korozja
w ciemnym pokoju
w korowodzie dni wypełnionych
gonitwą za niczym
tam
leżą nasze wiersze
jak ciała przed rozkładem i pochówkiem
w czarnej dziurze wszechświata
w gąszczu gorączki
w gorzkiej samotności
tam leżą
nasze oczy
porozrzucane bez godzin i nadziei
bez wyrazistości
spojrzeń
bez planet i sfer
bezładnie płynącego
czasu
oto dzieje się donikąd
Od prognozy przelotnych opadów
Do stopniowego ochłodzenia
które z wiekiem
staje się przekleństwem
krzyk nie pachnie krzykiem
podporządkował się teorii przemijania
według władców i mędrców
postacie na horyzoncie
nie są już szansą lecz trwogą
przed ostatecznym unicestwieniem powagi przemilczenia
w ciemnym pokoju w korowodzie snu wypełnionym oczekiwaniem
na nic
tam
tam
leżą nasze kości
spróchniałe
protezy wieczności
skorodowane
jak nieśmiertelność
nieistniejący wiek
Ten wiek karmi się tobą
lękiem
rezygnacją z ciszy
pustym miejscem
w ostatnim przedziale
tej podróży
Już wiemy po co były
obozy
do czego służy
człowiek
dokąd odchodzi
wiatr i dym
Świat kurczy się do rozmiaru
elektronu
którym uszczelniam
moją miłość
zdumioną nieporadnością
Ten wiek
jeszcze się nie wydarzył
nie przyszedł
jak wydarzyły się sny
jak nadeszły odpowiedzi
jak wyjaśniono wszelkie wyjątki
i jak zaprzeczono regułom
Ten wiek
wciąż nieobecny
zabija mnie
podskórnie
rozmowy z panem x
Bardzo mi miło,
pan to wie, jak ocalić poetę. Wystarczy go napoić tanim alkoholem, wstawić na salę, z niepodłączonym mikrofonem i ogłosić, że zbawia świat
Dzień właśnie dogasa. Rozpoczynamy bal. Bal wszystkich świętych. Zapowiedział się
nawet król ciemności. Wygłosi orędzie
co dalej
wie pan, mnie to już mało obchodzi, odkąd wypisano mnie z ocalonych. Jestem już
tylko przypadkiem podzielonym przez zabłąkanie
na polach
przeznaczenia
Trawi mnie gorączka
jałowych dróg, ten nowotwór oczekiwania, podstępny impuls
zmysłów, martwota rezygnacji, a może i sama śmierć
bez śmierci, wie pan…
niełatwo to wytłumaczyć skoro pan tak sobie beztrosko
żyje i działa. Pozornie wszystko płynie
ale zabija nas bezruch
rozkosz apatii, beznamiętny bezwład okruchów dni i nocy
duszna wiara
w koniec i początek
opowieść o królikach
Wojna dziś
małomówna i skromna
jak złudzenie
oszczędna i ukryta
dyskretna i zdradziecka
chłodna jak wygaszony wulkan, który dawno już wybrał
złowieszcze milczenie
Przychodzi na łączach, niezauważalnie, cicho i podskórnie, zgarnia
całą pulę
lecz unika rozgłosu. Nie zgadza się na żaden wywiad i odpuszcza
spektakularne bitwy
czasem tylko krzyknie, jak otumaniony rycerz, choć to fatamorgana
mara podstępna i fałszywa projekcja
Jej kamuflaż stał się idealny, prawie doskonały. Rzeź odbywa się
higienicznie i z kulturą
ci, co mają wiedzieć, nie wiedzą
ci co mają słyszeć, nie słyszą
ci, którzy nieobecni głosu nie mają
dozowniki rozkoszy tłumi bóle i zdziwienia, odruchy stadne, zagadkowe i potrzebne
jak lot na Marsa, kiedy mars na czole, kompresy na oczach, bandaże
na dłoniach
Wojna jest dziś stara
jak lodowaty świat, a świat dawno już się upił tanim winem i nigdy nie strzelał
do królików. Żyły sielsko obok berlińskich murów, w solidarności
z ciszą
Może warto
spróbować uciec
tak jak one
sąd prawie ostateczny
i zapyta Bóg artystów – dlaczego przychodzicie
strudzeni
dlaczego drzwi wasze
nie istnieją
i komu pomogły wasze nieuleczalne terapie
do ilu ocaleń
prowadziły wasze wąskie ścieżki
a może zapyta
gdzie czujecie zapach wolności
gdzie rozpraszaliście światło
gdzie był ten wasz bóg
ale może to nie był bóg
tylko zmurszałe bramy
Hadesu
jak smakuje
śmierć przez piękno
i jak smakuje życie
przez gorycz
(zaiste wiekuistą)
i powie Bóg artystom
(pomimo wszystko)
kocham was
ale powie też
nie znam
nie mogę wskrzesić
i nie mogę o was
zapomnieć
a ja przecież mogę
Wszystko
i
weźcie swój los
waszą wieczność
weźcie daremnie
ważone
słowa obrazy i dźwięki
jeszcze nie czas
bezduszne konklawe
ciąg dalszy
zapewne nastąpi
po to się chyba urodziłem
aby poznać jaki będzie ciąg dalszy
ciąg dalszy który nastąpi który musi nastąpić który nieuchronnie nastąpi
jak to on –
ciąg dalszy który zawsze i wszędzie
następuje
a ja tu jestem
ciągiem wcześniejszym
od ciągu do przeciągu od wyciągu do lachociągu
od końca do początku
i od ciągu do pracy do czekania i do służenia a nawet do spłacania
odsetek
zapewne nastąpi
coś jak od(ciągnięcie) mnie od ciągu
czego się już nie da nazwać
litością
i ułaskawieniem i nie da się uzasadnić
przyczyną
ciąg dalszy
nastąpi
chyba nastąpi
nieuchronnie nastąpi
kiedyś potrafiono to wytłumaczyć
arena
Jest tu bezradność gladiatora, który opuścił tarczę
za tarczę mając
wiersze
ludzie lwy
podchodzą powoli, przynoszą śmierć,
a co rano
trzeźwią umysł
zaśmiecając uczucia
zbliżają się, patrzą, smakują chwilę,
gotową na śmierć, choć samo słowo
śmierć
jest tu nie na miejscu
to show
który must go on and on and on and on
i on to wie i ty to wiesz
i wiesz, że wiersz
coraz bardziej pospolity
Jak kciuk ku ziemi, jak pchła na psie
od wieków to samo
od czasu do czasu
Lwy i ludzie
Pustka i szarość
szczęście ponad miarę i siła ponad szczęście
szukanie ratunku
choć
ratunek wydarza się
tylko nielicznym
czym jest prawda
przecież jest tutaj
całe moje życie
kondensacja istnienia
a może raczej
chłodna wiara
w moje miarowe
i beznamiętne
nieistnienie
jest tutaj
moja osoba bez osoby imion i uczuć
jak wiersze
bez nazw
jak wspomnienia nieistniejących ludzi
jak wydarzenia z przeszłości
których znaczenia już nawet nie pamiętam
bo pamięć to katorga
skazanie na
rzeczywistość, która pulsuje
jak system
operacyjny mojego laptopa
przedłużenia męskości
kobiecego wyboru
socjologicznie czystego
jak na rampie, gdzieś, kiedyś,
w pewnym polskim mieście
którego historia
wydarzyła się
podobno naprawdę
my
nie wydarzyliśmy się naprawdę
ja jestem tutaj
ty
gasisz pożary
oni idą
jednostajnie i bezmyślnie
ku słońcu i jakimś
marzeniom
skroplona samotność
To chyba jest tak, że słowa mają dusze.
Kiedy myśl łączy je w zdania, a zdania nabierają treści, a treść niesie świadomość
dusza ta ożywa. Wyłania się
jak feniks z popiołów i unosi
nad wodami.
Tyle, że nie ma już żadnych czystych wód. Po horyzont ciągną się oceany
ścieków.
Duszny fetor zlepia nam oczy, zatyka nosy i uszy, unicestwia wyobraźnię.
Nie ma już źródeł, strumieni i rzek,
a z nieba leci kwaśny deszcz,
a z kranu trująca wodoodporna ciecz,
której celem jest zwielokrotnienie
kopulacji.
Nasi ojcowie wywabiają czerwone plamy na swoich nowych, markowych i
śnieżnobiałych koszulach od Yves Saint Laurenta, a nasze matki
wreszcie osiągają swoje latami wywalczone
orgazmy. Nasze dzieci pracują w korpo
– ich ciała zdobi złoty śnieg
ich usta są kolorowe
jak świeża
tęcza.
A my
snujemy się po ulicach zapełnionych turystami, którym z portfeli wylatują
motyle. Bez celu, bez marzeń, beznamiętnie patrzymy na ten bogaty świat
pełen krótkiego
niby-życia.
Kiedy mamy już dość
siadamy pod ołowianym niebem
zmaltretowanych gwiazd,
tego Wszechświata
w którym już nigdy
nie znajdziemy
żadnej cywilizacji.
Chyba właśnie Ta myśl powoduje, że
z naszych kieszeni wyrastają zakrwawione wiersze
bez żadnej duszy.
wypłowiały sen
W moim śnie grasują same
drapieżniki.
Polują na
słowa, na zamyślenia, na wolne obroty ciał, na twoje
gorzkie zmysły,
którymi pomagasz
przetrwać.
Właściwie
pozostaje nam tylko czysty seks,
a kiedy on uleci
z wiatrem dni,
resztki elementarne połączą się
pod skórą zwiotczałą
od słów.
Nie ma sensu się budzić, gdyż
na jawie grasują
widma, od których nie oczekuję już niczego
oprócz dobrej rady
wartej niewiele.
Jej kurs
na giełdzie zdefraudowali nowocześni
palacze opium, a kobiety zgromadziły cały światowy
potencjał
stetryczałych złotoustych
starców,
co do których stwórca
ma zupełnie inne
plany.
W moim śnie nie ma już nic więcej
wartego uwagi.
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl