Andrzej Gronczewski – Bilety do czasu przeszłego

0
258

              W  zakamarkach  szuflad, we  wnętrzu  wielu  moich  teczek, kopert  i   pudełek  mieszczą  się  bilety. Są  to  bilety  kolejowe, autobusowe, okrętowe. Bilety  do  metra. Bilety  do  kolejek  linowych. Bilety  do  muzeów, teatrów, świątyń, filharmonii. Bilety  do  antycznych  cmentarzy. Bilety  do  wesołych  miasteczek. Bilety  do  galerii  Madame  Tusseaud.

              Nie  wyrzuciłem  ani  jednego  kartonika. Nie  zniszczyłem  żadnej  karteczki. Bilety  są  często  szare, zgrzebne, nijakie, podobne  w  swym  formacie, w  grubości  kartonu. Ale  natychmiast, bez  trudu  dostrzegam  ich  ukrytą, wewnętrzną, zasadniczą  odmienność.

               Bilety  otwierały  więc  przestrzeń  odległą  i  obcą. Dziś  jeszcze  odczuwam  radość, z  jaką  trzymałem  je  w  dłoni. Jakby – dzięki  biletowi –      materializowała  się nagle  sama  podróż, tak  uchwytna, podległa  sprawdzianowi  moich  podejrzliwych  i  niecierpliwych  palców.  

              Cokolwiek  można  powiedzieć  o  biletach, są  one  bliskie  kluczom. Mają  te  same  ambicje, poddane  są  tożsamym  prawom. W  dłoni  człowieka  kochającego, zachwyconego, i  bilety, i  klucze  otwierają  więcej, szybciej, śmielej, niż  zwykłe  bilety  i  klucze, niż  bilety  do  gorzkiej, dookolnej  codzienności.

              Dlaczego  nikt  nie  poświęcił  wiersza  takiemu  biletowi ? Nie  uchwycił  jego  istoty ? Nie  odkrył  jego  poezjotwórczych  możliwości ? Nie  potrafił  ukazać  wzlotu, jaki  odczuwamy, trzymając  bilet  w  kieszeni ? Dotykając  go  po  kryjomu ? Doznając  wzlotu –  zanim  znajdziemy  się  w  odrzutowcu, ponad  wszelkimi  pogodami, w  nieogarniętej  przestrzeni  błękitu ?

              Moja  pamięć  chowa  jedynie  Bilety  tramwajowe  Jarosława  Iwaszkiewicza. Ale  nie  chodziło  tu  o  magię  biletu. Chodziło  o  garść  wierszy, zwięzłych, żartobliwych, przekornych. O  garść  weneckich  i  florenckich  notatek. Kreśli  się  je  w  przelocie, na  jakimś  placyku, na  przygodnej  ławce, na  stopniu  kamiennych  schodów. A  potem  wrzuca  się  je  do  kieszeni. Jak  doraźnie  zebrane  bilety. Jak  małe  trofea  z  wielkich  dni  podróżnych.

              Te  Bilety  tramwajowe  Iwaszkiewicza  musiały  kryć  w  sobie  coś  zagadkowego  i  magnetycznego, skoro  osobny  komentarz  poświęcił  im Julian  Rogoziński. Skoro – po  trzydziestu  latach – ową  krytyczną  glosę  wiernie  pamiętam  i  wdzięcznie  wspominam.

              Moja  kolekcja  biletów –  jak  powiedziałem –  jest  obfita, różnorodna, pełna  bogactw, niespodzianek  i  widomego  zamętu. Wszystkie  bilety  spełniły  swe  zadania. Doprowadziły  mnie  do  różnych  celów. Otworzyły  mi  wiele  bram  i  drzwi. Wyznaczyły  mi  przyjazne  drogi  i  aleje.

              Widziałem  obrazy, rzeźby, freski. Niektórym  mówiłem – „żegnajcie”, innym – „do  widzenia”. Łowiłem  promienie  słoneczne, filtrowane  przez  szyby  słynnych  witraży. Dotykałem  starych  i  świętych  murów  Europy. Mieszkałem  w  hotelach, których  pokoje  przechowują  oddech  wielkich  zmarłych. Patrzyłem  w  lustra, nasycone  dawnymi  spojrzeniami.

              Widziałem  gwiazdy  alpejskie – w  południe. Widziałem  sierpniowe  gwiazdy  w  Toskanii – z  tarasu  w  Montalcino. Widziałem  wiele  mórz  o  mitycznych  imionach. Zbierałem  muszle  na  wielu  plażach. Patrzyłem  z  dołu  i  z  góry  na  to, do  czego  wiodły  mnie bez  przerwy – moje  realne  i  metaforyczne  bilety.

              A  teraz – powodowany  nagłym  kaprysem – grzebię  w  stosie  dawnych  biletów. Zanurzam  dłoń  na  chybił  trafił. I  czekam, pytając  cicho, co  wyłoni  moja  ręka ? Czym  obdarzy  mnie  ten  stos  koincydencji  i  przypadków?

              Doznanie  szczęścia  bierze  się  również  z  tego, że  prywatne  śmietniki  nie  zawsze  gubić  się  muszą  w nadmiarze  śmietników  zbiorowych, wspólnych, bezimiennych. Że  dzięki  „śmietnikowi”  jednostkowemu  mogą  zyskać  nowe  szanse, tak  odmienne  od  szans  dawnych.

              O  tym, że  skrawek  papieru  bywa  niekiedy  bardziej  cenny  od  kosztownego  kamienia, wiedzieli  emigranci. Wiedział  Julian  Tuwim, który  w  Ameryce  czasu  wojny  tworzył  swe  prywatne, żałosne  Muzeum  Narodowe.

Między  eksponatami  Tuwimowskiego  zbioru  znajdowały  się  więc

resztki, odpadki, śmieci. Okruchy  przedwojennego, warszawskiego  bytu. Z  tego, co  kiedyś  lądowało  na  ojczystych  śmietnikach, Tuwim  wyczarował  Sezamy  dla  wygnańca, dla  człowieka  „nagiego” – wśród  obcych  rzeczy, pośród  wielości  rzeczy  amerykańskich.

              Tęsknota  poezjotwórcza, więc  także  zwykła  tęsknota  wyłania  ze  śmietnika  rzeczy  bez  znaczenia. Umie  obdarzyć  je  ciężarem  i  powagą  wszelkich  znaczeń. I  lokuje  te  rzeczy  na  prywatnym  ołtarzu, w  świetle  pamięci  i  adoracji.

              Oto  liść, zerwany  w  Zaleszczykach. Liść  z  ostatniego  drzewa  polskiego. Liść, osłonięty  celofanem. Relikwia  wygnańca.

              Organizator  i  kustosz  tego  zbioru  – w  Nowym  Jorku ! – marzył  o  starych  biletach  warszawskich. O  warszawskim  pudełku – bez   zapałek. O  pudełku – bez  papierosów. Marzył, bo  sądził, że  dzięki  temu  biletowi  przejechał  ktoś – na  przykład – od  Świętokrzyskiej  do  Placu Unii, od Placu  Bankowego  do  Bielan. Może  jechał  w  maju, „na  przedniej  platformie  tramwaju”.

              Kto  inny – dzięki  nowej  zapałce – rozjarzył dawnego  papierosa. I  nie  pomyślał, że  przyjdzie  niebawem  ponowić  bolesne, pamiętne  zdanie: „kłębami  dymu  niechaj  się  otoczę…” I  że  trzeba  będzie  ponowić  jątrzącą  łzę, lament  samotności  i tęsknoty, tak  nam  bliski  dzięki  opowieści  Słowackiego.

              Żadna  z  takich  rzeczy – ani  bilety  tramwajowe, ani  puste  pudełko, z  którego  nie  mogę  dziś  wyjąć  papierosa, pudełko  ukraińskie, ofiarowane  mi  przez  Jarosława  Iwaszkiewicza  w  Stawisku –  żadna  z  nich  nie  mieści  się  w  porządku  sensów  praktycznych. Ale  są  one  bezcenne, nieodzowne. Niosą  milkliwą, uzdrowicielską  moc  i  pociechę.

              Wszyscy  bowiem, zaawansowani  w  podróży  przez  kraje „ojczystości”–  jak  zwykł mówić  Norwid – jesteśmy  emigrantami. Musimy  być  uchodźcami  z  kraju minionego, z ojczyzny  niepowrotnego  czasu. Wszyscy  szukamy  sposobów, dzięki  którym  możemy  stanąć  na  dawnej  ścieżce, na  opuszczonym  miejscu.

              Bilety  do  miejsc  odległych, dawne  bilety, stają  się  teraz  biletami  do  odległego  czasu. Mogę – dzięki  nim – odnaleźć  dalekie  godziny, powtórnie  wykorzystać  zatracone  kalendarze. Moja  dłoń  szuka  więc  uparcie, przebiera  w  stosie  kartoników. Moja  dłoń  sprawdza  minione  oferty, budzi marzenia, uczynnia  głody  o  wielu  imionach. Czy  nie  otworzyłem  sejfu –  z  amuletami  i  talizmanami ?

              Gdybym  zechciał  ułożyć  owe  bilety  według  chronologii, byłby  to  przyczynek  do  mojej  biografii, collage  o poezjotwórczym, dotykalnym  wdzięku. Byłby  to  obraz, godzien  wielu  zdumień, zachwytów, milczeń  i  okrzyków. Obraz, godny  powolnych  i  długotrwałych  kontemplacji.

              Ze  wszystkich  odmian  poezji  najtreściwsza  jest  bowiem  ta, która  dźwięczy  w  naszej  pamięci – poezja  podróży.

              Bo  każdy  bilet  to  wiersz, który  nie  został  napisany. Lub  inaczej: wiersz  celniejszy, bardziej  pojemny  od  wiersza  napisanego. To  obietnica  bez  konturu, podarunek  bez  wymiernej ceny. To ufność  bez  ciemnego  widnokręgu. To  szansa  piękna  wielokrotnego, żyjącego  w  echu  naszej  miłości  i  pamięci.

              Ten  nienapisany  wiersz  ciągle  szuka  słów  koniecznych. Albo  to  słowa  szukają  wiersza, żądają  „biletów”  dla  siebie, aby  razem  z  nami  odbyć  okrutną  i  najdalszą  wędrówkę, jaką  odbyć  trzeba, aby  napisane  zostało  „jedno  prawdziwe  zdanie”.

              Wirują  te  bilety  w  słojach  pamięci. Widzę  przystanie, dworce, lotniska, porty, korytarze  metra. Łowię  zapachy  metra  w  Paryżu, Madrycie, Londynie, w Moskwie i Rzymie. Słyszę  plusk wody. Ponawiam  echa  wieczornej   przechadzki nad  brzegiem Sekwany, Tamizy, Tybru. Nad kanałami Amsterdamu. Ze  smugi  woni, z  pasma  dźwięku  odpoznaję  imię  kraju  i  nazwę  miasta.

              Widzę  psy, które  śpią  na  peronie  w  Cordobie. Psy  nie  boją  się  lokomotyw, znużone  skwarem, obojętne  wobec  wszystkiego, co  nie  jest  ich  snem. Widzę  białe  krzesła  na  stacji  Segesta-Tempio. Upał  wisi  nad  Segestą  i  nad  Sycylią. I  nikogo, prócz  Grażyny  i  mnie, czekających  na  pociąg  do  Palermo. Tylko  koty  wychylają  się  z  zagajnika  bambusów,  aby  za chwilę  wrócić  do kręgu  cienia  i  swoim  snem  uwierzytelnić  ciszę  upalnej, bezludnej  pustaci.

              Kocham  ten  pociąg, który  niebawem  wyłoni  się  z  wnętrza  czasu. Każdego  dnia  odnoszę  bowiem  wrażenie, że  jedzie  z  epoki  Homera  do stacji   naszego  wieku. Ma  ów  pociąg  swe  żmudne  postoje  i  podlega  dziwacznym  liturgiom. Wagony  pociągu  są  właściwie  izbami  na  żelaznych  kołach. Wszyscy  należą  tu  do  jednej  rodziny. Każde  mijane  miasteczko  jest  światem  bardziej  zupełnym  od  świata  bez  granic. W  ruchomej  izbie  rozcina  się  wszelkie, śmieszne  i  wstydliwe, splątane  węzły  życia. Surowemu  egzaminowi  poddaje  się  butle  sycylijskiej  marsali.

              Jeśli  bilety  są  niewidzialnymi, światłoczułymi  drobinami  tekstu poetyckiego, jakże  muszę  określić  to, co  trzymam  w  dłoniach ? Oto  granatowa, wąska  książeczka, z  literami, wytłoczonymi  w  złocie. Równie  złote  linie  tworzą  jaskrawy  ornament, niby  linie  kolejowe, rozchodzące  się  z  jednego  punktu. Oto  Carnet  Kilometrico, Tarifa  Especial  9 – na  pierwszą  klasę. Dokument  wydano  w  Barcelonie.

              Ile  razy  przeglądam  tę książeczkę, mam  pewność, że  wertuję  wielki  poemat  o  komponowaniu  podróży. Poemat  o  jej  zamyśle, genezie, o  jej  szczegółowym  przebiegu. Nasze  zdjęcia  sprzed  lat  trzydziestu  kilku, widome  na  wewnętrznej  stronie  okładki, ukazują  bezgrzeszne, słoneczne  szczęście młodej  plaży  i  zapowiadają  radość  długiej  podróży.

              Była  to – w rzeczy  samej – podróż  długa  jak  poemat  epicki, kapryśna  jak  poemat dygresyjny, pełen  zakamarków, pauz, odgałęzień. Była  to  materia, wyhaftowana  dzięki  tysiącom  wzorzystych  nici, jak  kostium  matadora, jak  niektóre  cykle  Federica  Garcii  Lorki  czy  Rafaela  Albertiego.

              Do książeczki, opiewającej  na  cztery  tysiące  kilometrów, wpisano  imiona  najpiękniejszych  miejsc  poezjotwórczych Europy. Nie  chodzi  jedynie  o  podróż  po  wielu  krainach  Hiszpanii.

              Jak  każda  wędrówka, i  ta  podróż  okazała  się  przede  wszystkim  ekspedycją  do  źródeł  słowa – w  nas  samych, aby  inne  płyny  znaczeniowe, esencje  nowych  znaczeń, mogły  być  wlane  do  tych  samych, delikatnych, cienkościennych, przezroczystych  naczyń, jakimi  są  wszelkie  słowa.

              Chowajcie  stare  bilety. Nie  skazujcie  ich  na  szybką  zatratę. Nie  są  one  przecież  wyczerpane, jak  baterie. Nie  są  zużyte – we  wnętrzu  swej  istoty, w  magicznej  ofercie  wolności, przemiany, odnowy. W  darze  nagłego  odrodzenia  i  wzlotu.

              Trzeba  więc  zatrzymać  się  na  drodze, jaka  łączy  nas  każdego  dnia. Na  uciążliwej  drodze  ku  śmietnikom, drodze  Tadeusza  Różewicza, którą  opisałem  w  eseju  Akropole  wielkie  i  małe. Opisałem, aby  wszystkożerne  śmietniki pozbawić  choćby  części  należnego  im  pokarmu. I  aby  w  nadmiarze  śmieci  człowieczych, śmieci  haniebnych  i  kompromitujących, dostrzeżone  zostały  „śmieci”  innego  rodzaju, o  odmiennym  sensie  i  celu.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko