Nawet gdyby człowiek był istotą jednowymiarową, jak np. pantofelek, również w tym przypadku trudno byłoby się na jego temat wyczerpująco wypowiedzieć. Jak również skomentować w pełni jego dzieło i ocenić szanse na ile coś po nim pozostanie. Mam dziwną pewność, że non omnis moriar to pragnienie nie tylko twórcy, ale każdego człowieka. Rodzimy się przecież po to, żeby dać świadectwo własnej obecności. To w nas przegląda się świat, który potrzebuje naszego niepowtarzalnego głosu uczestnika i obserwatora – od pierwszych nieartykułowanych dźwięków, po intelektualne konstrukcje i kreacje przybliżające nas do odpowiedzi na nękające wciąż pytania.
Dla mnie Krzysztof Miklaszewski to „istota” zdumiewająco skomplikowana, jak mityczny smok – wyrafinowany intelektualnie a jednocześnie czuły, implikujący poezję, przede wszystkim w niedomówieniach, prowokacjach, przewrotności, która bynajmniej nie jest toksyczna. Można go słuchać i czytać bez cienia nudy, bo odnoszę wrażenie, że on nie usiłuje być wyrocznią w jakiejkolwiek dziedzinie. Jego polemiczny głos wobec słuchacza, widza, interlokutora odbieram jako nieustanne dobijanie się o prawdę, niekończący się performance – próbę nawiązania twórczego dialogu z drugim człowiekiem. Prowokuje do zadawania pytań o to, co nas dręczy, niepokoi i pozostawia w chronicznej niepewności skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd idziemy. Miklaszewski nie daje gotowych odpowiedzi, jest daleki od wszelkiego dydaktyzmu, choć przekorna, profetyczna nuta pojawia się tu i ówdzie. To osobowość niezależna, otwarta i dynamicznie myśląca, czego nie można powiedzieć o większości „interpretatorów” naszej kultury i sztuki. W każdym jego tekście czuć żywą, pulsującą własnym rytmem obecność. Dlatego ta ponad pięćsetstronicowa „cegła” Moje życie w teatrze (powinna znaleźć się w kanonie lektur myślenia o sztuce w szkołach średnich i na uniwersytetach) to książka absolutnie wyjątkowa – wciągająca, twórczo drażniąca wyobraźnię. Jej konstrukcja jest arystotelosowsko klarowna i w dobrym znaczeniu tego słowa pouczająca. Miklaszewski zrobił coś, co wydawałoby się niemożliwe. Zebrał swoje recenzje, teksty wystąpień okolicznościowych oraz szkice dotyczące teatru, napisane i publikowane w latach 1964 – 2018. Podzielił je na pięć rozdziałów: 1. Trudne początki „bycia w teatrze, czyli szczęście w teatrze studenckim i pierwsza klęska zawodowa (1964-1971); 2. Uroki telewizji, fascynacja Crocotem i… los recenzenta (1964-1971; 3. Między rewolucją transformacji a nędzą stanu wojennego (1082-1991); W azylu teatralnych wysp na oceanie przemian (1992-2007); 5. W ogniu współczesności, czyli podsumowania i rewizje (2008-2018). Każdy z rozdziałów zaopatrzył w glossy: historyczną, teatralną i osobistą, które jak reflektory rozświetlają wymykającą się dokładnemu rozpoznaniu teatralną rzeczywistość. Stanowiące esencję książki wypowiedzi krytyczne ułożył w sposób intertekstualny, co daje efekt rozwijającej się polemiki. Tak jak w powieści wciągającej swoją historią, wątki rozwijają się, przeplatają pozostawiając ciągły niedosyt. I rodzi się głód dalszego ciągu, bo akcja (intelektualna i emocjonalna) narasta i chciałoby się poznać bliżej przywołane teatry oraz tworzących je artystów: m.in. Jerzego Grotowskiego, Jerzego Jarockiego, Krzysztofa Jasińskiego, Tadeusza Kantora, Konrada Swinarskiego, Józefa Szajnę, Andrzeja Wajdę. Dodatkową wartością dla pogłębienia współczesnej historii teatru jest ukazanie heroicznego przełomu lat 60/70, kiedy dokonywała się Wielka Reforma Teatralna, sprowokowana potrzebą wyprowadzenia teatru ze szkolnej rutyny i kagańca tradycji. Inspiracją była na nowo odkryta metoda pracy z aktorem Konstantego Stanisławskiego, psychoatletyka Antonina Artaud`a, czy biomechanika Wsiewołoda Meyerholda. Potrzeba intensywnej pracy z ciałem, oprócz standardowych (szkolnych) ćwiczeń aktorskich i teatralnych, wynikała z rewolucyjnego odkrycia, że aktorstwo to przede wszystkim sztuka działania. Stąd mnożyły się studia teatralne eksperymentujące z ciałem aktora (Teatr STU, Teatr Cricot 2, Teatr Laboratorium, Teatr Studio, Teatr Gardzienice i inne) a ćwiczenia „cielesne” służyły pokonaniu wewnętrznych barier i wydobyciu indywidualnej energii, tej która „niesie” słowo i wyposaża je w żywe, odczuwalne przez aktora i widza wibracje niwelujące granice między sceną a widownią. Ta metoda zdecydowanie przeciwstawiała się „udawaniu” postaci, na rzecz „bycia” postacią w wymiarze odczuwalnym przez „skórę” widza-uczestnika spektaklu. To dawało szansę nie tylko na bierną konsumpcję opracowanej przez reżysera i aktorów materii teatralnej, ale wejście całym sobą w ten energetyczny wir, poddanie się niemal rytualnemu rytmowi, który ewokował głębszą penetrację własnych, nie rozpoznanych jeszcze rejonów. Rewolucyjna stała się również współpraca „zawodowców” z „amatorami”, gdy okazało się, że jedni i drudzy mają sobie coś wzajemnie do zaoferowania. Wtedy powstały niezapomniane arcydzieła jak „Apocalipsis cum figuris” Teatru Laboratorium (1969), „Sennik Polski” Teatru STU (1971), „Dante” Teatru Studio (1974) „Umarła klasa”, Teatr Cricot 2 (1975). Wymieniam tylko najważniejsze z tych, w których sam zaistniałem jako widz-uczestnik. Wielu podobnych, teatralnych tajemnic mamy okazję dotknąć wczytując się w „Moje życie w teatrze” Krzysztofa Miklaszewskiego, bo to artysta słowa i ciała, który doświadczał teatru od podszewki przez ponad 50 lat, we wszystkich możliwych odmianach. Znajdziemy tutaj wyraziste wizerunki reżyserów i aktorów, którzy tworzą do dziś panteon polskiego teatru. Zajrzymy również na „prowincję”, gdzie miało miejsce wiele interesujących wydarzeń. Wstąpimy do teatru telewizji, dzięki któremu wielka sztuka sceniczna trafiła pod strzechy. Odwiedzimy też Londyn z jego polskim teatrem na emigracji – jedną z trzech żyjni, obok Krakowa i Warszawy, gdzie Krzysztof Miklaszewski prowadzi swój pracowity i twórczy żywot.
Ta unikalna książka jest z benedyktyńska starannością zebranym i mistrzowsko ułożonym collage`em recenzji, wypowiedzi, manifestów, wywiadów, odautorskich komentarzy, bogatej ikonografii – istny żywioł, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. To nie tylko podsumowanie własnego życia w teatrze, lecz fascynująca opowieść, która wciąga akcją, kusi sugestywnymi obrazami, prowokuje do rozmów z Autorem i powołanymi przez niego do istnienia bohaterami. Witold Gombrowicz napisał w dziennikach, co cytuję z pamięci: krytyku, pisz tak, żeby było wiadomo, czy jesteś blondyn, czy brunet. Krzysztof Miklaszewski jest dla mnie zdecydowanym brunetem i widzę go z rozwianą, kruczoczarną grzywą jak z błyskami w oczach artykułuje swoje credo, że teatr jest jak życie; nie sposób poznać go do końca, bo zawsze interpretacja zależy od wielości uwarunkowań i artystycznych kontekstów. Przecież autentyczna sztuka to ryzykowna gra naczyń połączonych – nie sposób ją tworzyć w próżni – domaga się twórczej kontynuacji i permanentnego przeciwstawiania tradycji. Jest nieodzownym i niewyczerpanym źródłem samopoznania. W chwili, gdy zapisałem te słowa, przyszedł mi do głowy mój wiersz inspirowany byciem w teatrze, w moim teatrze, który jak się okazuje jest teatrem wspólnym.
CO BYŁO I JEST / pamięć nie jest grobem / niepodobna w niej pogrzebać myśli / obrazy zdarzenia rzeczy zderzają się / tworząc nowe przestrzenie poza moim umysłem / kłębkiem co rozsnuwa się w głąb labiryntów / rozjaśniają się połacie nieznanych światów wszystko / co było i jest to się rozwija.*
Taki jest Krzysztof Miklaszewski, niepokorny pacjent szpitala, zwanego teatrum mundi, nieuleczalnie chory na teatr. Tej przyjemnie udręczającej choroby, podobnie jak ja, nabawił się w Teatrze STU, który współtworzył z latach (1967-1971), a sama przypadłość (przekleństwo i błogosławieństwo) znacznie zaostrzyła się w czasie kilkunastoletniej praktyki w Teatrze Cricot 2. Dlatego nie mogę nie wspomnieć o moim spotkaniu z Mistrzem z Wielopola Skrzyńskiego, wczesną jesienią 1981 roku. Można powiedzieć, przypadkiem, (choć niektórzy mówią, że przypadków nie ma), trafiłem na jego wykład w Krzysztoforach pt. „Od dadaizmu do sztuki konceptualnej”. Ten dzień wspominam do dziś jako wstrząs intelektualny, emocjonalny i artystyczny. Kantor z niezwykłym przejęciem przekonywał nas o potrzebie negacji dzieła sztuki, które jest zbyt nachalne i utrudnia twórcze zaangażowanie odbiorcy. Dlatego, że „zachwyca” i odciąga uwagę od własnego, kreatywnego wnętrza. Mówił, co rekonstruuję z pamięci: Proszę państwa, taki zwykły kąt w pokoju. Nikt go nie zauważa, a on jest przecież taki ważny. W kącie ludzie ściskają się, szepczą sobie coś tajemnego. Stawiają tam kołyskę z dzieckiem. Ale wystarczy wziąć zwykłe deski i zakryć kąty. Wtedy, gdy wejdziemy do takiego pokoju, poczujemy się dziwnie, bo czegoś nam będzie brak… I to, proszę państwa, jest sztuka…
Być może bez Kantora, Szajny, Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy oraz krytyków: Edwarda Csato, Jan Kott`a, Zygmunt Grenia, którzy ukształtowali jego zmysł postrzegania sztuki, nie byłoby Miklaszewskiego, jakiego dzisiaj podziwiamy. W swojej książce poświęcił im odrębne miejsce. Ale też bez Gombrowicza, Grotowskiego , Jasińskiego, Ginsberga, Kantora i Miklaszewskiego nie byłoby Wrońskiego takiego, jakim jest. To oni zainspirowali mnie do przekraczania w sztuce granic i metodycznego walenia głową w mur, co niekoniecznie dobrze odbija się na zdrowiu i prowadzi do bolesnych, choć bywa, że olśniewających doznań. Świadczy o tym mój performance pt. Dopukiwanie się do miejsc, do których dopukać się nie sposób, którym dzielę się od kilku lat z moją publicznością. A takie „dopukiwanie się” jest możliwe tylko w stanie podwyższonej temperatury.
Również Moje życie w teatrze Krzysztofa Miklaszewskiego to zapis dokonany co najmniej w stanie podgorączkowym, który podwyższa się momentami osiągając niebezpiecznie wysoki pułap. Ujawnia się tu historia, polityka, anegdota, wszelkie uwikłania, przenikania, konteksty a w tej drgającej magmie mistrz Krzysztof przywołuje i ożywia sylwetki aktorów, reżyserów, ludzi teatru – i… rusza cała rzeka, wraz z jej dorzeczami, o których, my profani, nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Janusz Radogost Kowalczyk napisał w recenzji: Otrzymaliśmy książkę niezwykle aktywnego w rozmaitych dziedzinach kultury erudyty, zadziwiającego otoczenie niespożytą żywotnością i pracowitością. Autor w mistrzowski sposób posługuje się zarówno słowem pisanym, jak i mówionym – w mediach elektronicznych. Zważywszy jednak na ulotność komunikatu radiowego czy ekranowego, jest on przede wszystkim człowiekiem słowa pisanego. **
Krzysztof Miklaszewski jako wdzięczny uczeń i pokorny mistrz pochyla się, nie waham się tego powiedzieć, z miłością i szacunkiem nad swoją wielką, Teatralna Rodziną, kreśląc serdeczną dedykację:
Pamięci kilku pokoleń twórców budujących wielkość polskiego teatru przełomu wieków
Bo, szanowni państwo, to nie żadna przesada. Krzysztof Miklaszewski jest człowiekiem, w którym zamieszkał teatr…
I jeszcze jedno: premiera książki, zaplanowana na 2 kwietnia 2020, została zawieszona przez Wielkiego Cenzora na usługach pandemii i wciąż czeka na swój dzień.
Przypisy:
* Szczęsny Wroński, Poręcze (wiersze i proza), Wyd. Miniatura, Kraków 2006
** https://culture.pl/pl/dzielo/krzysztof-miklaszewski-moje-zycie-w-teatrze
Krzysztof Miklaszewski
„Moje życie w teatrze”
wydawca: „Urwany Film”, Kraków 2019
okładka: broszurowa ze skrzydełkami
wymiary: 165 x 235mm
ISBN 978-83-945174-7-2
Szczęsny, świetny artykuł, TYTUŁ również i ten zrekonstruowany przez ciebie cytat:
“Proszę państwa, taki zwykły kąt w pokoju. Nikt go nie zauważa, a on jest przecież taki ważny. W kącie ludzie ściskają się, szepczą sobie coś tajemnego. Stawiają tam kołyskę z dzieckiem. Ale wystarczy wziąć zwykłe deski i zakryć kąty. Wtedy, gdy wejdziemy do takiego pokoju, poczujemy się dziwnie, bo czegoś nam będzie brak… I to, proszę państwa, jest sztuka…”.
A propos K.Miklaszewskiego. Miałam z nim na UJ zajęcia z historii teatru. Byłam na jego wykładzie i projekcji filmu o Kantorze w Centrum Kultury Żydowskiej a także na promocji książki jego matki Jadwigi Miklaszewskiej “Po omacku”, która miała miejsce w Okręgowej Izbie Lekarskiej na Krupniczej.