Andrzej Walter – Koprowski i Jego świat po końcu świata

0
305

   Pisarstwo wrocławskiego prozaika Szymona Koprowskiego przekroczyło pewien specyficzny Rubikon wymiaru naszego bytu, naszych narodowych traum i kompleksów, a wcielone do postaci jego piątej już książki znów chce nam powiedzieć coś ważnego, coś istotnego, coś, nad czym ciężko przejść dziś obojętnie do porządku dziennego. Pisarstwo to burzy bowiem wszelki porządek, rozdrapuje polskie rany, prześwietla polskie dusze i próbuje opisać zbiorowe złudzenia, którym ulegamy sterowani: parafialnie, medialnie i werbalnie, czy też poprzez kupczenie: informacją, emocją i społeczną odmianą szaleństwa. Jego książki ocierają się o baśnie, przypowieści, legendy i czary, a jednocześnie i realnie, tak bardzo dogłębnie zanurzają się w otaczającej nas rzeczywistości, że aż boli. Szczypie pod skórą, prowokuje gdzieś w głowie i nawarstwia się w swoistym deja vu „przecież ja gdzieś to już widziałem”, które niejako czyni nam projekcję nowej, możliwej przyszłości, prawdopodobnych i łatwych do przewidzenia konsekwencji nacjonalistyczno-religijnego ukąszenia zwłaszcza ludzi: małych, powiedzielibyśmy „wątłej wiary” i głębi, ludzi dość plastycznych, łatwopalnych i gotowych do prostego zmanipulowania wszelkiej maści szarlatanom i demagogom. Tacy ludzie powstali bowiem u nas garściami i masowo w czeluściach dusznej atmosfery PRL-u doprawionej traumą transformacji ustrojowej. Jednym słowem polski cham rozplenił się wszem i wobec, polski zaścianek kwitnie, a Nikodem Dyzma święci niepowtarzalne triumfy – właściwie rządzi i dzieli.

   Koprowski jednak idzie tu o wiele dalej niż Kafka, dalej niż Orwell, dalej niż Tolkien, czy wyrafinowany Dołęga-Mostowicz, a jednocześnie jakby prościej, jest nam przecież o wiele bliższy, swojski, gdyż porusza się dziarsko po naszym własnym, znanym nam i dobrze rozpoznanym podwórku z tętniącą karykaturą Polski w tle, z polskimi grzeszkami, śmieciami, ułomnościami i przywarami, z naszymi śmiesznostkami, z tym sławetnym polskim kołtuństwem oraz polskimi rzekłbym swoistymi właściwościami, które na co dzień potrafią być jak upierdliwa, natrętna mucha, która wpada do pomieszczenia, a nam jest akurat zbyt gorąco, aby się wreszcie ruszyć i paskudę  tę zatłuc. Zresztą, mój Boże, bo ja wiem czy ją w ogóle można zatłuc? Czy zasadniczo jest to możliwe?

   Ale powiedzmy to akurat tak! Akurat, że jest możliwe i że jest zbyt gorąco… przy czy warto tu zauważyć jeszcze jedno. Książki Koprowskiego to zawsze kompozycje kusząco otwarte, pozostawiające czytelnikowi pole manewru interpretacyjnego i dające wiele do myślenia o pochłoniętej opowieści, będące często przewrotnym mrugnięciem do czytelnika dyskutanckim okiem owego mędrca spoza wszelakich kategoryzacji.

   W piątej książce Koprowskiego jest bardzo gorąco. Możliwie najgoręcej. Jest aż tak gorąco, że … wszystko zdycha – dosłownie i w przenośni. Być może po tej książce może być już tylko orzeźwiający „Potop”, choć byłby to z pewnością Potop obficie skropiony szyderstwem i kpiną, gdyż taka narodowa terapia zapewne mogłaby zadziałać jako jedynie rześki nektar zarówno w suszę jak i w nadmiar opadów. Nasze głowy bowiem zaangażowane w odwieczną polsko-polską wojenkę są albo zbyt rozpalone, albo zbyt rozwodnione (myślę o wodogłowiu wtórnym mózgów, choć w naszej szerokości geograficznej dość pospolitym). Ba. Wróćmy do naszego małego wielkiego Koprowskiego.

   Gdybym miał krótko scharakteryzować piątą powieść Szymona Koprowskiego „Requiem dla Wrocławia” – to książka napisana brawurowo, odważnie, bez kompromisów, książka rozprawiająca się z polskim piekiełkiem, z wojenką polsko-polską, ale i książka sięgająca o wiele dalej, poruszająca uniwersum świata i jego stopniowego upadku. Pisarstwo kreujące barwnych i dynamicznych bohaterów, wartką narrację, arcyciekawą fabułę, jednym słowem idealną opowieść dla naszych czasów, a przecież esencją prawdziwej sztuki jest snucie opowieści. Ta opowieść prowokuje do myślenia, zadziwia pomysłowością następujących po sobie wydarzeń, fascynuje i wciąga. Jest ciekawsza niż niejeden film. Ot, cały Koprowski w piątej już odsłonie.

   Pięć ważnych powieści. Pięć kroków w dużą literaturę, w literaturę o tyleż piękną, o ile można mówić o pięknie w karykaturze, w szyderstwie, w traumach i lękach, w szaleństwie zbiorowym, tak doskonale przez Koprowskiego wychwytywanym, zgodnym z duchem i atmosferą czasów.

   Szymon Koprowski momentami w tych książkach ociera się o wirtuozerię. To połączenie jego nieskrępowanej wyobraźni z błyskotliwym opisem, z bogactwem kreacji narracyjnej, z językiem nad wyraz przystępnym, choć ostrożnie traktującym wulgaryzmy i wzmocnienia, jakże często współcześnie nadużywane i coraz rzadziej już szokujące. Koprowski prowadzi swoje opowieści w intymne rejony swojej i twojej fantazji, drogi czytelniku, a jednocześnie spokojnie, bez zbyt nagłych zwrotów akcji, bez emanacji coraz to nowymi bohaterami, których twarze i słowa w nadmiarze nam się potem (często przy zbyt nowatorskich stylach) kręcą i mieszają, czyni wiwisekcję tkanki społecznej toczonej przez nowotwór postmodernizmu wraz z całym bagażem kompleksów narodowych wijących się u stóp.

   Lektura Koprowskiego to z tej perspektywy zawsze łakomy kąsek. Wciąga momentalnie, już po kilku przeczytanych zdaniach. Od pierwszej, skądinąd znakomitej, opowieści „Balkon na krańcu świata” towarzyszą nam bliskie sercu emocje w epicentrum których zawsze jest człowiek, jego świat, jego życie, jego dylematy, jego meandry przeszłości i przyszłości, opisane jakby idealnie, skrojone na miarę epoki, zapotrzebowania społecznego na tego typu lekturę, poruszającego sprawy i problemy aktualnie zajmujące ludzi najbardziej i najpowszechniej, a przy tym nie tracąc właściwego dystansu do niezbędnej w lekturze powieści intymnej relacji pomiędzy czytelnikiem a głównym bohaterem, który jest właściwe każdemu z nas bliski.

   Książki Szymona Koprowskiego zaopatrzone bowiem są w swoiste solary energetyczne słów posklejanych ciepłem atmosfery snutej opowieści, a w zasadzie swoistego stylu pisarskiego oraz systemu obfitego czerpania z bogactwa różnych atrakcyjnych dla czytelnika środków literackich. Ta rzadka umiejętność powoduje, że Koprowskiego „się pochłania”, nie czyta.

   Poza tym wiara w człowieka jest u Koprowskiego widoczna na każdym kroku i czytelna w każdym: słowie, zdaniu i w każdym sednie tej opowieści. Wyczuwa się ją niemal od razu i czytanie Koprowskiego zamienia się w przygodę.

   Kto czyta przeżywa swoje życie wiele, wiele razy – tak, to daje właśnie Koprowski i dlatego stawiam go już na równi w najlepszymi obecnymi polskimi prozaikami

(tak dla przykładu i bardzo wybiórczo – Żulczyk, Małecki, Twardoch, Wiśniewski, Koprowski…)

   Los pisarza nie jest łatwy. Zwłaszcza dziś. Wróćmy do „Requiem dla Wrocławia” piątej powieści Szymona Koprowskiego. To powieść ze wszech miar znakomita. Pominę już miksturę gatunków literackich dostrojoną idealnie do percepcji współczesnego czytelnika jako chłonnego widza obrazów. (Możemy tu skojarzyć tę powieść do wizji artystycznych Zdzisława Beksińskiego, choć nie określiłbym Koprowskiego jako Beksińskiego polskiej literatury. Koprowski ma niejako więcej empatii i społecznego zaangażowania, choć może i tego w obrazach nie da się zobaczyć?). Otóż powieść Koprowskiego wykracza poza samą siebie. Kreuje własny mikroświat, komponuje apokaliptyczną wizję, doprowadza swojego bohatera i nas niemal do szaleństwa, aby odwrócić nam nagle totalnie busolę uczuć i emocji. Niespodziewanie wracamy do krainy utraconej, otrzymujemy kolejną szansę, powracamy do wytęsknionego, zaginionego świata i okazuje się, że ów powrót jest czymś jeszcze gorszym niż kara. Okazuje się, że tak zwana „ludzkość” to pojęcie względne, pojęcie zatomizowane, wyobcowane, rzekłbym swoiście zaszczute i przeżarte do cna egoistyczną hulanką bez opamiętania. Do tego oszołomione nowymi technologiami, metodami łączności i rozprzestrzeniania informacji. Obraz społeczeństwa zmierzającego ku katastrofie. Jego rozkład jest tutaj czymś gorszym niż sama apokalipsa i jej wizje. Jego upadek jest przecież pokazywany, opisywany, dyskutowany i uzmysławiany, ale tezy te unaocznione w konkretnej opowieści Koprowskiego jeszcze bardziej zapadają z jaźń niźli wszelakie ostrzeżenia czy dyskusje mądrych głów. Czytelnik pewne pytania stawia sam sobie, a to jest bezcenne. Dekadencja powieści Koprowskiego jest oczywista. Oczywisty też jest drażniący przekaz, przekaz – dodajmy – pasujący do wielu okoliczności oraz zachłanności politycznej sięgania po władzę. Pomimo antyklerykalnej konstrukcji tej powieści jestem sobie w stanie przetworzyć pewien totalitarny mechanizm (właśnie ów Orwellowski mechanizm) na jakąkolwiek możliwą władzę żądną jeszcze większej władzy, władzy absolutnej i maniakalnej, władzy dla władzy i dla podzielenia ludzkości na lepszych i gorszych… A na kilka stron przed „wielkim finałem” pisze Koprowski tak:

   „Po co ratować świat gdzie obowiązują prawa stanowione przez wybranych dla wybranych? Dziesięć przykazań można między naiwne bajki włożyć, bo jeśli kogoś obowiązują to wyłącznie maluczkich, a ci którzy podobno stoją na ich straży, stworzyli sobie niedostępny innym azyl prawny, pozwalający bezkarnie łamać wszelkie Boskie i ludzkie zasady dla ich własnych korzyści. Potworna obłuda! Właściwie nie ma kogo ratować ani żałować, oprócz samego siebie.”

   Takiego oto świata dożyliśmy, choć ponoć taki był zawsze. Zaiste. Był. Z jedną tylko różnicą – ów świat przeżył sobie XX wiek (totalitaryzm się zanalizował i dopracował, żeby nie rzec udoskonalił) i technologicznie skoczył w cyberprzestrzeń, a tam już to wszystko zorganizują nam na nowo. Czy zatem katastrofizm piątej powieści Koprowskiego jest wizjonerski czy raczej to bardziej moralitet, który po prostu nieźle się czyta? Z tym pytaniem już was samych pozostawię. „Requiem dla Wrocławia” to bardzo dobra książka, świetna powieść, jedna z lepszych jakie w życiu czytałem. Zaskoczyło mnie jej zakończenie. Właściwie po końcu tej książki człowiek staje przed trudnym dylematem: czy aktywność i działania jakie się podejmuje – z tych czy innych przyczyn czy motywacji, mają jakikolwiek sens? Dla kogo się to robi? Dla siebie? Dla świata? Dla ludzkości? Czy może dla zaspokojenia własnego ego? A może to bardziej skomplikowane? Może to mikstura, połączenia i wypadkowa wielu czynników, mieszanina altruizmu z egoizmem? A może to tak zwany zew sztuki i potrzeba ponad inne potrzeby (zważmy, że autor jest czynnym artystą malarzem i grafikiem po Akademii Sztuk Pięknych)? Trudno o tym w sposób łatwy zawyrokować i odpowiedzieć na tę serię pytań. Samo ich zadanie i zadawanie prowadzi ku wolności. I tak jest też chyba książka Koprowskiego, a może i wszystkie Jego książki. Wypływają one z tęsknoty za wolnością. Tęsknoty za pięknem i za przestrzenią nieskończoną, za radością życia, relacji z bliźnim, za zachwytem, za harmonią. Za wolnością wyrażoną wieloma przymiotami. Wolność w sztuce jest bowiem czymś czego nikt i nigdy nam, artystom nie odbierze. Tak było, jest i pozostanie. Dotarliśmy zatem do liczby stałej, nie względnej, nie złudnej, nie hipotetycznej. Do wolności, której nikt nie jest w stanie odebrać. Brawo Szymonie. Twoje imię pochodzenia hebrajskiego znaczy – wysłuchany przez Boga i chyba coś w tym jest …

Andrzej Walter

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko