Krystyna Habrat – DWIE KSIĄŻKI, KTÓRE USTAWIŁY MOJE ŻYCIE, A NAWET TRZY

0
388

  Niedawno Ewa z fejsbukowej strony Książki Warte Przeczytania rzuciła hasło: “Książki, które pomogły Wam zrozumieć siebie i życie to…”

  Widać przypadło to wielu osobom do serca, bo w odpowiedzi padło  dużo propozycji: od Biblii, poprzez Prousta, do powieści, jakich nie znam, a lista ta się wciąż wydłuża. Tylko ja nie miałam żadnego komentarza, a nie wiem dlaczego, ostatnio wciąż korci mnie, aby coś komentować. Po prostu, czuję  ciągle chęć dodania czegoś, o czym nikt jeszcze nie wspomniał, spojrzenia z innej strony, nawet przekornej, poparcia kogoś wbrew komuś,  zaprzeczenia czemuś. No, nie ja jedna. Wiec i tu chciałam koniecznie coś dodać, niczym pilna uczennica, wyciągająca zawsze palce w górę, gdy pani zapyta. A tu nic nie przychodziło mi do głowy.

   Trudno wybrać jedną książkę z wielu, wielu. Nie mogłam też akuratnie sprostać ankiecie, bo chyba żadna nie miała aż takiej mocy, aby zmienić moje życie, ale każda miała na nie jakiś wpływ. Wierzę, iż na to, jacy jesteśmy, oprócz wychowania, środowiska i uzdolnień mają też książki. Czasem znaczący, jak u Martina Edena – rozmiłowanego w książkach marynarza z powieści Londona. Znałam też chłopaka, który ciągle tę książkę czytał i choć czytał bardzo dużo, do tej ciągle wracał, aż sam popełnił samobójstwo w młodym wieku. Co dziwniejsze, jego życie wcale nie przypominało biografii bohatera książki, ani jej autora. On miał życie usłane różami i nie musiał dochodzić do niczego ciężką pracą, bo rodzina miała szerokie możliwości. Niestety… I właśnie to nie jest przykład dobrego wpływu książek. 

   Kiedy tak przez kilka dni dumałam,  stanął mi w oczach pewien obraz z czasów studenckich, kiedy w bibliotece  leżała na sąsiednim stole książka: “U podstaw estetyki” Stanisława Ossowskiego i ja miałam wielką chęć do niej zajrzeć.    

  Pamiętam dobrze, jak na IV roku studiów siedziałam w bibliotece przy ul. Na Groblach w Krakowie i pilnie coś studiowałam przy pierwszym stoliku, a przede mną na stole bibliotekarki  kusiły mnie dwie  opasłe księgi: właśnie ta oraz “Filozofia Indyjska”.  Czułam, że one zawierają jakieś niezwykłe treści, które mnie pociągały, bo akurat pisałam pracę magisterską na temat: “Geneza pomysłu twórczego”. Ale i coś więcej, jeszcze mi nie znanego, nie przeczuwanego. Tylko ja akurat  tego dnia nie miałam ani chwilki czasu, by poprosić o jej pożyczenie i to sprawdzić.

   A za oknem panował maj i kasztan z pobliskich Plant, a może rosnący już przy ulicy, kiwał do mnie rozcapierzonymi palcami liścia. Pochylałam się tym pilniej nad książką. Nad jaką – nie pamiętam, nawet obawiam się, że ta kusząca, to nie była wcale książka Ossowskiego, a “Historia estetyki” Tatarkiewicza, ale dobrze pamiętam nastrój tamtego dnia, gdy słońce i kasztan –  zaglądały w okna biblioteki, a ja byłam pełna radosnych oczekiwań od życia.

   Potem, gdy już mogłam gromadzić książki we własnym domu, kupiłam “U podstaw estetyki” i rzeczywiście znalazłam  w niej treści, które mi pozwoliły  spojrzeć głębiej, nawet inaczej, na literaturę i pracę twórczą.

   Leży teraz obok mnie, ale nie będę wyszukiwać w niej najciekawszych cytatów, bo felieton tego nie lubi. Wystarczy karteczka, gdzie notowałam interesujące hasła. Co ciekawe, zazwyczaj to, co  zanotowałam na kartce w postaci haseł, robi na mnie większe wrażenie niż odnośny fragment w książce, dlatego, że   treść książkowa już   obudowana moimi myślami i emocjami, jawi się w pamięci, jako barwniejsza, nawet pełniejsza. Więc niech tak będzie.

   Znajduję więc w moich wypiskach z Ossowskiego, że wielkie dzieło rodzi się z wielkich przeżyć, a głębokie i oryginalne myśli podnoszą jego wartość intelektualną i urok  estetyczny. Pewnie to jest ABC każdego polonisty, ale ja jestem absolwentką psychologii, więc nie było dla mnie od początku takie oczywiste, by pisząc, nie nazywać wszystkiego, ale podsuwać poprzez obrazy i nastroje za pomocą skojarzeń. Niby dochodzi się do podobnych wniosków poprzez oczytanie, ale nie każdy mól książkowy świetnie pisze, a u Ossowskiego są niemal gotowe recepty.  Ossowski omawia też opis w literaturze i jego uwarunkowania, jak osiągać obrazowość i plastykę, ekspresję. I czym jest niezwykłość w sztuce, czym doniosłość.

   Podane tu hasłowe zdania niewiele powiedzą o zawartości tej książki, ale  dzięki niej mam głębszą świadomość wartościowej literatury, co wcześniej  poznawałam   intuicyjnie.

  Dlatego bywam  rozczarowana,  gdy ktoś zachwala mi książkę dalece nie spełniającą  warunków doskonałości, a nawet poprawności. Coraz częściej odkładam jakąś powieść nieprzeczytaną, z westchnieniem, że szkoda na taką czasu. Jednak inni właśnie takie lubią. I na to odpowiada Ossowski, że to właśnie społeczeństwo narzuca jednostce kryteria estetyczne  jak i moralne. Czy więc napisana naprędce lekka, sztampowa powieść, mająca wielu odbiorców, zastąpi   głębokie i oryginalne dzieło, które ma czytelników mniej? Często nie da się takich przeczytać w jeden wieczór do poduszki i nie poprawiają humoru, ale one dają coś głębszego.   Pobudzają czytelnika  do wzniosłych odczuć.

  Tak. To  ta książka miała wpływ na moje życie. Ona pozwoliła mi ustawić pogląd na pracę twórczą, wartości artystyczne poprzez wnikliwą analizę sposobów ich osiągania, zanim jeszcze zaczęłam pisać i wciągnęła mnie w to. Nie żałuję, że tego spróbowałam, bo dało mi to dużo radości i uczyniło życie ciekawszym.

  Nie muszę  więcej tłumaczyć bardziej, co dała mi książka Stanisława Ossowskiego. A “Historię estetyki” też  kupiłam.

  Kiedy czytałam dalej narastające odpowiedzi i dyskusje na temat książek, które pomogły komuś zrozumieć siebie i życie,  ciągle o tym myślałam.

  Było takich  na pewno więcej. O jednaj już wspomniałam. Ale teraz przyznam się do takiej, która wywarła na mnie największe wrażenie i ukształtowała, a przeczytałam ją mając 9 lat. To “Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy M. Montgomery. Jej zawsze pozostałam wierna. Tylko ja lubiłam geometrię, ale fizyki i chemii – nie. Stoją wszystkie jej tomy oraz dzienniki i biografia autorki – na poczesnym miejscu. Sam ich widok dodaje mi otuchy,  choć od dawna jej nie podczytuję. Wystarczy, że jest. Zdaje się jednak, że po nią  rychło sięgnę, bo ostatnio rodzina  złośliwej Józi Pay bardzo się i u  nas rozpleniła. W internecie i na ulicy. Nawet za granicą. A ja chcę nadal naiwnie wierzyć, że świat jest piękny.

   Żałuję, że nikt nie napisał podobnej powieści dla dorosłych kobiet. I nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jaka ona mogłaby być.

  Tak,  książka o Ani  pozostała dla mnie wyznacznikiem życia, gdzie najważniejsze jest piękno i dobro oraz umiejętność wyszukiwania tego i tworzenia. Stąd pewnie też moje pisanie.  Dziewczęta lubią tę książkę. Być może każda za coś innego. Ja w dzieciństwie zostałam nią oczarowana, Oczarowana jej  niezwykle szlachetnym patrzeniem na ludzi i świat. Jej bogatą wyobraźnią, czyniącą wszystko piękniejszym. I zachwytem dla piękna przyrody.

  Nieraz słyszę  że w powieściach ktoś opuszcza opisy przyrody. Ja na odwrót, nawet je sobie wypisywałam już z tej książki o Ani. Zaraziłam się  jej zachwytem. Ja mieszkałam w nowoczesnym mieście z higieniczną czystością białych bloków pośród sosen, prostych linii ulic, ale o ubogiej przyrodzie i krajobrazie, bo wszystko zasłaniał las. Dla ciekawszych widoków należało pojechać gdzieś pociągiem. Może dlatego, gdy znalazłam się na studiach w Krakowie, byłam bardziej oczarowana nie zabytkami,  ale Plantami, kwitnącymi na wiosnę, to ośnieżonymi. Moje sosny stały zawsze wielkie, szare niezmiennie.  Oczywiście wtedy się nikomu z tym nie zdradziłam. Zdziwiliby się pytający, czy już widziałam kurtynę w Teatrze Słowackiego, bo jakie tam doborowe towarzystwo! Widziałam, widziałam. Znałam i wcześniej inne wielkie miasta. Teraz  połykałam kulturę wielkimi haustami. Chciałam mieć jak najwięcej wrażeń. Kierował mną zachwyt. Pchał ku zwiedzeniu całej Europy. Zachwyt. Ten może też rozbudzony w dzieciństwie. dzięki “Ani z Zielonego Wzgórza”.

   A dziś, kiedy to piszę, trwa Wielki Tydzień i czynię przygotowania do Wielkanocy.

Po raz wtóry będzie to inne święto, bo spędzone w małym gronie w domu  z powodu koronowirusa. Znowu będzie, że ledwo ze wszystkim nadążam i już jestem  wykończona – ja i robota.  Ale musi być coś dla ducha i ciała.

  Jutro ustalę harmonogram świąteczny. Ja od czasów Filipinki (kiedyś dobre czasopismo dla dorastających dziewcząt) nazywałam to –  wyczytanym tam słowem – “gryplan”. Po latach nie znalazłam tego słowa w słowniku. Word – też go nie zna. Wygląda, że się tak długo myliłam. Ale słowo było ładne i szkoda mi go.

  Zgodnie więc z tym  nierzeczywistym “gryplanem” znowu na Święta upiekę ze dwa ciasta, jakieś mięsa i przygotuję bigos.

   Muszę zajrzeć do “Pana Tadeusza”, by przypomnieć sobie, jaki bigos jedzono po polowaniu na niedźwiedzia. To pozwoli mi odpowiednio nastroić się, bo  w poemacie przyziemność, czyli zaspakajanie najniższych instynktów jak głód, ubrane jest w poetyckie wersy, więc nabiera rangi wyższej, związanej z potrzebami estetycznymi. Nawet filozoficznymi, bo takie spojrzenie  kształtuje naszą urodę życia czy małe przyjemności,  budujące  szczęście.   

  Więc chyba   i w tym roku zrobię bigos. Potem wystarczy garnek przygrzać, nakroić na półmisek mięsa, wędlin i można świętować.  Od jutra zbieram łuski z cebuli na malowanie pisanek. A baranek z cukru stoi od lat.

  A “Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza (Słowackiego – też, ale to tylko uzupełnienie o czas zimy) to trzecia książka, która mnie od szkoły podstawowej kształtowała.

  Ja jestem wychowana w kulcie tej poezji. W domu się o tym mówiło i w szkole. Mama czasem opowiadała, jak w internacie u sióstr dziewczęta zaczynały odrabianie lekcji o przeczytania ballady Mickiewicza “To lubię”, gdzie na ustronnej,  leśnej drodze straszą po nocach duchy. I tak dzień po dniu czytały,  aż ciarki strachu przechodziły im po plecach. Takie dziewczyny tak lubią, a miały po 15, 16 lat. Wreszcie jednej nocą zaczął się zwidywać duch. Ale żadna z dziewcząt, a było ich w sypialni siedem, nie odważyła się wyjrzeć spod kołdry.

  Tak, lubiano u nas Mickiewicza. Bywali tacy, szczególnie, gdy Polski na mapach zabrakło, którzy całego “Pana Tadeusza” uczyli się na pamięć. To było wyzwanie tyleż romantyczne, co i patriotyczne. W VII klasie nasza wspaniała polonistka wdrożyła nas do rozsmakowania się w całości i pamięciowego przyswojenia  licznych fragmentów tego poematu. I jeszcze kilku sonetów, ballad… Np 48 zwrotek “Świtezi”: .Dotąd pamiętam: “Ktokolwiek będąc w Nowogródzkiej stronie/ Do Płużyn wielkiego boru wjechawszy/ wspomnij zatrzymać swe konie./ Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona/ w wielkiego kształcie obwodu/ Wielką po bokach puszczą oczerniona/ A gładka jak szyba lodu…”  Przywołuję  te fragmenty z pamięci, trochę niedoskonale, ale jednak.

  Jestem pewna, że  wspomniane wyżej nauki wyrabiają inne spojrzenie na świat. Piękniejsze. Bo o cóż w życiu chodzi? O sławę? Pieniądze? Nie!  Życie musi być piękne!  No, wzruszyłam się…  

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko