Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
593

Trener tysiąclecia

W południe, o północy, nad ranem, po dużej wódce, w chorobie, w każdej sytuacji potrafię, a sadzę, że także większość Polaków mojego pokolenia, tych starszych i o kilka lat młodszych, bez problemu wymienić tę jedenastkę: Tomaszewski, Szymanowski, Gorgoń, Żmuda, Musiał, Kasperczak, Deyna, Maszczyk, Gadocha, Szarmach, Lato. I jeszcze rezerwowych, którzy też mają swój udział w tym sukcesie: Ćmikliewicz, Gut, Kapka, Domarski, Kmiecik… Boże, cóż to był za zespół, jakież dał nam emocje, ile wzruszeń. I ten przeklęty mecz na wodzie wre Frankfurcie na początku lipca 1974 roku. Tak, to była jedyna szansa, jedyny czas, gdy nasza reprezentacja, gdy Polska mogła być mistrzem świata w najpopularniejszej grze zespołowej – piłce nożnej…

Nie ma wątpliwości, że za sukcesem tego zespołu stał Kazimierz Górski. Oczywiście, mieli w nim swój udział także Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch, ale niewątpliwie to ten pierwszy zapadł w serca i umysły swoich krajanów na zawsze.

I zastanawiam się, tak – był wcześniej, przed wojną Wilimowski, potem Cieślik i Brychczy, był Lubański, był Domarski na Wembley, byli później zawodnicy Piechniczka, którzy osiągnęli taki sam sukces jak piłkarze Górskiego, jest dziś Lewandowski, ale nawet piłkarscy wariaci, sam się do nich zaliczam, z trudem wymienią inną jedenastkę wartą zapamiętania.

Wydawca reklamuje książkę jako „pierwszą pełną biografię Kazimierza Górskiego”. Bardzo, bardzo jestem ciekaw, ilu – po tylu latach od sukcesów „orłów”, piętnaście lat od śmierci legendarnego trenera – ilu z fanów sięgnie po tę książkę.

669 stron… Trzeba mieć ciekawe, bardzo urozmaicone życie, aby ktoś chciał aż tyle mu poświęcić.

Wszyscy wiedzą, że pochodził ze Lwowa, mało kto za to wie, że jego ojciec był dużo starszy od matki, o której pochodzeniu tak naprawdę niewiele wiemy, że pracował w warsztatach kolejowych, że był piłsudczykiem, że o ten Lwów walczył… Że ta robotnicza, wielodzietna rodzina to był ten dobry wzorzec polskiego patriotyzmu kresowego. Że to ojciec był pasjonatem sportu…

Sporo w tym tomie o przedwojennym Lwowie, o drużynach: Lechii, Pogoni, Czarnych, o zespole z robotniczej Bogdanówki, w której grał Sarenka-Górski.

Znacznie mniej o okupacji sowieckiej. Ale ciekawostką jest etat w NKWD trenera tysiąclecia. No tak, grał w milicyjnym zespole. Wszyscy gdzieś grali, nikt nie traktował tego jako hańby, zdrady. Bo piłka była zapewne ucieczką od sowieckiej rzeczywistości, była miłością tych młodych ludzi, ich oddechem.

Jakoś przetrwał okupację niemiecką. A potem ruszył z I Armią Wojska Polskiego, tą „ludową”, wyzwalać resztę Polski. Nie nawojował się, raz jeden, a i to chyba nie jest do końca pewne, wziął udział w jakiejś bitwie. Potem, po wojnie, była izba skarbowa i… i już tylko sport, piłka, granie… I Legia…

To z nią był związany, to z niej, raz jeden, dostał powołanie do reprezentacji na kompletnie nieudany mecz z Duńczykami, przegrany 0:8. Był piłkarzem dobrym, ale nie wybitnym. Szybko zrozumiał, że wielkiej kariery nie zrobi.

Zrobił ja jako trener. I to zdumiewa. Zdumiewa, bo… bo najpewniej jego przygotowanie zawodowe (kurs trenerski) było nie za wielkie. W tej książce nikt specjalnie nie chce go krytykować, ale gdzieś w podtekście, w opowieściach, że kazał zawodnikom skakać przez kijek, że sami sobie organizowali treningi, że na szczęście miał przygotowanych zawodowo asystentów, że nie było żadnej finezji w taktyce, którą narzucał, ot bronimy, strzelamy, rozgrywamy, przebija ta prawda. Tak, skończył studia na AWF-ie w roku 1980, miał wówczas 51 lat, dawno za sobą prowadzenie reprezentacji…

Miał coś innego, ważniejszego, coś co charakteryzuje najwybitniejszych menadżerów. Tak – nie trenerów, a menadżerów. Umiał dokonać selekcji i tworzyć świetną atmosferę, piłkarze chcieli dla niego grać, chcieli być w jego drużynie. Był sprawiedliwy, nie bał się stawiać na debiutantów – postawienie na mistrzostwach świata na Żmudę, a nie na sprawdzonego na Wembley Bulzackiego – przecież to było mistrzostwo świata. A Szarmach, który zastąpił Lubańskiego? A Lato…?

Dwa medale olimpijskie, trzecie miejsce w mistrzostwach świata. Trener tysiąclecia z pensją poniżej średniej krajowej, dorabiający w drużynach ligowych… Odbił się finansowo w Grecji, ale… tęsknił za Polską. Inaczej – będąc tu, tęsknił na córką w Grecji, będąc tam za synem w Polsce. Był rodzinnym człowiekiem. Może zresztą nie byłby tym, kim był gdyby nie żona, jej tysiące ulepionych pierogów, akceptacja, jej organizacja domu, życia.

Ponoć zrobił prawo jazdy – choć nikt, nigdy nie widział aby prowadził auto. Zawsze go wożono.

Lubił koniaczek i rozmowy, lubił spotkania z ludźmi. Świetnie śpiewał, lubił tańczyć, nie umiał odmawiać. Nie wszystko było mu potrzebne – prezesura w związku piłkarskim, start w wyborach parlamentarnych. Do niektórych rzeczy nie przywiązywał wagi, tak zapewne było z przynależnością do PZPR-u. Nie umiał walczyć o swoje. Lata całe w jednopokojowym mieszkaniu, potem w dwóch. To Leszek Miller dał mu emeryturę specjalną, bodaj 2400, bo miał znacznie mniej… Nie do uwierzenia…

Jak rzadko kogo, pokochali go Polacy. Może właśnie za tę skromność? Za bycie sobą?

Mirosław Wlekły – Górski. Wygramy my albo oni. Pierwsza pełna biografia Kazimierza Górskiego, Znak, Kraków 2021, str. 669.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko