Mikołaj Melanowicz – Po japońsku i po polsku dla„Ostoi”

0
389

Z okazji 125 rocznicy urodzin Witolda Hulewicza  
Wywiad dla czasopisma „Ostoja” (Nr 1/2021) przeprowadził redaktor Jerzy Biernacki

1. Znamy się od tak wielu lat, że to jest niewiarygodne. Pamiętam Cię z „Kickiego”, czyli z akademika na warszawskim Grochowie. Długa droga za nami.

 To prawda. Nie wiem, czy powinienem sięgać pamięcią w tak odległe czasy.  Nigdy nie oglądałem się za siebie. A gdy zamieszkałem w akademiku na Kickiego,  w tej wylęgarni nowej inteligencji, znalazłem uzasadnienie tej nieświadomej postawy, przypominając sobie mit o Orfeuszu i Eurydyce. Nie pamiętam, czy to pod wpływem  poezji Iwaszkiewicza czy Rilkego.

2. Pochodzisz z małego miasteczka, zdegradowanego przez carskie władze do roli osady, za udział mieszkańców w Powstaniu   Styczniowym: Piszczac na Lubelszczyźnie, a właściwie na południowym skraju Podlasia. Jak to się stało, że wybrałeś japonistykę? Czy zadecydował jakiś impuls, czyjaś rada czy coś innego?

   „Piszczac na skraju Podlasia”, a może raczej na północnym pasie Zachodniego Polesia? Oddzielonego lasem wspomnień z wędrówek z ojcem na grzyby i z mamą – na jagody. Tą granica była również magistrala kolejowa  Berlin – Moskwa –  również powód do najwcześniejszych wspomnień  pastwiska przy torach. Dotąd widzę obraz zielonej trawy, gdy z bratem pasiemy krowy, a pewnego dnia zatrzymuje się transport wojskowy, wychodzą żołnierze, nie tylko niemieccy, i częstują nas „bonbon”. Pociąg stoi kilka godzin, czeka na naprawę mostu wysadzonego prze partyzantów.   

    Mieszkaliśmy  na Kolonii Piszczac, dziś nazwanej Piszczacem Pierwszym (od nas na południe i zachód jest jeszcze Piszczac Drugi i Piszczac Trzeci). Obok gaj brzozowy, który zawłaszczył znaczną część nieuprawianego pola sąsiada, jak również pokonał pas lasu sosnowego, który sadziłem na piaszczystej glebie razem z ojcem, w kilka lat po wojnie, w ramach akcji  zalesiania piaszczystej gleby. Wówczas, idąc w stronę torów kolejowych,  mijałem bagno, w czasie wiosennych roztopów pokryte lustrem wody i kaczeńcami. Była tez sadzawka, w której łowiliśmy karasie i szczupaki.  Po melioracji  łąki wyschły, kaczeńce obumarły.

   Właśnie w takim otoczeniu „W  1935 roku w obecnym Piszczacu Pierwszym urodził się Mikołaj Melanowicz.  Studiował japonistykę na Uniwersytecie Warszawskim…” – czytam  w książce pt. Gmina Piszczac. Historia i współczesność (Praca zbiorowa  pod red. Bogusława Korzeniewskiego, Andrzeja Buczyły i Sławomira Hordejuka), zawierającej wiele cennych zdjęć nie tylko współczesnych,  opublikowanej przez Urząd Gminy w Piszczacu w 2018 roku. Dawniej czytałem Piszczac Miasto ongiś królewskie (1992) z autografem z roku 1998 autora, to znaczy księdza Romana Soszyńskiego (1912-2003), proboszcza Parafii Piszczac,  który po moim powrocie z Japonii w 1966 roku przyjął mnie na plebanii, poczęstował rosołem i mówił o tym, jak bardzo pragnie wybrać się z pielgrzymką do Palestyny, ale nie był pewien czy biskup wyrazi zgodę. Widzę Go jak żywego, podobnie jak kilka innych obrazów z czasu wojny i pierwszych lat powojennych. Ale z zajęć szkolnych prawie nic nie pamiętam, poza tym że chodziłem ze cztery kilometry drogą zwaną gościńcem, utwardzonym sosnowymi okrąglakami na rozkaz Niemców. A w drodze do szkoły mijałem  pola zasiane żytem, owsem, jęczmieniem, w końcu mijałem kirkut, rynek i kościół p.w. Podwyższenia  św. Krzyża.  Pamiętam też, że chodziłem również na Popiel (wieś za torami, w stronę Małaszewicz) na lekcje do domu nauczycielki, gdy szkołę  zajęły wojska niemieckie . Z lektur szkolnych pamiętam tylko powieść Finek, którą  nauczycielka czytała uczniom na lekcji. Ale mimo braku książek dużo czytałem, głównie powieści Karola Maya i Aleksandra Dumas,  usuwane z biblioteki szkolnej jako „szkodliwe”. Wtedy też w czasie drogi do szkoły opowiadałem sobie w duchu fabuły powieści., pewnie  głównie w stylu Karola Maya.

   Jak wspomniałem, z zajęć szkolnych nic nie pamiętam, poza tym, że  na początku nie miałem ani na czym ani czym pisać. A pierwsze buty do szkoły zrobił mi tata ze skórzanej torby sanitariusza, którą –  późną jesienią 1939 roku – przyniósł do domu, uciekając z Warszawy przez pola, omijając drogi, aby nie spotkać żołnierzy rosyjskich. Ale musiałem być dobrym uczniem, ponieważ w piątej klasie w „nagrodę za sumienną i pilną pracę”  otrzymałem Serce  Edmunda de Amicisa.

    Lubomierz i począte drogi w przyszłość

   Jeszcze o Japonii, ani o Chinach nic nie wiedziałem. Dalekim Wschodem zainteresowałem się dopiero gdy opuściłem Piszczac (do domu wracałem tylko na wakacje) i udałem się na drugi kraniec Polski, do Lubomierza, do Liceum Pedagogicznego.  

  Dlaczego aż tam? Najpierw zdawałem do liceum w Białej Podlaskiej, ale tam nie było szansy na stypendium, pojechałem więc zdawać do technikum elektrycznego w Chorzowie, ale nim przyszła odpowiedź mama usłyszała coś na temat innej szkoły od krewnego (też Melanowicza, którego  córka Marysia mieszka teraz w Kanadzie, wiem, bo niedawno odnalazła mnie na Facebooku). A więc dowiedziała się, że jego syn jest w szkole na Śląsku, tam gdzie pracuje Nestorowicz,  Ignacy, chyba jedyny z tytułem magistra z Piszczaca przedwojennego. Zachęcał on, by wracając po wakacjach syn, bodajże Tadeusz, przywiózł ze sobą ucznia do liceum. I tak w ostatnim dniu sierpnia, po kilkunastu godzinach jazdy przez Dęblin (kursował taki pociąg Terespol – Jelenia Góra) dojechałem do Jeleniej Góry, przesiadłem się w pociąg do Lwówka Śląskiego i Lubomierza. Wtedy jeszcze jeździł pociąg do Lubomierza. Zdałem egzamin i zostałem przyjęty do Liceum Pedagogicznego i internatu. Otrzymałem tez stypendium.

     To był ten właściwy moment, w którym los określił moją drogę w przyszłość. Miałem wielkie szczęście, bo trafiłem do jednej z najlepszych wówczas szkół pedagogicznych w Polsce,  w której nauczali profesorowie po studiach we Lwowie i innych uczelniach zagranicznych, a kierował szkołą  niezwykle sprawnie Kazimierz Kopeć, który również wykładał logikę. Mogłem tam słuchać Mieczysława Fogga w szkolnej auli, śpiewać w cenionym na Śląsku chórze szkolnym, oglądać występy aktorów z teatru w Jeleniej Górze, jak też  grać rolęAlbina w Ślubach panieńskich,  występując w zespole teatralnym z mojej klasy w wielu okolicznych miastach, a za zrobione występami pieniądze pojechać do Krakowa z całą klasą. 

   Nie mam czasu, żeby opowiadać niezwykłą historię tego liceum. Wspomnę tylko,  że założyli je polscy oficerowie w Lubece, gdzie po wojnie postało liceum pedagogiczne i humanistyczne oraz gimnazjum. Nauczyciele i uczniowie tych szkół zdecydowali o powrocie do kraju, wbrew różnym utrudnieniom. I ostatecznie, Liceum Pedagogiczne umieszczono w Lubomierzu, w solidnym budynku niemieckiego seminarium. Obok znajdowała się szkolę podstawowa, w której licealiści starszych klas  prowadzili swoje pierwsze lekcje, by następnie udać się w teren, do normalnej szkoły na praktykę. Ja też przeszedłem tę drogę,

   Na strychu budynku liceum odkryłem skarb w postaci sterty książek niemieckich. Spędzałem tam wiele godzin i dni, poszukując interesujących mnie tytułów.  Mogłem też brać to, co chciałem. Dotąd mam przywiezione z Lubomierza dzieła Goethego (pisane gotykiem, wydane w 1885 roku w Stuttgarcie). Ale ulubioną książką z biblioteki na strychu był wybór poezji Nikolausa Lenau, ale tę książkę straciłem w Warszawie, gdy pożyczyłem filozofowi, koledze Bohdanowi  Chwedeńczukowi, który zapomniał mi zwrócić. Gdy się dopominałem o zwrot, z przeprosinami podarował mi swoją książkę, tzn. bardzo interesujące  Dialogi z Adamem Schaffem (2005). Poza tym  na pocieszenie  miałem trochę wierszy Lenaua w Die Ernte (Żniwa, zbiory, 1909), z tej samej biblioteki.

    I tu dochodzę do pierwszego impulsu, kierującego moją uwagę ku Japonii. A mianowicie na strychu znalazłem kilka książek o Japonii, które mnie zaciekawiły,  wiec nazwa  „Japonia” zagnieździła się w głowie i zaczęła działać na moje emocje. Ale też zapamiętałem  książkę Ignacego Kraczkowskiego Nad arabskimi rękopisami , którą podarował mi kolega szkolny Tadeusz Matulewicz, przyszły autor książek Skąd ta pieśń i Wileńskich rodowodów, oraz wspomnień z dzieciństwa pt. Nowostrojka. Wileńskie obrazki (2020),  wyczuwając moje zainteresowania Wschodem.

   Jednak niemieckie książki o Japonii ze strychu w Lubomierzu nie były  decydującym motywem o wyborze kierunku studiów. A poza tym nie mogłem jeszcze myśleć o studiach, ponieważ absolwentów liceum  obowiązywał nakaz pracy.  Tylko najlepszy absolwent (jeden z klasy?) Liceum miał szansę na studia, więc dopiero po maturze mogłem o tym myśleć, ale jeszcze  bez  przekonania, czy otrzymam dyplom  „przodownika nauki i pracy społecznej”  umożliwiający przyjęcie na studia bez egzaminu w wybranej uczelni. Takie dyplomy wydawały kuratoria wojewódzkie. Nie wiedziałem, kiedy dyplom otrzymam. Musiałem więc pojechać do Warszawy na egzamin pisemny. Dopiero po kilku tygodniach nadszedł dyplom, więc zawiozłem do Instytutu.  Zostałem zwolniony z egzaminu ustnego i przyjęty na studia do Instytutu Orientalistycznego (pół roku wcześniej w Auli Leopoldinum na Uniwersytecie Wrocławskim zdawałem egzamin na studia w ZSSR na orientalistykę, ale otrzymałem wiadomość, że dla Polaków nie ma orientalistyki.)  

Studia w Warszawie i Festiwal 1955 roku

          Trzy lata studiowałem sinologię, ucząc się jednocześnie języka japońskiego (gramatyka, lektorat) i literatury. Gdy otwarto kierunek japonistyki, wybrałem japonistykę, mimo że wtedy studenci sinologii mogli wyjeżdżać do Chin na krótsze lub dłuższe pobyty. Japonia była tak odległa jak księżyc. Żadnych nadziei na wyjazd, więc koledzy mówili, że jestem głupi. Ale nie zmieniłem decyzji.

       Do wyboru japonistyki przyczynił się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w 1955 roku. Wtedy spotkałem Japończyków, rozmawiałem już z nimi po japońsku, słuchałem ich pieśni. Wśród Japonek była sopranistka Watanabe Masako, która do niedawna jeszcze prowadziła Chór Jedwabnego Szlaku w Hachiōji. To ona mnie odnalazła po półwieczu i postanowiła przyjechać do Polski ze swoim chórem. Pomogłem jej to zorganizować Koncerty  odbyły się w Uniwersytecie Muzycznym im.  Fryderyka Chopina w Warszawie i  w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej w Krakowie  w lipcu 2013 roku 

3. Czy jako młody człowiek pragnąłeś zostać pisarzem lub poetą? Pisałeś może wiersze, zakochany na zabój w jakiejś pannie? Do dziś jesteś bardzo przystojny, więc powodzenie u pań miałeś zapewnione…

   Tak,  myślałem,  o tym, pisywałem nawet wiersze, ale Japonia mnie całkowicie pochłonęła, a przekłady literackie z japońskiego okazały się tak zajmujące i trudne, więc na nic więcej nie miałem czasu.

A druga część pytania, podchwytliwa, ale nie potrafię potwierdzić, że „czułem się przystojny”. Nic o tym nie wiedziałem. Byłem raczej nieśmiały. Chociaż przed maturą , jeden z profesorów ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwem,  bo jedna z uczennic „miała na mnie ochotę”, więc powinienem  uważać. żeby mnie nie uwiodła. Była atrakcyjną dziewczyną, podobała mi się.  Ale jej nie znałem bliżej, ponieważ niedawno przeniesiono ją z innej szkoły z powodu nazbyt śmiałych obyczajów…

Do Japonii przez Alaskę

4. Kiedy i w związku z jakim japońskim pisarzem rozpoczęła się na dobre Twoja Wielka Przygoda z literaturą Kraju Kwitnącej Wiśni.

   Wielką Przygodą była sama podróż do Tokio. Rozpoczęła się, kiedy otrzymałem bilet na Japońskie Linie Lotnicze lecące z Kopenhagi przez Biegun Północny, nawet otrzymałem dyplom, dowód przelotu nad biegunem, chociaż zapamiętałem tylko szczyt McKinleya  na Alasce. A po wylądowaniu w Anchorage, na lotnisku wojskowym, ponieważ cywilne było uszkodzone przez trzęsienie ziemi, w hali przylotów, na ścianach wisiały różne typy pistoletów i karabinów, a oficer oglądający mój paszport ze zdziwieniem  pozdrowił po polsku. mówiąc „jak się masz”.  Nie spodziewał się. że do Tokio mógł lecieć ktoś z „kraju komunistycznego”.  Razem z innymi pasażerami wyszedłem na zewnątrz niewielkiej hali, by popatrzeć na siąpiący deszcz ze śniegiem, chociaż spodziewałem się siarczystego mrozu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w pobliżu przepływa ciepły prąd Alaski, kierujący się w stronę Oceanu Arktycznego.

   Rok wcześniej przetłumaczyłem dla PIW-u krótką powieść pt. Kappy Akutagawy, wydaną w serii z jednorożcem. I wtedy i w następnych latach tłumaczenia powieści japońskiej nie spowodowało takiej euforii jak lądowanie na Alasce w 1964 roku.

5. Tłumacz rzadko osiąga prawdziwą sławę, rozgłos. Pracuje w ciszy, nieznany na ogół, w poczuciu służebności jako pośrednik. Kiedy jednak pokazano w Polsce film Kobieta z wydm  według powieści Kobo Abe,  (nie mam właściwego znaku diakrytycznego w postaci prostej kreski nad „o”), Twoje nazwisko jako tłumacza tej książki uzyskało pewien rozgłos. Pamiętam, że to zauważyłem, bo przecież wiedziałem, kim jesteś i co robisz. Czy to był Twój pierwszy poważny przekład? 1962 rok, jeśli się nie mylę, trzy lata po ukończeniu studiów.

   Niewątpliwie, Kobietę z wydm opublikowałem po studiach, ale drugich studiach,  w Japonii, na Uniwersytecie Waseda. To wtedy też rozpocząłem intensywną pracę tłumacza, znowu dzięki PIW-owi, którego redaktorka poprosiła mnie o propozycję wydawniczą. Wiedziałem, co zaproponować:  w Tokio, w dzielnicy Shibuya obejrzałem film pt. Suna no onna, tzn. Kobietę z wydm w reżyserii Teshigahary Hiroshiego, kupiłem powieść Abego Kōbō, którego jeszcze nie znałem.  Tłumaczenie  tej powieści okazało się znacznie trudniejszym procesem niż się spodziewałem. Ale tak czy owak to Kobieta z wydm stała się w Polsce największym bestsellerem orientalnym w latach 60-70. XX wieku.

A niewątpliwą przygodą było spotkanie z literaturą Tanizakiego. Wspomnę jeszcze o tym, że moje zmagania z przekładaniem z języka japońskiego   rozpoczęły się wcześniej, podczas pisania pracy magisterskiej i doktorskiej. Były to ćwiczenia prowadzone na tekstach poetyckich, najpierw Miyazawy Kenjiego, poety, prozaika i działacza społeczno-religijnego z lat  20. I 30. XX w., wciągającego mnie w atmosferze raczej ubogiej północnej Japonii, zwłaszcza okolic miasteczka Hanamaki.

 Następnie obracałem się w kręgu poezji Hagiwary Sakutarō, krocząc ścieżkami między wówczas niezbyt atrakcyjnym miastem Maebashi, a urzekającym  poetę Tokio. I ja razem z nim błąkałem się po ścieżkach rozpaczy i rozczarowania, smutków i melancholii, wyrażanych przez dekadenta i symbolistę. Kiedy miałem dość jego pesymizmu, więc poprosiłem kolegę z seminarium na Uniwersytecie Waseda, by mi zaproponował bardziej optymistycznego twórcę, bez wahania  wymienił nazwisko Tanizakiego.  Kupiłem więc jego dzieła zebrane (26 tomów), kilka książek na jego temat. 

Tłumaczenia prozy Tanizakiego 

Kiedy wróciłem do Warszawy, ku mojemu zaskoczeniu redaktorka z PIW-u poprosiła mnie o opinię na temat  twórczości właśnie Tanizakiego.  Okazało się, że wydawnictwo otrzymało dwa opowiadania Ashikari i ShunkinshōTanizakiego, przełożone z języka francuskiego  i wydane w tomiku pt. Dwie opowieści o miłości okrutnej. Czytając ten przekład redaktorka miała wątpliwości, czy Tanizaki to na pewno wybitny pisarz. Wyjaśniłem, że  jest wysoko ceniony zarówno w Japonii jak w Stanach Zjednoczonych. I zaproponowałem, że przetłumaczę fragment jednego z opowiadań. Kiedy redakcja PIW-u otrzymała mój przekład ok. 20 stron początkowych Ashikari, okazało się, że w przekładzie francuskim pominięto eseistyczny początek opowiadania, a zachowano tylko fabułę o miłości. W rezultacie PIW zdecydował  opublikować mój przekład z oryginału, zachowując jednak handlowy tytuł publikacji francuskiej, tzn. „Dwie opowieści o miłości okrutnej”, które  w nakładzie  20 tysięcy szybko sprzedano w 1971 roku. A już w następnym roku PIW opublikował dwie powieści Tanizakiego w moim przekładzie, tzn. Niektórzy wolą pokrzywy i Dziennik szalonego starca.  Wtedy też przygotowywałem rozprawę habilitacyjna pt. Tanizaki Jun’ichirō a krag japońskiej tradycji rodzimej (1976). Tanizakiego jednak nie spotkałem, ponieważ zmarł w 1965 roku jako niewątpliwy kandydat do Nagrody Nobla. Natomiast spotkałem wdowę, Tanizaki Matsuko, Muzę Jun’ichirō, i modelkę  bohaterek kilku jego opowiadań i  powieści. Ostatnio odnalazłem zagubiony list od niej,  napisany bardzo piękną, trudnoczytelną kaligrafią.   

   Spośród pisarzy, których utwory tłumaczyłem , spotykałem tylko Ibuse Masujiego, autora Czarnego deszczu, częściej spotykałem Abe Kōbō,  oraz drugiego japońskiego laureata Nagrody Literackiej  Nobla, tzn. Ōe Kenzaburō.

6.  A następne przekłady, w tym japońskich noblistów. Które z nich było największym wyzwaniem?

         Przetłumaczyłem kilka opowiadań  i dwie powieści, tzn. Tysiąc żurawiŚpiące piękności Kawabaty Yasunariego (Nobel 1968), ale największym wyzwaniem było tłumaczenie powieści  Futbol ery Manen (pol. wyd. 1979), to znaczy przed przyznaniem autorowi, Ōe Kenzaburō lauru noblowskiego (1994).  Tłumacząc z japońskiego starałem się jak najlepiej oddać w polszczyźnie styl oryginału, ale duża różnica między obu językami i pismem sprawia ogromne trudności, a może jest dążeniem do osiągnięcia niemożliwego. Tak czy owak starałem się ten cel osiągnąć, dlatego w pierwszej wersji odręcznej przekładałem niemal dosłownie. Przy drugim podejściu do zrozumianego już tekstu starałem wczuwać się w wersję polską.  Najwięcej sporów z redaktorką budziły te miejsca, w których starałem się oddać te fragmenty, które przez japońskich krytyków powieści Ōego nazywane są „stylem tłumaczeniowym” , tzn. zbliżonym do języka obcego. W tym stylu widoczny jest wpływ języka obcego na japoński (Ōe skończył romanistykę, czytał Sartre’a w oryginale). a wiec były to według purystów swego rodzaju niezręczności.  Musiałem nieraz ulec sugestiom redaktora. Bo chyba nigdy się nie skończy spór między zwolennikami „udomowienia” – celują w tym wydawcy amerykańscy – a „egzotyzacją” w przekładzie. Ja byłem bliższy „egzotyzacji”, czyli wprowadzania uroków kultury obcej do polszczyzny.   

      Wśród ulubionych pisarzy, których utwory przekładałem,  znajdują się również Natsume Sōseki, autor  Jestem kotem (trzy wydania 1977, 2006, 2012), Sedno rzeczy (1973),  Endō Shūsaku (Samuraj, Gleboka rzeka), Dazai Osamu (Zmierzch, 2 wydania) i Ibuse Masuji (Czarny deszcz), z którym w 1965 roku przegadałem całą noc w jego domu w tokijskiej dzielnicy Suginami.

7. Czy mógłbyś krótko scharakteryzować literaturę japońską, jej główne cechy, zwłaszcza te, które odróżniają ją od literatury naszego kręgu? Zdaję sobie sprawę, że to jest temat na wielką rozprawę

    Na to pytanie trudno sensownie odpowiedzieć. Kiedyś pisałem na ten temat dla „Literatury na świecie”,  teraz można znaleźć te rozważania w  mojej książce Japońskie fascynacje. Eseje pisane na marginesie (Adam marszałek, 2020). Przytaczam w nim również to, co pisał historyk literatury i krytyk Katō Shűichi, a mianowicie, że literatura  i sztuki plastyczne w kulturze japońskiej odegrały szczególnie ważną rolę, bowiem Japończycy myśl wyrażali raczej w utworach artystycznych niż w abstrakcyjnych traktatach filozoficznych. Na przykład arystokracja dworska X-XII w. pozostawiła po sobie wyrafinowaną poezję i oryginalna powieść, nie stworzyła jednak żadnego systemu filozoficznego. W późniejszych wiekach podobnie. W literaturze dominuje raczej  postawa wierności charakterystycznym sytuacjom życia ludzkiego, ujętym w zwarty  system dyskursywny, więc literatura stała się główną formą ekspresji człowieka, jego myśli, zwłaszcza uczuć. Literaci rzadko interesowali się metafizyką, nie konstruowali światów idei, niewynikających bezpośrednio z doznań świata realnego. Pisarze rzadko odrywali się od doświadczeń życia codziennego. Właśnie życie codzienne, doczesne człowieka i jego otoczenie przyrodnicze zawsze najbardziej interesowało twórców w  Japonii, Było niewyczerpanym źródłem doznań i refleksji. (Proszę więc poczytać opowiadania Dazaia Osamu pt. Owoce wiśni (Czytelnik, 2020) z moim posłowiem.)

   Na ten temat  wiele zbliżonych myśli wypowiedział Kawabata w wykładzie noblowskim, po przyznaniu mu Nagrody Nobla. Zwrócił on szczególną uwagę na związki człowieka z przyrodą i ich ekspresję w kulturze japońskiej.

    8.Literatura japońska, a zwłaszcza poezja, ma głębokie tradycje, sięga daleko wstecz. Jakie mają one znaczenie dla współczesnych pisarzy i poetów japońskich? Da się coś syntetycznego na ten temat powiedzieć?

      W poezji  japońskiej współistnieją dwie formy tradycyjne, najbardziej lubiane i nawet uprawiane również przez amatorów. Sa to tanka (‘krótka pieśń”, zwana też waka (‘pieśń japońska’), uprawiana od ponad piętnastu wieków, oraz    haiku, zapoczątkowana w XVII wieku,  znana również w Polsce. W obu formach duże znaczenie ma uroda języka klasycznego w ekspresji związków emocjonalnych i filozoficznych człowieka ze światem przyrody.

    Natomiast znacznie szersza problematyka życia ludzkiego – nie tylko emocjonalnego, duchowego, lecz także społecznego i politycznego  –  stanowi treść poezji tworzonej pod wpływem europejskim w żywym, współczesnym języku (kōgo)  Nazywa się ją shi (‘wiersz’ , poezja’), również w znaczeniu „poezja w ogóle”, dawniej była to po prostu poezja w języku chińskim (kanshi),  a od końca XIX wieku  termin shi zaczął znaczyć głównie  ‘poezję” wzorowaną na europejskiej,  zwłaszcza ‘wolny wiersz’ (jiyūshi)..

   W dziedzinie teatru i dramatu również wyróżnia się gatunki i formy tradycyjne, tzn. teatr klasyczny (od XIV w.), mieszczański kabuki (od XVII w.)  i teatr lalkowy bunraku (od XVII w.). Zachowały one język i dramaturgiczne cechy wykształcone przed wiekami, a ich reprezentatywne sztuki nadal są wystawiane i oglądane.  

   Równie bogaty jest teatr i dramat, który powstał pod wpływem europejskim. Do tego nurtu należy również shinpa (‘nowa szkoła’), chociaż wywodzi się z teatru kabuki. Najbogatszy jest jednak shingeki (‘nowy dramat’), który w XX wieku przeszedł różne fazy rozwoju wraz ze zmianami społecznymi i politycznymi.

  W dziedzinie prozy sytuacja jest odmienna, ponieważ nie zachowały się formy powieści lub opowiadań tradycyjnych,  z minionych, odległych wieków, głównie dlatego, że dziś nikt nie potrafiłby czytać w martwym języku klasycznym.  W tej dziedzinie rewolucyjna  zmiana nastąpiła w końcu XIX wieku, gdy zaczęto tłumaczyć zachodnie powieści, jak również pisać własne, oryginalne utwory w języku żywym, zgodnie z potrzebami modernizującej się cywilizacji japońskiej. Nowa powieść (shōsetsu) bardzo szybko stała się formą ekspresji emocji  i filozofii życia, jak również popularną rozrywką. I podobnie jak w Europie wciąż się zmienia w bardzo licznych odmianach gatunkowych.  

9. Jesteś profesorem UW, autorem prac historyczno-literackich poświęconych dziejom literatury japońskiej. Czy japonistyka polska rozwija się, liczy się w  świecie? To jest pewnie kilka czy kilkanaście osób, ale decyduje jakość, nie ilość. Pytam w ten sposób także o pracę dydaktyczną w tej dziedzinie. Twoją i innych.

   Tak, już od dłuższego czasu jestem profesorem emerytowanym. A wśród moich uczniów, mam na myśli głównie wypromowanych przeze mnie szesnastu  doktorów, są również profesorowie, ale i kilkoro bardzo aktywnych, twórczych doktorów, głównie pań, piszących nie tylko na tematy literatury japońskiej, lecz także badających inne dziedziny kultury japońskiej. Jedni należą do zespołu Katedry Japonistyki na Wydziale Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego, a inni pracują w ośrodkach japonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu.

   Oczywiście, najdłuższą tradycją nauczania języka japońskiego szczyci się Uniwersytet Warszawski, niemal stuletnią,  chociaż intensywne studia nad językiem i kulturą Japonii w Warszawie rozpoczęły się w sekcji japońskiej Katedry Sinologii Instytutu Orientalistycznego  w latach pięćdziesiątych XX wieku, wkrótce po Festiwalu Młodzieży i Studentów, jeszcze przed wznowieniem w 1957 roku stosunków dyplomatycznych z Japonią. Wtedy byłem studentem sinologii, więc uczyłem się języka chińskiego,  współczesnego i klasycznego, jak tez dziejów Kraju Środka (Chūgoku) i literatury chińskiej. Jednocześnie realizowałem rozszerzony programem japonistyczny. Ponadto  chyba od trzeciego roku obowiązywał również lektorat języka koreańskiego, prowadzony przez świetnego, pierwszego lektora z Korei Północnej, który zawiłości gramatyki  koreańskiej wyjaśniał po japońsku.

 Mówiąc o rozwoju japonistyki w Polsce, muszę wspomnieć o powstaniu  japonistyki w Krakowie i Poznaniu. Był to rok 1986, gdy władze Uniwersytetu Jagiellońskiego zwróciły się do mnie o pomoc w przygotowaniu programu studiów japonistycznych, a do rektora UW –  o zgodę na moją równoległą pracę na UJ, tzn. na prowadzenie zajęć i kierowanie krakowską młodą specjalnością.

  I tak rozpoczęła się moja krakowska przygoda dydaktyczna, trwająca blisko  dwadzieścia lat, na którą składały się cotygodniowe, piątkowe wyjazdy na wykłady,  a po kilku latach również seminaria magisterskie. Nie zanotowałem, ilu magistrów wypromowałem, ale najważniejsze, że pod moim kierunkiem wykształciło się tam czworo doktorów, a utalentowane panie pracują w obecnym Zakładzie Japonistyki i Sinologii jako adiunkci.

 W tym samym czasie, tzn. w 1986 roku  rektor UAM, profesor Jacek Fisiak (1936-2019), anglista i mój kolega z „Kickiego”, dowiedział się, ze w Krakowie powstaje japonistyka, więc zdecydował utworzyć podobny kierunek studiów również w swej uczelni. Na jego prośbę opracowałem program studiów japonistycznych, w którym językoznawstwo miało być główną dziedziną nauczania. Jednak po latach program poznański upodobnił się do warszawskiego, w którym wszystkie dziedziny kultury miały równe szanse, tzn. językoznawstwo, literatura, historia, religia, czy nawet sztuka Japonii.

 Dzięki dynamicznemu rozwojowi trzech wspomnianych ośrodków i wykształceniu odpowiedniej kadry wykładowców rozpoczęto studia japonistyczne  (od 2004 r.) również w Toruniu na  Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, gdzie nauczanie języka japońskiego rozpoczęli fizycy w latach 90. XX w. O rozpoczęcie regularnych studiów nad językiem i kulturą Japonii zabiegał profesor Roman S. Ingarden (1920-2011), zafascynowany kulturą  japońska podczas  pobytu w Japonii. A ja przez wiele lat pomagałem tym dwu ośrodkom,  recenzując prace doktorskie, habilitacyjne czy awanse profesorskie.   

  O wysokim poziomie fachowym, zwłaszcza językoznawczym absolwentów polskiej japonistyki świadczą również prace nad wielkim słownikiem japońsko-polskim, kierowane przez profesora Romualda Huszczę i proiwadzoine w Pracowni Leksykografii Polsko-Japońskiej Zakładu Językoznawstwa Ogólnego i Wschodnioazjatyckiego na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Musze jeszcze wspomnieć o moim drugim obszarze Wielkiej Przygody, a mianowicie o Korei, zwłaszcza że koreaniści nazwali mnie ojcem chrzestnym koreanistyki warszawskiej.  Ale wyjaśnienie, jak do tego doszło, zajęłoby zbyt wiele czasu, dlatego odsyłam Czytelników tego wywiadu do eseju pt.  „Do Tokio przez Seul”, opublikowanego w książce pt. Japońskie fascynacje. Eseje pisane na marginesie.

10. Czy jako profesor japonistyki, historyk i tłumacz literatury japońskiej jesteś człowiekiem spełnionym?

Tak, niewątpliwie, tak. Wbrew opiniom środowiska w latach 1950. wybrałem najbardziej odpowiedni dla siebie kierunek studiów. A poza tym niezależnie od obciążeń nauką i pracą uniwersytecką nigdy nie rozstawałem się z literaturą światową, dzięki której łatwiej mi było pokonywać wszelkiego rodzaju przeszkody. Również łatwiej mi było przekładać z japońskiego na polski. Wydaje mi się, że żyłem jakby w dwu światach – w tym realnym z licznymi ograniczeniami, i w tym drugim świecie, w którym nie czułem żadnych ograniczeń. Po prostu literatura była przygodą – jak zatytułował jedną ze swych książek Numano Mitsuyoshi (Tsumari, dokusho ha bōken da, Kōbunsha, 2017). I może też myślałem – myślę? –  literaturą – tak jak Janusz Termer zatytułował swój zbiór esejów (Res Humana, 2019).

11. Od lat, jeśli nie od początku jesteś związany z fenomenem zachowania i przywracania pamięci o Witoldzie Hulewiczu. Jako juror nagród jego imienia i członek kapituły, która je przyznaje. Pięć lat temu założyliśmy wspólnie Stowarzyszenie im. Witolda Hulewicza. Stało się ono organizatorem przyznawania tych nagród i strażnikiem pamięci o ich patronie. Co Cię skłoniło do współdziałania z ludźmi, którzy postanowili zatroszczyć się o  pamięć o tej postaci i w pewnym sensie kontynuować jej dzieło?

      Myślę, że w znacznym stopniu zdecydowała o tym zarówno literatura, jak spotkanie z niezwykłym człowiekiem, który przed wielu laty przeprowadził ze mną wywiad.  A stało się to po moim powrocie z Uniwersytetu Kansas (Lawrence), gdzie w 1986 roku przez semestr jesienny prowadziłem wykłady na temat kultury japońskiej. Od niego dowiedziałem się również najwięcej o Witoldzie Hulewiczu, którego nazwisko znalem od dość dawna, ponieważ w okresie licealnym przeczytałem  powieść pt. Przybłęda Boży. Czyn i człowiek, która  przez dziesięciolecia  pozostała w mojej pamięci.

    A w minionych miesiącach żyłem w świecie wielkiej opowieści, w reportażowej narracji o majorze Sucharskim i jego drodze do Westerplatte, od  Klątwy i cudu, przez Tajemną broń, aż do Bohatera wielkiej wojny, opisane przez niestrudzonego  poszukiwacza prawdy, Romualda Karasia.

Teraz myślę, że wspomnianych bohaterów coś łączy: Przybłędy Bożego, Majora Sucharskiego i Witolda Hulewicza. Łączy ich cień bohatera przegranego, a może nawet tragicznego. Takich bohaterów Japończycy darzą tak wielką sympatią, że nawet nie dostrzegają ich wad, a wręcz przeciwnie –  otaczają kultem. Niewątpliwie Witold Hulewicz jest postacią tragiczną, Ale Beethoven? Czy Sucharski? Jednak,  co czuł kompozytor, który tracił słuch?  Albo co przeżywa dowódca, który musi poddać się lub walczyć do ostatniej kropli krwi, a tym samym dokonać wyboru między życiem a śmiercią swoich żołnierzy?  A w końcu kim staje się bohater, któremu odbiera się  jego prawdę i honor?

Uwaga: w moich odpowiedziach – zgodnie z  obyczajem japońskim – wymieniam najpierw japońskie nazwisko, a następnie imię.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko