satysfakcjonujący” czas w roku 1922 w eseju pt. „Stare Bloomsbury”. A był to czas tworzenia się elitarnej grupy artystów, projektantów i intelektualistów, zaprzyjaźnionych jeszcze na studiach w Oxfordzie i Cambridge, jakimś szczęśliwym trafem mieszkających właśnie tutaj. Zalążkiem Bloomsbury Group stał się dom rodzeństwa Stephenów: najstarsza – malarka Vanessa, wkrótce jej małżonek, krytyk sztuki Clive Bell, a potem przyjaciel Duncan Grant (z którym w roku 1916 Vanessa przeprowadziła się do Charleston w hrabstwie Sussex, niedaleko nadmorskiego Brighton). W Charleston właśnie, a potem także w pobliskim Rodmell, kiedy w Monk’s House zamieszkała Virginia z mężem Leonardem Woolfem oraz w Sissinghurst, gdzie z kolei urządzała swoje ogrody Vita Sackville-West – wszędzie tam kontynuowali znajomość przyjaciele z lat młodości, w tym prozaik, krytyk i eseista E. M. Forster (Edward Morgan Forster) czy ekonomista John Maynard Keynes. Także – urodzony w Ameryce, ale związany do końca swoich dni z Londynem największy podówczas poeta, mieszkający i pracujący przez 40 lat w wydawnictwie Faber&Faber przy Russel Square – T. S. Eliot (Thomas Stearns Eliot). Sławę po wsze czasy przyniósł mu filozoficzno-refleksyjny poemat, wystawiający współczesnemu światu pesymistyczną diagnozę – „Ziemia jałowa”.
„Orlando”… Padł ten tytuł nieco powyżej… Powieść fantazyjna Virginii Woolf z 1928 r. – wyobrażająca m.in. rozwój literatury od czasów królowej Elżbiety I, zbudowana na wrażeniach emocjonalnych związanych z posiadłością Knole, z której wywodziła się Vitą Sackville-West. Później wraz z mężem Haroldem wspólną posiadłość Sissinghurst zamieniła w przyrodniczą atrakcję, ściągającą, podobnie jak Knole, sympatyków z całego kraju. I której ta wspólnota małżeńska oraz wychowywanie syna nie przeszkodziła w wieloletnim związku z Virginią. W lipcu 2011 roku Małgorzata Czyńska na łamach „Wysokich Obcasów” swój artykuł pt. „Ogrodniczka” spuentowała refleksją: „Wspaniały ogród, który stworzyła, i urokliwe opisy peonii i tulipanów (Virginia twierdziła, że Vita „zna rośliny, ich umysły i ciała”) ratowały ją w oczach klasy średniej, która przymykała oko na jej perwersyjne prowadzenie się, w myśl zasady, że skoro tak zna się na kwiatach, to nie może być złą osobą”.
W wielu miejscach Londynu ściany domów zdobią okrągłe ceramiczne medaliony, upamiętniające słynnych mieszkańców. Płyta z brązową glazurą poświęcona jest Eliotowi. Te z niebieską sąsiadują ze sobą przy Gordon Square. Pod numerem 46 nie ma nazwiska Stephenów, jako że po nich rezydował tutaj najdłużej, bo 20 lat, ich przyjaciel John Maynard Keynes. Za to pod numerem 50, na kobaltowym tle upamiętnieni są, mieszkający tutaj i w sąsiedztwie, członkowie Grupy Bloomsbury, z wymienionymi nazwiskami: Virginia Woolf, Clive Bell i – jak napisano: The Stracheys. Lytton Strachey zasłynął jako biograf najbardziej znanych osobistości epoki wiktoriańskiej.
Nie wiem, skąd wypisałam przed laty te kilka zdań: „Na czwartkowe wieczorki u Thoby’ego i piątkowe spotkania klubu malarzy organizowane przez Vanessę ściągały tłumy wykształconych w Cambridge snobów, potwierdzających w ten sposób słuszność spostrzeżenia Oscara Wilde’a, że „estetyka dominuje nad etyką”. Spotkania poświęcone były „wymianie myśli i delektowaniu się sztuką”… Londyńskie kręgi towarzyskie szokowało zachowanie uczestników, zwłaszcza obu sióstr niezamężnych, wykształconych artystek obracających się wśród mężczyzn bez opieki przyzwoitek, a przede wszystkim całkowita swoboda seksualna”. I jeszcze to: „Grupa z Bloomsbury była bez wątpienia najbardziej wpływową formacją intelektualną Wielkiej Brytanii, a jej popularność utrzymuje się do dziś, o czym świadczą wydawane niemal co roku biografie i wspomnienia poświęcone artystom z tego kręgu”.
Krótki spacer łączy skwery Gordon i Tavistock. To tutaj, w obrębie ogrodzenia, ustawiono na kamiennym cokole popiersie Virginii Woolf, z twarzą kopiującą jej stan ducha z późniejszych fotografii. Napis na spatynowanej płycie informuje, iż mieszkała w domu od strony południowej, „gdzie została napisana i wydrukowa większość jej najwspanialszych powieści”. Nieco niżej słowa samej pisarki: „Potem pewnego dnia spacerując po Tavistock Square, wymyśliłam, tak jak czasami tworzę swoje książki, „Do latarni morskiej”, w wielkim, pozornie mimowolnym, pośpiechu”. W niedalekim sąsiedztwie fotografujemy się przy oszklonych solidnych gablotach. Część środkową wypełnia estetyczny tekst z tym urzekającym wizerunkiem młodej Virginii oraz zdjęciami dotyczącymi innych zasłużonych dla dzielnicy osobistości. W szybie odbija się fasada hotelu Tavistock, kiedy czytamy informacje, dotyczące pomnika Virginii Woolf: „…w narożu południowo-zachodnim, gdzie ona i jej mąż Leonard pracowali i mieszkali od 1924 do 1939. Z jej pisarstwa przypuszczalnie najbardziej popularne książki to „Orlando”, „Do latarni morskiej” i „Pani Dalloway”. Zakończyła tragicznie życie w rzece Ouse w 1941 roku, w pobliżu Rodmill, Sussex, jej wiejskiego domu. Pomnik wykonał Stephen Tomlin w 1931. Czerwiec 2004 r. Stowarzyszenie Virginii Woolf w Wielkiej Brytanii”. Zastanawiam się, czy to jest oryginał, a kopia w ogrodzie XVIII-wiecznego cottage Monk’s House w Rodmell, co jest uwidocznione na kolorowej fotografii, jednej z kilku prezentujących posiadłość Woolfów w „National Trust Address Book” z 2009 roku, kieszonkowej i tak bibliofilskiej, że aż żal profanować stronice jakimiś zapiskami. Zwłaszcza że pokazane są tu siedziby wielu innych ludzi pióra (podobnie jak w innym wydanictwie National Trust, pięknym ściennym kalendarzu na rok 2006, który od tylu lat ma swoje miejsce na półkach z albumami, i do którego zaglądając myślę jak bardzo szkoda, że w naszym kraju nie trafiłam dotąd na podobną edycję z polskimi literatami). Cóż, przy tej okazji należy dodać, że Leonard Woolf mieszkał w Rodmell do śmierci w roku 1969, i spoczął w przydomowym ogrodzie obok żony. Wnętrze skromnego domu wygląda banalnie, przypuszczam jednak, że dla wielbicieli pisarki odwiedzających to miejsce, bardzo ważny jest fakt, że w tutejszym mało przytulnym gabinecie napisała kilka powieści, natomiast w sypialni, na regale u wezgłowia łóżka, znajdą pierwsze edycje jej książek.
…A tu właśnie, gdzie dzisiaj nobliwy Tavistock Hotel zachęca gości cenami wyświetlanymi na narożu budynku, stał dom, zajmowany przez małżeństwo Woolfów przez 15 lat, do chwili, kiedy został zbombardowany przez hitlerowski samolot. W 1924 roku zainwestowali 20 funtów w… podręcznik dla drukarzy oraz niewielką prasę, którą ustawiono w suterenie. Dało to początek ich wydawnictwu Hoghart Press, nazwanym tak od poprzedniego adresu, pod którym mieszkali jakiś czas po ślubie. Virginia Woolf zajmowała się tutaj pakowaniem przesyłek, ale też opanowała sztukę zecerską, może składając ręcznie wraz z innymi swoje książki oraz innych, wziętych podówczas pisarzy. Kto wie… W roku 1923 oficyna wydała m.in. skromną, limitowaną drugą edycję „Ziemi jałowej” T. S. Eliota.
Mam na swojej półce, związanej z Virginią Woolf , trochę wycinków prasowych, które dotyczą ukazujących się w Polsce jej kolejnych publikacji. Oto w 2008 roku Wydawnictwo Literackie przygotowało dla czytelników, w tłumaczeniu Magdy Heydel, książkę, która powstawała w ostatnich miesiącach życia autorki. Na łamach „Dziennika. Kultura” zapowiedział to wydanie fragment powieści, obejmującej rozległe ramy czasowe, zatytułowanej „Między aktami” oraz intrygująca zachęta autorstwa Justyny Sobolewskiej, która podkreśliła, iż „…książka ściśle wyrasta z jej twórczości, jest skondensowana w jednym miejscu i czasie jak „Pani Dalloway” i przywołuje historię Anglii jak „Orlando” (…) Ta książka to teatr w teatrze przypominający „Sen nocy letniej” Szekspira”. I celnie charakteryzuje główną bohaterkę, pannę La Trobe zajmującą lokalną społeczność, świadomą nieuchronności wojny (…)swoim spektaklem, którego treść pozostaje drugorzędna wobec przesłania powieści: „Dla niej liczy się tylko tworzenie, rzeczywistość jest pełna rozpaczy”. Bohaterka stała się alter ego autorki książki…
Zaskoczeniem, po zapoznaniu się z tą „wizytówką” twórczej pracy ostatnich dni Virginii Woolf, było ukazanie się w roku 2009 w wydawnictwie Prószyński i S-ka – w przekładzie Mai Lavergne, zapowiadanej jako „Pierwsze polskie wydanie” znacznie wcześniejszej książki pt. „Widoki Londynu”, na którą złożyło się sześć szkiców. I – równie celnie, jak Justyna Sobolewska o powieści „Między aktami”, tak na łamach „Dużego Formatu – Gazety Wyborczej” Juliusz Kurkiewicz (dwutygodnik.com) anonsuje te utwory, powstałe „…na początku lat 30., w chwili wytchnienia po zakończeniu morderczej pracy nad „Falami””. „Wolf – pisze recenzent – kochała miejskie życie i sam Londyn, których choroba, a potem wojna coraz bardziej ją pozbawiały (…) Londyn jest dla niej ucieleśnieniem nowoczesnego piękna, tworzonego przez zaskakujące konstelacje hałasu, ruchu, brudu i błyszczących powierzchni, miastem, którego kościoły odwiedza się nie ze względu na Boga, ale z uwagi na zaprzeczający rachunkowi ekonomicznemu luksus przestrzeni, który oferują”.
Virginia Woolf kochała miasto swojej młodości i twórczych sukcesów. Kochała świat, z którego czerpała przez niemal pół wieku inspirację do pisania powieści, esejów, nieustających refleksji w „Dziennikach”, do korespondencji. Kochała mnóstwo otaczających ją osób. A jednak…
Krystyna Januszewska na stronie miesięcznika LIBERTAS cytuje pytanie autorki „Własnego pokoju”: „Czemu życie jest takie tragiczne, tak bardzo przypomina wąski skrawek ścieżki nad przepaścią?„
Odpowiedzi brak.
P.S. Powyższe pytanie – krzyk i końcowa refleksja pozostają aktualne także po zapoznaniu się z, wartą uważnej lektury, książką Viviane Forrester pt. „Virginia Woolf. Opowieść biograficzna” w świetnym przekładzie Marii Śledzianowskiej (Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., Warszawa 2014). Autorka wykreowała tu portret Virginii Woolf m.in. jako osoby o silnym charakterze, ale podporządkowanej mężowi Leonardowi, który „narzucił później innym własną wersję życia swej żony”…
Krystyna Konecka