W zakamarkach szuflad, we wnętrzu wielu moich teczek, kopert i pudełek mieszczą się bilety. Są to bilety kolejowe, autobusowe, okrętowe. Bilety do metra. Bilety do kolejek linowych. Bilety do muzeów, teatrów, świątyń, filharmonii. Bilety do antycznych cmentarzy. Bilety do wesołych miasteczek. Bilety do galerii Madame Tusseaud.
Nie wyrzuciłem ani jednego kartonika. Nie zniszczyłem żadnej karteczki. Bilety są często szare, zgrzebne, nijakie, podobne w swym formacie, w grubości kartonu. Ale natychmiast, bez trudu dostrzegam ich ukrytą, wewnętrzną, zasadniczą odmienność.
Bilety otwierały więc przestrzeń odległą i obcą. Dziś jeszcze odczuwam radość, z jaką trzymałem je w dłoni. Jakby – dzięki biletowi – materializowała się nagle sama podróż, tak uchwytna, podległa sprawdzianowi moich podejrzliwych i niecierpliwych palców.
Cokolwiek można powiedzieć o biletach, są one bliskie kluczom. Mają te same ambicje, poddane są tożsamym prawom. W dłoni człowieka kochającego, zachwyconego, i bilety, i klucze otwierają więcej, szybciej, śmielej, niż zwykłe bilety i klucze, niż bilety do gorzkiej, dookolnej codzienności.
Dlaczego nikt nie poświęcił wiersza takiemu biletowi ? Nie uchwycił jego istoty ? Nie odkrył jego poezjotwórczych możliwości ? Nie potrafił ukazać wzlotu, jaki odczuwamy, trzymając bilet w kieszeni ? Dotykając go po kryjomu ? Doznając wzlotu – zanim znajdziemy się w odrzutowcu, ponad wszelkimi pogodami, w nieogarniętej przestrzeni błękitu ?
Moja pamięć chowa jedynie Bilety tramwajowe Jarosława Iwaszkiewicza. Ale nie chodziło tu o magię biletu. Chodziło o garść wierszy, zwięzłych, żartobliwych, przekornych. O garść weneckich i florenckich notatek. Kreśli się je w przelocie, na jakimś placyku, na przygodnej ławce, na stopniu kamiennych schodów. A potem wrzuca się je do kieszeni. Jak doraźnie zebrane bilety. Jak małe trofea z wielkich dni podróżnych.
Te Bilety tramwajowe Iwaszkiewicza musiały kryć w sobie coś zagadkowego i magnetycznego, skoro osobny komentarz poświęcił im Julian Rogoziński. Skoro – po trzydziestu latach – ową krytyczną glosę wiernie pamiętam i wdzięcznie wspominam.
Moja kolekcja biletów – jak powiedziałem – jest obfita, różnorodna, pełna bogactw, niespodzianek i widomego zamętu. Wszystkie bilety spełniły swe zadania. Doprowadziły mnie do różnych celów. Otworzyły mi wiele bram i drzwi. Wyznaczyły mi przyjazne drogi i aleje.
Widziałem obrazy, rzeźby, freski. Niektórym mówiłem – „żegnajcie”, innym – „do widzenia”. Łowiłem promienie słoneczne, filtrowane przez szyby słynnych witraży. Dotykałem starych i świętych murów Europy. Mieszkałem w hotelach, których pokoje przechowują oddech wielkich zmarłych. Patrzyłem w lustra, nasycone dawnymi spojrzeniami.
Widziałem gwiazdy alpejskie – w południe. Widziałem sierpniowe gwiazdy w Toskanii – z tarasu w Montalcino. Widziałem wiele mórz o mitycznych imionach. Zbierałem muszle na wielu plażach. Patrzyłem z dołu i z góry na to, do czego wiodły mnie bez przerwy – moje realne i metaforyczne bilety.
A teraz – powodowany nagłym kaprysem – grzebię w stosie dawnych biletów. Zanurzam dłoń na chybił trafił. I czekam, pytając cicho, co wyłoni moja ręka ? Czym obdarzy mnie ten stos koincydencji i przypadków?
Doznanie szczęścia bierze się również z tego, że prywatne śmietniki nie zawsze gubić się muszą w nadmiarze śmietników zbiorowych, wspólnych, bezimiennych. Że dzięki „śmietnikowi” jednostkowemu mogą zyskać nowe szanse, tak odmienne od szans dawnych.
O tym, że skrawek papieru bywa niekiedy bardziej cenny od kosztownego kamienia, wiedzieli emigranci. Wiedział Julian Tuwim, który w Ameryce czasu wojny tworzył swe prywatne, żałosne Muzeum Narodowe.
Między eksponatami Tuwimowskiego zbioru znajdowały się więc
resztki, odpadki, śmieci. Okruchy przedwojennego, warszawskiego bytu. Z tego, co kiedyś lądowało na ojczystych śmietnikach, Tuwim wyczarował Sezamy dla wygnańca, dla człowieka „nagiego” – wśród obcych rzeczy, pośród wielości rzeczy amerykańskich.
Tęsknota poezjotwórcza, więc także zwykła tęsknota wyłania ze śmietnika rzeczy bez znaczenia. Umie obdarzyć je ciężarem i powagą wszelkich znaczeń. I lokuje te rzeczy na prywatnym ołtarzu, w świetle pamięci i adoracji.
Oto liść, zerwany w Zaleszczykach. Liść z ostatniego drzewa polskiego. Liść, osłonięty celofanem. Relikwia wygnańca.
Organizator i kustosz tego zbioru – w Nowym Jorku ! – marzył o starych biletach warszawskich. O warszawskim pudełku – bez zapałek. O pudełku – bez papierosów. Marzył, bo sądził, że dzięki temu biletowi przejechał ktoś – na przykład – od Świętokrzyskiej do Placu Unii, od Placu Bankowego do Bielan. Może jechał w maju, „na przedniej platformie tramwaju”.
Kto inny – dzięki nowej zapałce – rozjarzył dawnego papierosa. I nie pomyślał, że przyjdzie niebawem ponowić bolesne, pamiętne zdanie: „kłębami dymu niechaj się otoczę…” I że trzeba będzie ponowić jątrzącą łzę, lament samotności i tęsknoty, tak nam bliski dzięki opowieści Słowackiego.
Żadna z takich rzeczy – ani bilety tramwajowe, ani puste pudełko, z którego nie mogę dziś wyjąć papierosa, pudełko ukraińskie, ofiarowane mi przez Jarosława Iwaszkiewicza w Stawisku – żadna z nich nie mieści się w porządku sensów praktycznych. Ale są one bezcenne, nieodzowne. Niosą milkliwą, uzdrowicielską moc i pociechę.
Wszyscy bowiem, zaawansowani w podróży przez kraje „ojczystości”– jak zwykł mówić Norwid – jesteśmy emigrantami. Musimy być uchodźcami z kraju minionego, z ojczyzny niepowrotnego czasu. Wszyscy szukamy sposobów, dzięki którym możemy stanąć na dawnej ścieżce, na opuszczonym miejscu.
Bilety do miejsc odległych, dawne bilety, stają się teraz biletami do odległego czasu. Mogę – dzięki nim – odnaleźć dalekie godziny, powtórnie wykorzystać zatracone kalendarze. Moja dłoń szuka więc uparcie, przebiera w stosie kartoników. Moja dłoń sprawdza minione oferty, budzi marzenia, uczynnia głody o wielu imionach. Czy nie otworzyłem sejfu – z amuletami i talizmanami ?
Gdybym zechciał ułożyć owe bilety według chronologii, byłby to przyczynek do mojej biografii, collage o poezjotwórczym, dotykalnym wdzięku. Byłby to obraz, godzien wielu zdumień, zachwytów, milczeń i okrzyków. Obraz, godny powolnych i długotrwałych kontemplacji.
Ze wszystkich odmian poezji najtreściwsza jest bowiem ta, która dźwięczy w naszej pamięci – poezja podróży.
Bo każdy bilet to wiersz, który nie został napisany. Lub inaczej: wiersz celniejszy, bardziej pojemny od wiersza napisanego. To obietnica bez konturu, podarunek bez wymiernej ceny. To ufność bez ciemnego widnokręgu. To szansa piękna wielokrotnego, żyjącego w echu naszej miłości i pamięci.
Ten nienapisany wiersz ciągle szuka słów koniecznych. Albo to słowa szukają wiersza, żądają „biletów” dla siebie, aby razem z nami odbyć okrutną i najdalszą wędrówkę, jaką odbyć trzeba, aby napisane zostało „jedno prawdziwe zdanie”.
Wirują te bilety w słojach pamięci. Widzę przystanie, dworce, lotniska, porty, korytarze metra. Łowię zapachy metra w Paryżu, Madrycie, Londynie, w Moskwie i Rzymie. Słyszę plusk wody. Ponawiam echa wieczornej przechadzki nad brzegiem Sekwany, Tamizy, Tybru. Nad kanałami Amsterdamu. Ze smugi woni, z pasma dźwięku odpoznaję imię kraju i nazwę miasta.
Widzę psy, które śpią na peronie w Cordobie. Psy nie boją się lokomotyw, znużone skwarem, obojętne wobec wszystkiego, co nie jest ich snem. Widzę białe krzesła na stacji Segesta-Tempio. Upał wisi nad Segestą i nad Sycylią. I nikogo, prócz Grażyny i mnie, czekających na pociąg do Palermo. Tylko koty wychylają się z zagajnika bambusów, aby za chwilę wrócić do kręgu cienia i swoim snem uwierzytelnić ciszę upalnej, bezludnej pustaci.
Kocham ten pociąg, który niebawem wyłoni się z wnętrza czasu. Każdego dnia odnoszę bowiem wrażenie, że jedzie z epoki Homera do stacji naszego wieku. Ma ów pociąg swe żmudne postoje i podlega dziwacznym liturgiom. Wagony pociągu są właściwie izbami na żelaznych kołach. Wszyscy należą tu do jednej rodziny. Każde mijane miasteczko jest światem bardziej zupełnym od świata bez granic. W ruchomej izbie rozcina się wszelkie, śmieszne i wstydliwe, splątane węzły życia. Surowemu egzaminowi poddaje się butle sycylijskiej marsali.
Jeśli bilety są niewidzialnymi, światłoczułymi drobinami tekstu poetyckiego, jakże muszę określić to, co trzymam w dłoniach ? Oto granatowa, wąska książeczka, z literami, wytłoczonymi w złocie. Równie złote linie tworzą jaskrawy ornament, niby linie kolejowe, rozchodzące się z jednego punktu. Oto Carnet Kilometrico, Tarifa Especial 9 – na pierwszą klasę. Dokument wydano w Barcelonie.
Ile razy przeglądam tę książeczkę, mam pewność, że wertuję wielki poemat o komponowaniu podróży. Poemat o jej zamyśle, genezie, o jej szczegółowym przebiegu. Nasze zdjęcia sprzed lat trzydziestu kilku, widome na wewnętrznej stronie okładki, ukazują bezgrzeszne, słoneczne szczęście młodej plaży i zapowiadają radość długiej podróży.
Była to – w rzeczy samej – podróż długa jak poemat epicki, kapryśna jak poemat dygresyjny, pełen zakamarków, pauz, odgałęzień. Była to materia, wyhaftowana dzięki tysiącom wzorzystych nici, jak kostium matadora, jak niektóre cykle Federica Garcii Lorki czy Rafaela Albertiego.
Do książeczki, opiewającej na cztery tysiące kilometrów, wpisano imiona najpiękniejszych miejsc poezjotwórczych Europy. Nie chodzi jedynie o podróż po wielu krainach Hiszpanii.
Jak każda wędrówka, i ta podróż okazała się przede wszystkim ekspedycją do źródeł słowa – w nas samych, aby inne płyny znaczeniowe, esencje nowych znaczeń, mogły być wlane do tych samych, delikatnych, cienkościennych, przezroczystych naczyń, jakimi są wszelkie słowa.
Chowajcie stare bilety. Nie skazujcie ich na szybką zatratę. Nie są one przecież wyczerpane, jak baterie. Nie są zużyte – we wnętrzu swej istoty, w magicznej ofercie wolności, przemiany, odnowy. W darze nagłego odrodzenia i wzlotu.
Trzeba więc zatrzymać się na drodze, jaka łączy nas każdego dnia. Na uciążliwej drodze ku śmietnikom, drodze Tadeusza Różewicza, którą opisałem w eseju Akropole wielkie i małe. Opisałem, aby wszystkożerne śmietniki pozbawić choćby części należnego im pokarmu. I aby w nadmiarze śmieci człowieczych, śmieci haniebnych i kompromitujących, dostrzeżone zostały „śmieci” innego rodzaju, o odmiennym sensie i celu.