Koronawirus zmienił naszą codzienność. Zmienił ją w niekończący się ciąg jednakich, nudnych dni, gdzie nic się nie dzieje. Co dzień tylko komunikaty ile osób znów zachorowało, ile zmarło, ale wreszcie: ile się zaszczepiło.
Tęsknimy już za taką codziennością, gdzie drobne czynności były jednak przyjemnościami. Może nawet małymi radościami życia, takimi, co składają się na nasze szczęście.
Poniżej zamieszczam fragment mojej powieści: UCIEC PRZED DRAPIEŻNYMI WSKAZÓWKAMI ZEGARA, gdzie w latach powojennych Zofia, młoda wdowa z dwojgiem dzieci, zmaga się z trudami wychowania dzieci, żałobą, brakiem pieniędzy i czasu na wszystko oraz porywami serca. Ale powoli jakoś sobie radzi.
CODZIENNOŚĆ
/ fragment powieści /
Od kwietnia Zofia pracuje już na dwie zmiany. Dni coraz dłuższe i łatwiej zerwać się rano na widok jasności przeświecającej przez zasłony. Nawet jak wraca z pracy wieczorem po jedenastej, na ulicach choć ciemno jeszcze tu i tam kręcą się ludzie. Wracają z walizkami od pociągu. Spacerują przytuleni zakochani. Gorzej może być zimą, ale o tym na razie nie chce myśleć.
Będzie teraz mogła pozałatwiać rano różne sprawy. Wychowawczyni Andrzeja już dwa razy przysyłała uczennicę z powiadomieniem, że on podczas lekcji przeszkadza a na przerwach hałasuje. To oburzające! Przecież chłopak musi się ruszać. Nie jest paralitykiem! Ani niemową. Ta jędza tego nie pojmuje. Uwzięła się. Tymczasem ona naprawdę nie ma do tego czasu ani głowy. Kiedy w pracy wydaje narzędzia, wypełnia rubryki, robi zamówienia, cały czas myśli: co dzieci teraz robią, czy zjadły co, żeby się które nie skaleczyło przy krojeniu chleba. Z pracy wybiega pierwsza i tak się śpieszy, że nikt jej nie dogoni. Zastaje czasem dzieci śpiące na dobre, a okna otwarte. Na próżno wciąż im wpaja, że mieszkają na parterze i złodziej może wejść! Tylko na co by się połasił u biednej wdowy?
Tymczasem znowu zapomniała sprawdzić zeszyty Andrzeja. I paznokcie. Najwyższy czas wybrać się z kwiatami na cmentarz. Niektóre sąsiadki mają jej za złe, że nie maszeruje, jak inne wdowy, każdego dnia na grób męża z grabkami i konewką. Chodzi tam, ale nie robi tego na pokaz. Nie ciągnie tam dzieci. Nie chce, by żyły w cieniu grobu. Niech sobie tam ludzie gadają, co chcą.
Zanim się wybierze do szkoły, zrobi sobie trwałą ondulację. Musi jakoś wyglądać, a brakuje czasu na kręcenie papilotów. Pochodzi po sklepach i kupi sobie coś na wiosnę. Nie powinna dłużej straszyć dzieci czarnym strojem. Żałobę ma i tak w sercu. Do końca życia! Pieniędzy jakoś starczy, a gromadzić ich nie ma co. Ludzie na wymianie pieniędzy sprzed pięciu lat sporo potracili a ona – nie. Wtedy jeszcze beztrosko wszystko wydawała. Jaś żył…
Dopiero od kilku miesięcy liczy wytrwale wpływy i wydatki z ołówkiem w ręku. Myli się w rachunkach, zapomina na co aż tyle wydała. Kupiona mimochodem apaszka, pończochy, pralinki, jakaś zabawka, urastają na papierze w niemiłosiernie długie kolumny. Zaraz przechodzi chęć do kupowania. Zwłaszcza dla siebie. Bez wielu rzeczy można się obejść. Takie żmudne wyliczanki męczą, jak reperowanie starych ubrań.
– Mamusiu, a gdzie się podział ten kawałek materiału z dziury – dopytuje Kalinka pochylając swe sterczące warkoczyki nad cerowanymi skarpetkami. – Przecież był. Tu na pięcie. A teraz puste kółeczko.
Zofia śmieje się a po chwili poważnieje.
– Tak już jest, moje dziecko, coś jest, jest, nagle nie ma i koniec.
– I trzeba szukać?
– Nie wszystko da się odnaleźć. Wciąż się coś traci. Takie jest życie – mówi w zamyśleniu Zofia, a widząc w oczach córki lęk, pewnie przed tym czymś niezrozumiałym, przytula jej główkę do siebie i pyta, czy zje kogel-mogel.
Odkąd Janek zachorował Zofia częściej zamyśla się nad życiem. Wcześniej nie miała takich skłonności. Chciała śmiać się, bawić, tańczyć i podobać się. Dopiero w smutku i samotności nachodzą człowieka dziwne myśli. Ale nie chce pogodzić się z tym, co mówią kobiety – zmęczone, niewyspane, brzydkie, przedwcześnie postarzałe – które dogania w drodze do huty, że życie jest trudne i tak już musi być. Ona nie chce tak.
Mama zawsze powtarza, żenie wolno się poddawać. Tylko nie pragnąć dla siebie za wiele. Ale od siebie wymagać najwięcej. I że trzeba zdobywać coś, osiągać i robić coś dla innych. Słusznie, ale co ze szczęściem. Jest ono, czy nie
Kiedy mama przyjeżdża na niedzielę, nie ma odwagi jej o to pytać. Wieczorem, gdy dzieci już śpią, naczynia pozmywane, siadają obie w kuchni nad spodniami Andrzeja podartymi na kolanach, za krótką już sukienką Kaliny, którą się podłuży, odpruwając listwę, nad sweterkami przetartymi na łokciach. Pochylone naprawiają to w milczeniu. Ani jedna, ani druga nie przepada za tak żmudnym ściboleniem, ale trzeba to zrobić.
– Dzieci tak wszystko niszczą i jeszcze szybciej ze wszystkiego wyrastają. – mówi wreszcie Zosia, a ma na myśli nie tylko ubrania. Mama jednak pojmuje to jednoznacznie:
– Kto by tam nastarczył kupować nowe…
– Dręczy mnie jedno. Może los się na mnie zemścił, bo za głośno cieszyłam się swym szczęściem? Jak mamo myślisz? Chciałam naiwna przetańczyć całe życie. Zachwycałam się dziećmi… Potem Jaś zachorował…
Mama odkłada cerowaną pończochę Kaliny i odpowiada stanowczo:
– Moje dziecko, życie to trud, wieczny trud. Nie wolno oczekiwać za wiele. Ale dawać z siebie wszystko… – milknie a po chwili uzupełnia: – Raz bywa dobrze, raz źle. Po deszczu pojawia się tęcza. Lepiej cieszyć się szczęściem, póki się da… Nie roztrząsać tego w kółko.
Zofia oddycha z ulgą. Ta tak pryncypialna mama, z surowo ściągniętymi w kok włosami, zawsze potrafi przemówić jej do rozumu. Od razu robi się na duszy lżej. Właściwie nie jest nawet tak straszna, każe przecież się cieszyć. Szkoda, że w poniedziałek, skoro świt, odjeżdża do swej szkoły, gdy ona idzie do pracy na drugą zmianę.
Kiedy pracuje po południu, prawie nie widuje dzieci. Wraca kiedy już śpią. Nie zawsze domyte, ale nakarmione. Dba o to niezastąpiona Pakulska. „Dobra kobiecina – myśli o niej z wdzięcznością – muszę jej wreszcie wykończyć ten dawno zaczęty sweter na drutach”. Ziewając, mości sobie poduszkę i zasypia błogo ukojona. Za chwilę podrywa się niespokojna, czy zamknęła drzwi na łańcuch. Poprawia dzieciom kołdry. Nasłuchuje ich oddechów, dotyka ostrożnie czoła Kaliny, bo ma wrażenie, że coś szybko oddycha, jakby w gorączce, ale czoło na chłodne. Uspokojona powraca na swój tapczan. Jeszcze raz powtarza sennie: „Panie Boże, dziękuję ci za zdrowie dzieci a mnie daj odrobinę radości” i zaraz świat znika.
Nie, jeszcze nie śpi. Uświadamia sobie, że nawet nie wie, czy zdążyła usnąć, a znowu przebiega myślami swój świat przedmiotów. Wędrują jej przed oczami wszystkie rzeczy przeznaczone do naprawy, przetarte na łokciach swetry Andrzeja, podarte pończochy Kaliny i te jej ze spuszczonymi oczkami, dalej popsute żelazko. Zlew ugina się pod ciężarem brudnych naczyń. reszcie, niczym wyrzut sumienia, zjawia się na półmisku pieczona gęś ze sterczącymi w górę nóżkami, nadziewana jabłkami. Obiecała taką upiec w duchówce dzieciom, ale tyle z nią roboty, że wciąż to odkłada.
Budzi się i myśli, że coraz więcej nie załatwionych rzeczy ją prześladuje. Już ją zasypują. Nie wyrwie się im! Na próżno tłumaczy, że zaniedbuje wszystko przez brak czasu, bo ten moloch, jakim staje się czas, pochłania ją nieubłaganie i ona przemyka z dnia na dzień zaledwie po łebkach zdarzeń. Tak, wszystko ostatnio robi w pośpiechu po łebkach, żyje po łebkach i za to po nocach rzeczy się mszczą.
Nagle staje przed nią roześmiana ironicznie gęba. Szczerzące się zęby stają się teraz wskazówkami zegara i kręcą się jak opętane. Wtem obie czarne wskazówki wysuwają się ku niej niczym kleszcze obrzydliwego chrząszcza. Chwytają ją i pochłaniają. Budzi się, a serce jej kołacze przerażeniem. Od miesięcy dręczą ją takie zmory. Musi szybko wstać i przepłoszyć je pastylką na sen.
Tak mija wiosna, lato. Czasem, zanim zbudzi się rano na dobre, czuje jakieś osobliwe, jasne, zadowolenie. Otwiera oczy i od razu wraca rzeczywistość. Niby zdążyła się oswoić, że Janka już nie ma, wszak przyzwyczajała się do tej myśli zanim to się stało, w chwilach zmagań nadziei z rezygnacją, a wciąż powraca owo dźgnięcie bólu, na które nie ma rady i nieustannie trzeba się od nowa z tego dźwigać. Musi szybko zapomnieć się w domowej krzątaninie.
Budzi dzieci, szykuje im śniadanie, popędza do wyjścia. Kiedy w końcu zamknie się za nimi drzwi zastanawia się od czego zacząć? Sprzątanie? Zakupy? Zmywanie naczyń? Pranie? To ostatnie najbardziej palące. Zaraz ustawia na piecu wielki kocioł do gotowania wody na pranie. Zanim się podgrzeje pośpiesznie zmywa szklanki, talerze, garnki. Teraz może biec do piwnicy po balię. Wyciąga tarę i zaraz trze na niej zapamiętale każdą sztukę, obcierając sobie palce do krwi. Nie baczy na to i dalej mydli i trze. Dolewa wrzątku do balii. Bucha w górę para z zapachem mydlin. Zaledwie raz zdoła wszystko przeprać, gdy już musi biec do huty. Nazajutrz gotuje białą pościel, obrusy, ręczniki w kotle i znowu śpieszy do pracy. Dopiero na trzeci dzień płucze bielutką już pościel w zimnej wodzie z dodatkiem galaretowatego krochmalu i ultramaryny. Z lubością patrzy, jak spośród jej palców, zanurzonych w wodzie, rozpływają się smugi szafirowej farbki i białe poszwy, obrusy nabierają błękitnego odcienia. Tylko dolewany z garnka gorący krochmal niepokoi. Kłuje bólem samo słowo: „galareta”! Kojarzy się z czymś strasznym! Lepiej nie przypominać, że jak dla Janka zabrakło nadziei i w rozpaczy pobiegła do Pakulskiej, ta akurat przyrządzała galaretę?
Zawisa nad balią porażona obrazem tamtego i po chwili usiłuje się podnieść. Wie, że jeśli będzie rozpamiętywać, wadzić się z losem, cierpieć, zatruje życie dzieciom. Musi zadbać, by one były szczęśliwe!
Teraz powinna się pośpieszyć, by zanim wyjdzie do pracy, rozwiesić pranie na sznurkach w ogródku i nieco podsuszyć w słońcu. Jeszcze chwilę patrzy zadowolona, jak wiatr nadyma białe prześcieradła, poszwy, obrusy, unosi je w górę. Jaśnieją wysychając, sztywnieją od krochmalu. Wykonała wielką robotę, do której tak trudno się zabrać. Tylko boli w plecach od schylania się nad balią, bolą palce, obtarte na tarze. Pomimo to, czuje przyjemność.
Odkrywa nagle, że choć szczęście jej odebrane raz na zawsze, i ona miewa małe przyjemności. Postara się wydobyć takich z życia jak najwięcej. Dla dzieci, żeby były spokojniejsze, widząc ją pogodną.
W sobotę przynosi z targu dwa kosze pomidorów. Zrobi z nich sok. Do późna w nocy je kroi, gotuje i nareszcie napełnia czerwonym sokiem osiemnaście butelek. Korki obwiązuje mocno sznurkiem, bo fermentując mogłyby wystrzelić. Przepełnia ją satysfakcja, że potrafiła to zrobić, że jest jednak zaradna i będzie miała z czego robić w zimie zupę. Co dzień przygląda się tym butelkom. Ustawiła je na szafce kuchennej koło firanek, jakie uszyła ze starych, pokojowych. Wycięła uszkodzone fragmenty i wystarczyły do kuchni. Jeszcze ozdobiła je falbankami. Dobrze, że ma maszynę do szycia. Ta wprawdzie ciągle zawadza, bo nie da się jej upchnąć byle gdzie, ale teraz z tych firanek taka dumna.
We wtorek Zofia wybiera się do lasu po szyszki. Chyba zdąży wrócić zanim zapadnie zmrok. Woła Kalinkę. Andrzej zostaje na podwórku. Biegnie, popychając wygiętym drutem kółko i tylko macha im z daleka ręką. Zofia drży o niego lecz cóż robić. Nie może go trzymać za rękę. Zdał już do drugiej klasy. Tym silniej ściska rączkę córki.
Cały las przenika jasność. Poprzez koronkowe korony sosen prześwieca dużo słońca i wyzłaca ich smukłe pnie. Wszystko tchnie spokojem tylko gdzieś w dali postukuje dzięcioł. Oddycha się lekko. „Tak chyba jest w niebie” – myśli Zofia ukojona rześkim powietrzem. „Jasiowi musi tam być dobrze. I na cóż mu tego żałować?” Po raz pierwszy przychodzi jej to do głowy. Obok przygniatającej zmory, której nie da się odsunąć, pojawia się cień pociechy. Pociechy pośród znaków zapytania, bo któż to wie, jak tam jest naprawdę. Ale – myśli – czymś pocieszać się trzeba.
Szyszek pod sosnami co niemiara. Zalegają rude igliwie, leżą pośród kępek – cienkiej, jak włos – trawy, ostro najeżone. Razem z Kaliną szybko napełniają nimi wiaderko i wychodzą na polanę, porosłą wrzosem. Unoszą się nad nim motyle. Kalina biegnie za barwnym paziem królowej. Wyciąga doń ręce, on trzepocze i oddala się, znowu wraca. Zofii wydaje się, że ten pstry motyl jest szczęściem, którego dziecku potrzeba i pośpiesza pomóc go schwytać. W ostatniej chwili rezygnuje. Po co miałby zmarnieć w rękach tak piękny okaz. Pozwala mu odfrunąć. Kalina macha do niego ręką.
Ruszają brzegiem lasu, ku żywszej zieleni młodniaka. Tutaj kiedyś zbierała dla Jasia młode pędy na syrop. Przypominały straszne ręce ze sterczącymi w górę palcami. Były lepkie od soku i pachniały żywicą. Syrop nie przydał się na nic. Na tę myśl, coś się w jej piersi kurczy boleśnie. Chwieje się i przysiada na omszałym pniu. Z trudem łapie oddech. Kalinka przykuca obok niej. Niczego się nie domyśla. Przygląda się pobłyskującemu granatowo w igliwiu żuczkowi. Zofia czując ręką, na której się oparła, kłucie szpilek sosnowych, przychodzi do siebie. Podrywa się. Nie da się!- postanawia. Nie zgniecie jej ten przebrzydły los. Będzie się na przekór cieszyć, czym tylko się da.
Kalinka spogląda na matkę z przestrachem. Ta zaraz się uśmiecha. Musi przegnać z oczu dziecka taki wyraz. Wędrują dalej ścieżką z białego piasku koło akacji zieleniejących na tle szarych sosen. „Jak tu ładnie – myśli Zofia – i wydaje się jej, że świat pojaśniał, nabrał kolorów.
Po powrocie z lasu widzą, jak na podwórku Andrzej, czerwony i zgrzany, wykrzykuje coś zadziornie do większych od siebie chłopaków. Potem biegnie za piłką aż mu włosy podskakują. Zofii żal przerywać mu zabawę, nie zmusza go więc, by szedł do domu, choć się ściemnia. Uśmiechnięta otwiera drzwi, niesie szyszki do kuchni i zamiera w progu…Wszystko dookoła w krwawych plamach! Sufit, firanki, ściany. Straszliwa jatka! Ach, butelki eksplodowały sokiem pomidorowym. Powinna je pasteryzować zamiast iść do lasu. Obwiązane sznurkiem korki nie wytrzymały. Pośpiesznie zmywa podłogę, szafki, ściany. Zrywa poplamione firany. Wyrzuca sobie nieudolność w prowadzeniu domu. Ciągle coś robi nie tak. Nie słuchała kiedyś matki, by się do tego wdrażać. Wolała balować i uwodzić chłopców.
Kilka butelek nienaruszonych. Włoży je do wielkiego garnka z wodą i zagotuje, żeby nie fermentowały, a dla ochrony przed obiciem da na dno trochę siana, jakie dostała od Pakulskiej. Późną nocą butelki wreszcie się w garnku gotują, dźwięcząc wesoło, pachnie sianem. Spiera nad miednicą czerwone ślady z firanek, trąc każdą mydłem. Pewnie tym razem rozlecą na dobre, ale cóż tam taka strata wobec utraty człowieka. Kupi nowe firany. Rzeczy można odkupić, tylko człowieka nie.
Za kilka dni Kalinka rozpoczyna naukę w szkole. Przymierza z przejęciem granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, ogląda tornister i worek na papucie z wyszytym muchomorkiem. Dla Andrzeja pójście do szkoły jest zaledwie przeszkodą w podwórkowych zabawach. Trzeba mu będzie przyciąć włosy. Szkoda, że przestały mu się kręcić i oklapły. Zofia podnosi fajerkę i nagrzewa w ogniu pogrzebacz. Potem nawija nań pukiel włosów syna, który za pierwszy razem protestował, ale dziś senny, już bez sprzeciwu poddaje się tym zabiegom. Za chwilę głowa pokręcona w loki. Kalina naprasza się, by i jej tak pokręcić.
– Ty będziesz miała warkocze.
– Jak babcia?
Zofia uświadamia sobie, że mama wciąż splata włosy na staroświecki sposób. Kiedy je wieczorem rozplata, włosy opadają jej aż do pasa. Ale nie są już tak bujne i lśniące jak dawniej. Postarzała się. Pewnie martwi się o ojca, ale nic nie mówi. Czasy teraz takie, że lepiej za dużo nie mówić.
Kiedy Kalina idzie pierwszy raz do szkoły Zofia bierze urlop i odprowadza dzieci. Kalina kroczy przejęta z wielką, białą kokardą na czubku głowy. Obudziła się dziś wcześniej od matki i siedziała bez ruchu na łóżku. Wraca ze szkoły dumna i przejęta. Od progu oznajmia z naciskiem:
– Mamo, powiedz pani Pakulskiej, że już chodzę do szkoły i uczę się dobrze!
Od pierwszych dni Kalina przynosi ze szkoły mnóstwo rewelacji.
– Wiesz mamo, kto jest w szkole najważniejszy?
– Pan kierownik.
– A nie! Pan woźny! Bo cały czas krzyczy na chłopaków pod szkołą. Oni się wygłupiali, pchali do wejścia. A pan woźny tylko spojrzał…
– I przestali.
– E tam. Tylko na chwilę.
Kalina z nabożeństwem traktuje wszelkie wskazania nauczycielki. Chodzi cały czas z wysoko uniesioną brodą, bo pani tak każe. I tak już jest, to co pani powie, jest święte. Nawet, kiedy później Zofia wytknie jej błąd w zeszycie, Kalina broni się, że tak właśnie pani na tablicy napisała, co ma znaczyć, że to mama się myli. Zaperza się na widok powątpiewającego uśmiechu matki i dalej brnie w kłamstwo, byle postawić na swoim.
Chwalona w szkole, czuje się tak ważna, że dotąd wrażliwa i nieśmiała, zaczyna śmiało włączać się w rozmowy dorosłych.
– Nie widziała pani gdzie mojego ancymonka? – zapytuje kiedyś sąsiad z drugiego piętra, Dudziński, i wdaje się w pogawędkę z Zofią, zapominając o szukaniu swego piegowatego urwisa, kolegi Andrzeja.
Po chwili Kalina szarpie go za rękaw.
– O! Tam idzie pana cynamonek!! – piszczy.
Andrzej nie przejmuje się tak szkołą, jak siostra. Zapomina o zadaniach. Ciągle powtarza, że nic nie ma zadane. Gubi zeszyty, plami. Ale odciąga matkę, kiedy ta zabiera się do sprawdzania mu tornistra. Ona sama, wiecznie czymś zajęta, przypomina sobie o tym najczęściej, kiedy dzieci już śpią i brak jej na to siły.
Przecież dopiero wczoraj mu przeglądałam – uspokaja się, kończąc obiad na jutro. – Nie, to było przedwczoraj albo jeszcze dawniej. Były akurat kotlety na obiad i on wcinał z takim apetytem, że dołożyła mu pół swojego. To było w poniedziałek, a dziś już piątek. Boże, jak ten czas leci!
Jak te dni umykają! Wszystkie powszednie podobne do siebie, że aż nie wiadomo, czy coś było wczoraj, przedwczoraj, czy jeszcze dawniej. Rano podrywa ją budzik. Potem fabryka, dom, po drodze sklep, czasem krótka wymiana myśli z sąsiadką i już, szczękając łańcuchem, zamyka drzwi na noc, rozkłada dzieciom fotele do spania, ścieli pościel. Kiedy pracuje na drugą zmianę przestawia się jedynie kolejność. I co dzień to samo. Każdy dzień zamyka, klęcząc przy swym posłaniu ze złożonymi rękami. Czasem głowa opadnie jej na poduszkę i zdrzemnie się na chwilę, ale zawsze kończy na wpół sennie: „Panie Boże, nie proszę cię o szczęście. To chyba nawet dla Ciebie teraz za trudne, bo jakież to szczęście bez Jasia? Byłam dziecinna, myśląc, że przejdę przez życie tańcząc. Wybacz mi Panie. Ale proszę cię o odrobinę radości. A jakiej, to już Sam Panie, w swej mądrości, zadecyduj.” Powtarza te słowa co wieczór. Tylko wystrzega się, by nie prosić już: „Tylko uchroń mnie Panie dalszych nieszczęść”. Po co o nich przypominać. Prośba o radość oznacza mniej więcej to samo, bo tylko w okresie wolnym od nieszczęść można zauważać radości. Pan Bóg jak zechce zrozumie jej milczenie. Żegna się i wsuwa się pod kołdrę.
Świat cały znika. Wciąż tylko prześladuje ją koszmarny sen z budzikiem. Zapewne, dlatego, że wciąż o nim myśli z przestrachem, „żeby ją rano obudził, że już późno i czemu ten czas tak szybko ucieka? We śnie budzik wyciąga do niej wskazówki, niczym straszliwe kleszczoszczęki chrząszcza i chce ją pochłonąć. Goni ją. Już, już dogania! A ją powstrzymują plączące się pod nogami, wszystkie rzeczy do naprawy, prania, przeróbki, te kilometrowe szeregi, stosy, talerzy do mycia. To wszystko dręczy i w dzień. Nieraz się jej zdaje, że dłużej nie wytrzyma. „Muszę jeszcze tylko do jutra. Później niech się dzieje co chce. Następnego dnia podobnie: no do jutra chyba wytrzymam.
I jakoś ciągnie dzień za dniem, choć zajęć, trosk i spraw odkładanych na później, ma aż za dużo. Sąsiadki współczują, że źle wygląda. Pytają, czemu dzieci nie pomagają jej więcej. Właściwie woli być czymś zajęta, niż siedzieć bezczynnie, co się czasem zdarza w hucie, kiedy długo nikt nie przychodzi po narzędzia. Z nudy i niecierpliwości wpada wtedy w furię. Nie wyobraża sobie wieczności w niebie, spędzanej w bezczynności.
Kiedy poskarżyła się na to szefowi, dawnemu koledze Jaśka, dodał do jej zakresu obowiązków kontrolę przepisów BHP. Dzięki temu będzie mogła dostać wkrótce podwyżkę i nie będzie uwiązana w swym kantorku? Odtąd musi chodzić po hali fabrycznej i obserwować pracę. Sam wprowadza ją w nowe obowiązki, bo to bardzo odpowiedzialne. Zapoznaje ją z przepisami, pokazuje pracę na hali. Tu największą uwagę trzeba skupić na jeżdżącej pod sufitem suwnicy z wielkim hakiem u dołu, na którym przenosi ładunki. Najważniejsze, by o nic nie zawadziła. Zofia patrzy z lękiem na suwnicę sunącą w ich stronę z narastającym wizgiem, która zdaje się zaraz zgniecie ich uwieszonym ciężarem, ale jej hak tu nie dosięga. Krok dalej bardziej niebezpiecznie. Nie daj Boże, gdyby zrobiła krzywdę jakiemuś człowiekowi. Mówi się o tym z lękiem. Ona żegna się zabobonnie a szef się śmieje:
– Dobrze, że sekretarz tego nie widzi.
– Ach, podobno i tak spuścił ostatnio z tonu. Sama pamiętam, jak biskup miał przyjechać… wywożono dzieci szkolne na obowiązkową wycieczkę do lasu.
– No, Zośka, uważaj! – przerywa srogim okrzykiem. – Tu cały czas trzeba wytrzeszczać oczy! O niczym innym nie myśleć! Moment nieuwagi i… nieszczęście!
W tym momencie niepostrzeżenie przeszli na ty. Tak jest łatwiej. Któregoś dnia patrzy zatroskany na jej ręce i mówi: – „Ale masz ręce spracowane.” A jej robi się jakoś ciepło na sercu. On zawsze się nią tak troskliwie opiekuje.
– Ile ty Zocha masz właściwie lat?
– No… dobiegam trzydziestki – odpowiada ostrożnie…
– Nie przypuszczałem! To już tak długo u nas pracujesz? Wyglądasz ślicznie.
– E, tam, tak się tylko mówi…
Boi się, że on wyczuje jej wzruszenie. Musi nad sobą panować. Czesiek przecież ma obrączkę. Gorąco robi się jej na samą myśl, że on mógł coś zauważyć, Odtąd sztywnieje ilekroć, zaglądając do wypożyczalni dotyka jej ręki, by się przywitać. Wcześniej nic sobie nie robiła z jego obecności, dopiero jedno jego zatroskane spojrzenie na jej spracowane dłonie coś odmieniło. Ile razy go widzi, serce nieposłuszne trochę trzepocze. Szybko odwraca głowę.
Czesław, jako najbliższy kolega jej męża czuje się za nią odpowiedzialny. Przygląda się jej dokładny i skupiony a w przerwie na papierosa, żartuje, powtarza anegdoty o osobistościach z dyrekcji. Opowiada, jak to w jednym dziale wyrywali sobie z rąk roczne sprawozdanie, bo każdy chciał je wręczyć naczelnemu osobiście i tak pokazać, jak to się stara, jak zabiega. Kiedy wreszcie z tym sprawozdaniem poleciało aż dwóch, ich szef, osoba wysoko stojąca w hierarchii zakładu, złapał słuchawkę telefonu i na gwałt prosił sekretarkę o rozmowę z naczelnym. Wreszcie przejęty wyksztusił: panie dyrektorze, właśnie wysłałem panu, żądane sprawozdanie przez umyślnych!
Zofia wzrusza ramionami. Za daleko jest od ważnych tego zakładu. Za to zauważa, że wokół niej pracuje kilka kobiet rubasznych i hałaśliwych. Starają się we wszystkim dorównać mężczyznom a ci opowiadają im męskie dowcipy, robią kawały. Wobec niej ci sami zachowują większy dystans, są uważający i delikatni. Ona pragnie szacunku, ale chciałby śmiać się razem z nimi. Stara się dorównać im szorstkością. Uczy wykłócać się o swoje sprawy. Powoli wsiąka w otoczenie, choć jest trochę osobna i tak woli.
Z wiosną, gdy znów jasne dni coraz dłuższe, posiawszy w ogródku rzodkiewkę i groszek, przysiada na chwiejącej się już ławeczce, popatrzeć na listeczki, przebijające się przez szarość ziemi. Po chwili zamyka oczy i wystawia twarz do słońca. Grzejąc się tak rozkosznie nabiera zwolna przekonania, że choć los tylko czyha by unieszczęśliwić, to jednak można po cichutku urządzić sobie jakieś malutkie szczęście. Byle tylko ukryć to przed zazdrosnym okiem losu.
Czas ucieka. Już prawie lato. Łatwiej żyć – myśli sobie Zosia – gdy ciepło i dni dłuższe, jaśniejsze. W piecach nie trzeba palić, tylko tyle, by coś ugotować. Tak, w lecie więcej radości. Posiedzi sobie pośród kwiatów w ogródku, coś posieje, coś podleje. Czasem da się skusić sąsiadkom i przysiądzie się do nich na ławce. Nie przepada za tym, bo okupują tę ławkę dzień w dzień i nie dają nikomu przejść, żeby go nie obsmarować. Ale inaczej obmówiłyby ją, co pewnie i tak robią. A, niech będzie, bierze kłębek wełny, druty i siada z nimi. Kiedy ona wymachuje drutami sąsiadkom nie zamykają się usta. Dopiero, kiedy już przekażą jej wszelkie nowinki z bloku zaczynają podziwiać fason sweterka, którego przez ten czas kawał wydziergała. Domagają się, by i im coś takiego zrobiła. Ona zdziwiona, że te niepracujące kobiety przesiadują bezczynnie godzinami pod blokiem a jej by jeszcze roboty dokładały, odpowiada z przepraszającym uśmiechem, że robi to tylko dla dzieci. Nie ma czasu na nic więcej.
– Rozpuszcza je pani – wyrokuje urażona Pałkowa.
– Cała moja radość, jak ładnie wyglądają. Ja mogę nie spać, nie jeść, ale mogę im szyć i robić sweterki po całych nocach. Ostatni grosz wyskrobię dla nich.
– A jak straci pani zdrowie? Jak długo tak można? – dorzuca Famulska.
Zofia przestaje migać drutami ale zaraz porusza nimi jeszcze energiczniej. Tego właśnie się boi: utraty zdrowia i zostawienia dzieciaków na łasce innych. Nikt by nie był dla nich dobry. Nawet jej mama, osoba szlachetna, ale oschła i wymagająca. O pieniądze mniej się lęka. Już się nauczyła odmawiać wszystkiego sobie, byle dzieciaczkom dogodzić.
Pośpiesznie żegna się, by odgonić lęki i mówi:
– Cieszę się, że mam udane dzieci. I jakie ładne!
– Pani je naprawdę rozpuszcza!- powtarza twardo Famulska.
– Dlaczego? Niech będą szczęśliwe!
Mówi tak i urywa w obawie, by nie kusić losu. Czy znowu nie za wiele wymaga? Jaś kiedyś ciągle dopytywał, jak ją uszczęśliwić. I jak się skończyło? Za wszystko trzeba drogo płacić. Może każdy uśmiech losu to coś zdrożnego, a nawet grzech? Gdyby wtedy złożyła w ofierze za jego zdrowie pierścionek…? Zawahała się i …potem było za późno. Nie! Stało się. Już się nie odstanie.
Sąsiadki ciągle jeszcze kraczą, co to z jej dzieci wyrośnie, gdy nie będzie ich krótko trzymała, a jej serce dygoce tamtym przypomnieniem. Niby już się pogodziła ze stratą a to wciąż wraca i dźga ostrą szpilą. Ma dość pouczeń sąsiadek! Wbija druty w kłębek wełny i podrywa się z ławki. Zrobi maturę i będzie od nich lepsza! Niech już zawistne i ją nazywają: „paniusia”, jak Pakulską, co ma maturę.
/fragment powieści UCIEC PRZED DRAPIEŻNYMI WSKAZÓWKAMI ZEGARA z mojej książki “Ta nadchodząca”/
Krystyna Habrat
Kolejny raz przeczytałam tę powieść, kolejny raz zadumałam się. Trudne życie miała bohaterka, mądra, dobra, solidna, odpowiedzialna. Kochająca wielką miłością dzieci, bo męża już tylko wspominać mogła. Trudno nam teraz wyobrazić sobie, ile trudu trzeba było włożyć w codzienne prowadzenie domu, choćby wspomniane pranie. Zofia mimo wielu obowiązków, nie straciła subtelności i delikatności. I ambicji, aby uzupełnić wykształcenie. Bo zarobi więcej, dla jej małej rodziny to bardzo ważne. To jej obowiązek.
Wzruszający, mimo codziennych trudów – optymistyczny tekst. Nie ma beznadziei, jest wiara że będzie dobrze. Ta wiara daje siły.
Aniu, dziękuję za piękne odczytanie tekstu. Pozdrawiam.