Krystyna Habrat – KWITNĄCE AKACJE I SKRADZIONE RĘKAWICZKI

0
215

  Akacja rozkwitła pod moim oknem. Cała w bieli. A jaki zapach się roznosi! Nie na darmo Julian Tuwim pisał:

“Białe akacje tchną wonią opiłą.”

  Akacji było  tu pięć,  z drugiej strony bloku jeszcze inne, ale spółdzielnia mieszkaniowa ciągle jakieś drzewa usuwała. I to te, które my, mieszkańcy tego wieżowca, sami posadzili. Inicjator akcji załatwił dwie wywrotki humusu i drzewka. Zwoził je na dachu swego malucha. Mieszkańcy poświęcili  sadzeniu kilka tygodni, a niektórzy, jak inicjator –  całą jesień, aż do Wigilii, kiedy przywiązywał wykrzywione przez wicher drzewka do palików. Bo drzewka należało opalikować, podlewać i chronić.

   Wcześniej przez siedem lat od zasiedlenia bloku straszyły wkoło zwały zbitej gliny, kamieni, cegieł,   żelastwa, a po deszczu błoto.  Sami więc skopaliśmy teren, powywozili na pożyczonych taczkach kamienie, śmieci i posadzili coś 70 drzew, potem żywopłot z ligustru i trawę.  Dysponując planem zagospodarowania terenu, wiedzieliśmy, jak omijać ciągi energii czy CO, aby na nich czego nie posadzić. Serce rosło na widok, jak wielu mieszkańców  ochoczo   machało łopatami, a szczególnie młodzież. Prosiliśmy tylko administrację o płotek, aby ochronić  sadzonki przed  łażącymi tu z psami. Nie doczekaliśmy się, choć stawiano takie wszędzie, trzeba czy nie trzeba. Wyglądało, że władze nie lubią oddolnej inicjatywy, bo  muszą wszędzie rządzić.

  Nie wiadomo kiedy wycięto cichcem tu drzewko, tam dwa, trzy, bo akurat tu poprowadzono dróżkę,  ktoś łamał nasz tymczasowy płotek, poszły dalsze kwitnące drzewka, bo śmieciara na trawniku wykręcała. Zlikwidowano żywopłot. Po kilku latach w miejscu zieleni wokół bloku powstał wielki parking. Dla kilku sąsiednich bloków, kilkunastopiętrowych, bo tamci mieszkańcy chronią swoje róże pod oknami, swój bez, i nie chcą pod oknami hałasu i spalin samochodowych. Jest nawet takie prawo psychologiczne, że każdy  najchętniej stawia swe auto  pod domem sąsiada. Wspominają już o tym architekci, projektujący dzielnice willowe. Ale pod blokami – podobnie. Nas, sadzących zieleń i walczących o nią, zwalczano poprzez różne szykany, nawet finansowe. Chyba za inicjatywę i… tak na złość.

 Tu aż prosi się powtórzyć za Czechowem z opowiadania “Skrzypce Rotszilda”, co    brzmiało jakoś tak: Dlaczego człowiek człowiekowi tak szkodzi? Dlaczego nie daje mu żyć?

  Kiedy o tym myślę i patrzę na nasze pięknie wyrosłe drzewa, jakie jeszcze pozostały: dwie akacje, jawory, wierzba płacząca, lipy, brzozy, jarzęby, to zawsze  przychodzi mi do głowy jedna refleksja: świat jest taki piękny, przyroda działa tak   precyzyjnie, że aż dziw, i tylko człowiek to wszystko brutalnie zaburza.

  I teraz chcę napisać o czymś, co zwykle się przemilcza. Zaczęłam od piękna przyrody, ale nie o jej ochronę mi chodzi, a o  coś, o czym wstyd pisać publicznie, szczególnie w piśmie literacko-kulturalnym.

  Cofnę się w czasie. Miałam 17 lat, gdy rozpieszczona i chroniona od brudów świata,  wyjechałam na studia i  musiałam sama sobie radzić, bez akademika i stypendium, bo mi się nie należało. Ale ja i tak byłam wszystkim zachwycona. Dostałam się na modny i oblegany już kierunek na  uczelni o światowej renomie, a reszta była mniej istotna. Wprawdzie nie miałam dachu nad głową, ale chłonęłam radośnie nowe  pojęcia: dziekanat, rektorat, lektorat, zaliczenie, sesja egzaminacyjna, godziny rektorskie, inauguracja… Słowa “Gaudeamus igitur…” nie były mi obce, bo uczyłam się łaciny, dobra ciocia przyjęła mnie do siebie, poznawałam nowe koleżanki w kolejce do dziekanatu i jakoś poszło. Tylko zaraz na trzeci może dzień w stołówce  akademika ukradziono mi rękawiczki. Piękne, z ciemno-szafirowego zamszu. “Reniferki” – nazwał je tato, gdy mi je wręczał na wyjazd na studia.

  Zostawiłam je w kieszeni płaszcza, wieszając go w stołówce, jak wszyscy,  na krześle za sobą. Kiedy odniosłam talerze do okienka, na moim miejscu siedziała już brzydka, gruba, czarnowłosa dziewczyna. Spostrzegłam brak rękawiczek, zaczęłam rozpytywać, ale nikt przy stole nic nie wiedział. Ze dwa lata później zobaczyłam tą dziewczynę, jak szła do naszego akademika, chyba na obiad, właśnie w granatowych rękawiczkach. Ten kolor nie był wówczas powszechny. Nie śmiałam jej zatrzymać. Dotąd żałuję.

  Ja po okresie mieszkania pod opieką cioci i  tułania się po kwaterach prywatnych, dostałam w końcu miejsce w domu studenckim – kilka miesięcy  w jednym, potem w tym, gdzie jadałam obiady. A kiedy już opuszczałam akademik na zawsze, rezygnując po roku z asystentury i wyjeżdżając z mężem na drugi kraniec Polski, w ostatnich dniach ukradziono mi znowu rękawiczkę.

  Wypadła mi, gdy niosłam płaszcz, torebkę, szalik, czapkę i rękawiczki, wchodząc  z parteru, gdzie jadłam obiad, na pierwsze piętro. Tam spostrzegłam zgubę i zawróciłam. Szukałam wszędzie, dałam ogłoszenie na portierni, że zginęła brązowa, skórkowa rękawiczka, ale bez skutku. Dziwne? Przydała się komuś  jedna rękawiczka bez pary?

  Ciekawe, kiedy mieszkałam w pierwszym akademiku nie słyszało się, aby cokolwiek ginęło. Na korytarzach pod każdymi drzwiami stały cały czas szeregi butów, bo dziewczęta dbały o czystość podłogi w pokoju. Stały też godzinami butelki z mlekiem.  Tylko w drugim akademiku ciągle coś znikało.

   A zanim poszłam na studia, znajoma rodziców, matka późniejszego muzyka z Piwnicy pod Baranami, wspominała swe studia, że w męskim akademiku, to chłopaki piją, a w żeńskim – wszystkie są nieszczęśliwie zakochane. Byłam więc przekonana, że wszystkie żyją strawą duchową, nauką i pięknem. Przecież młodość  żyje ideami, chce naprawiać świat, gardzi oportunizmem starszych. Przeżywa najpiękniejsze uczucie – zakochanie i upaja się poezją. Nawet polityka jest w ich rękach piękna. Jednak wśród tych, stąpających – zdawało by się – w obłokach, zdarzają się osoby  brzydkie duchowo. To te, którym łatwo coś cudzego przykleja się do ręki, nawet zeszyty z notatkami, z których koleżanki się akurat uczą do egzaminu. I te, co mają taką frajdę, gdy obgadują   za plecami, knują intrygi, oczerniają innych. Nawet nie pamiętam, co jeszcze.

 Nieraz zastanawiam się, czy takie osoby potrafią lubić same siebie. Sumienie nie powinno im pozwalać. Przecież ktoś robiący coś, czego się wstydzi, nie ma szacunku do siebie. Trudno mu siebie lubić. To niemodne już sumienie przeszkadza, uwiera. Pewnie stąd się biorą kompleksy niższości, nerwice, bo każda nieuczciwość, nawet   drobna, niepokoi, dręczy. Zagłuszamy więc to różnymi terapiami, ale to na nic.

  A jednak, patrzymy przez palce na drobne niegodziwości innych, gdy bezpośrednio nam nie dokuczają. Zbyt łatwo rozgrzeszamy z drobnych  i większych kradzieży, z nieuczciwych kombinacji, z kłamstwa i całkowitego zakłamania. Wybaczamy, bo jesteśmy ponad to? Tak wielkoduszni? Szlachetni? Czy raczej chowamy głowy w piasek, bo inni nas zakrzykują, bo wołają o  konieczności wybaczania, bo nie wypada mówić innym prawdę prosto z mostu? Niby w tych nawoływaniach jest racja, ale… jest i odwrotna strona medalu. I zło ma swoje granice. I dobro.

   Jesteśmy bezsilni wobec pokrętnych modeli robienia kariery, gdzie zdolności i pracowitość, nawet przedsiębiorczość nie wystarczają. Takich się tylko wykorzystuje, aby robili coś za awansowanego szwagra szefa, bo jemu się nie chce, a wszyscy i tak wiedzą, ze ten leń nie potrafi. Odczyniamy tylko swą złość żartami, że awansuje się poprzez picie, piersi i pieniądze… Tych warunków na literę “p” było więcej, ale już nie pamiętam. Nie korzystałam.

  Nawoływania z początku lat 90-tych, aby brać sprawy w swoje ręce i wykazać się  rzutkością, wielu brało jak zachętę do nieuczciwości. Wcześniej chyba tak nie wypadało.  Teraz uczciwość bywa pogardliwie przypisywana tylko naiwnym bez rozmachu życiowego, którzy nie potrafią kombinować, omijać przepisy i dają się łatwo wykiwać.

   Dobrzy bywają niecnie wykorzystywani. Dlaczego? Najprostsza odpowiedź, bo nie wierzą w ludzką nieuczciwość? Sami nie potrafią  oszukiwać. Brzydzą się tym.

  Dlaczego  oszukiwani bywają głównie ludzie starsi? Niekoniecznie dlatego, że  już wolniej myślą.  Raczej dlatego, że wpojono im kiedyś głęboko kodeks moralny. Może młodsze pokolenia  nie przyswoiły go sobie tak mocno? Może młodsi mają nowe zasady, konsumpcyjny styl życia i  przekonanie, że forsa jest najważniejsza, a miłość to tylko sex i najważniejsze w życiu,  to dobrze się bawić.  Kiedyś tak  nie wypadało mówić. Młodzi musieli się uczyć, by – jak to się mówiło – wyjść na ludzi. Musieli ćwiczyć swój charakter i postępować według Dekalogu. Kochać ludzi i swą ojczyznę.  “Módl się i pracuj, a będziesz szczęśliwy.” – wpisywano im w młodości do pamiętników.  “Ora et labora” –  głosili benedyktyni za swym patronem św. Benedyktynem z Nursji.  Tylko łaciny już w szkołach nie ma. Odchodzi pokolenie tak wychowane. Potem szło oddawać życie za ojczyznę.

  Idealizm i chęć naprawiania świata  pewnie nadal wśród młodzieży panuje, bo to   prawo psychologiczne cechujące młodość. Tylko  teraz do głosu dochodzą hasła typu: byle się dobrze bawić i że pieniądz najważniejszy, że mamy nowe zasady, bo to XXI wiek. O obdzieraniu miłości z poezji nawet  nie wspomnę. Tak wielu przecież pisze wiersze. No, ja nie. Nigdy nie próbowałam.

 Czy młodzi teraz są szczęśliwsi, żyjąc wedle nowoczesnych zasad?

 Sądząc po ilości  zaburzeń psychicznych, depresji, rozwodów, przestępstw –  niekoniecznie.

  Tak właśnie człowiek zaburza piękno przyrody. Na próżno nawoływać do życia zgodnie z naturą.

  Trzeba odkurzyć nasze sumienia. Na nieuczciwości niewiele się zbuduje. Zacznijmy   od podziwiania kwitnących drzew na wiosnę i czytania poezji. Ja nadal wierzę, że ludzie miłujący poezję, muzykę i naukę są ponad małość spraw, o których tu z zażenowaniem napomknęłam i są piękniejsi.

Wróćmy więc do Tuwima.
“Białe akacje tchną wonią opiłą
Pod nocą srebrno-modrą,
Jak gdyby innych kwiatów nie było
I wcale być nie mogło.”

Krystyna Habrat
9.6.2021r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko