Adam Lizakowski – Ameryka w oczach i pamiętnikach wybitnych Polaków w XVIII, XIX i XX

1
318

List 9

Jak żyją Polacy w Ameryce?

W pustce,
która jest tak ogromna, że jeden nie widzi
drugiego. Myśli o własnym JA poszerzą
tę pustkę. W młodości miałem mocne skrzydła,
wzbijałem się wysoko w przestworza.
Ziemia mnie karmiła, o tym zapomniałem.
Ilu jest takich, co wymieni przyjaciół
na samochody? Rodzinne szczęście na
pieniądze? Pokochali rzeczy, które stawiają
wyżej niż siebie samych. Nawet nie zauważają
jak szybko pozbędą się głodu kultury,
jak szybko porosną sadłem obojętności.

Adam Lizakowski

Ameryka w oczach i pamiętnikach Polaków w XVIII, XIX  i XX wieku

W tej części będziemy korzystać z Antologii pt. Ameryka w pamiętnikach Polaków[1] oraz ze komputerowych stron.  Wybrane przez nas fragmenty nie potrzebują wyjaśnienia /komentarzy/  ponieważ w bardzo wyraźny sposób przekazują to co chcieliśmy pokazać. Przez dwa stulecia obraz Ameryki i wyobrażeń ludzi, którzy marzą o niej  jest właściwie nie uległ wielkim zmianom, można nawet powiedzieć taki sam, i nie będzie to wielką przesadą, jeśli tam powiemy.  Do naszej pracy wykorzystamy sylwetki kilku osób znanych w kulturze polskiej od czasów rozbiorowych. Nie byli to emigranci z prawdziwego zdarzenia, oni tylko jakby „otarli się” o Amerykę, po prostu wpadli do niej na chwilkę a później dużo o niej mówili, pisali, każdy na swój sposób, ale stwierdzenia były do siebie podobne. To stara prawda o Ameryce maja do powiedzenia najwięcej ci, co byli w niej tylko na chwilkę lub przez chwilę. Tomasz Kajetan Węgierski, Julian Niemcewicz, Cyprian Kamil Norwid, Jakub Gordon i Henryk Sienkiewicz, Helena Modrzejewska, Czesław Miłosza  i Zbigniew Herbert, będą naszymi bohaterami, ale jedynie pani Helena spoczęła na ziemie amerykańskiej.

Tadeusz Kościuszko  [2] 1746-1817, był i jest chyba najważniejszym Polakiem, który był, mieszkał i walczył o wolność Amerykanów i bardzo spodobał się Amerykanom, że do dzisiaj dwieście lat po jego śmierci pamięć o nim wśród społeczeństwa amerykańskiego jest żywa. Co wcale nie oznacza, że przeciętny Amerykanin wie kim był Kościuszko lub o nim słyszał, niestety tak nie jest. Podobnie jest też z drugim naszym bohaterem polsko –amerykańskim Kazimierzu Puławskim.

Tadeusz  Kościuszko do Ameryki dotarł w sierpniu 1776 roku, a więc miesiąc po ogłoszeniu Deklaracji Niepodległości. Postanowił zaoferować swoje usługi dowódcy Armii Kontynentalnej – Georgeowi Washingtonowi. Jednak zanim się z nim spotkał, trafił przed oblicze Benjamina Franklina, który wówczas koordynował działania w zakresie zapewnienie bezpieczeństwa Pensylwanii.

To na prośbę tego ostatniego David Rittenhouse – polityk z Pensylwanii, astronom i twórca pierwszego amerykańskiego teleskopu – sprawdził kompetencje polskiego oficera. Zachwycony jego umiejętnościami, niemal natychmiast polecił go do prac na rzecz Pensylwańskiego Komitetu Bezpieczeństwa. W efekcie już 30 sierpnia Kongres Kontynentalny przydzielił Kościuszkę do Departamentu Wojny Stanów Zjednoczonych, do prac przy fortach.

Przyszły pierwszy prezydent, generał Jerzy Waszyngton, mianował Kościuszkę architektem West Point, gdzie powstała najpotężniejsza twierdza Ameryki. Była to najważniejsza pozycja obronna na całym kontynencie północnoamerykańskim. Tam też powstała „Akademia Wojskowa Stanów Zjednoczonych” –, która jest najstarszą instytucją wojskową a na jej terenie znajduje się pomnik Tadeusza Kościuszki, stąd też amerykańscy wojskowi wiedzą, kto to był Koscusko, bo wymówić tego nazwiska żaden Amerykanin żaden nie da rady.

Dla przybysza ze Wschodniej Europy był to sukces, a jednocześnie ogromny awans, niemożliwy gdziekolwiek indziej, tylko w Ameryce, chociaż Kościuszko był utalentowany, był przecież zupełnie nieznany, i to jest wielka zasługa Amerykanów, którzy nie pytają kto cię zna, ale co potrafisz zrobić. Prawdą jest jednak, że Kościuszko nie miał doświadczenia bojowego, nie ukończył wojskowej szkoły inżynierskiej, (chodził tylko na kursy z zakresu inżynierii), nie posługiwał się nawet językiem angielskim!.

Jednak miał szczęście i dobrze mu poszło  w uznaniu zasług uchwałą Kongresu awansowany został 13 października 1783 na generała brygady armii amerykańskiej. Otrzymał też specjalne podziękowanie, nadanie gruntu (około 250 ha) oraz znaczną sumę pieniędzy, która miała być wypłacona w terminie późniejszym, w rocznych ratach. Kiedy Kongres wypłacił mu zaległe pobory w 1798, mimo trudnej sytuacji finansowej natychmiast przeznaczył te pieniądze na wykupienie wolności i kształcenie czarnoskórych mieszkańców. Całą resztę swojego amerykańskiego majątku Kościuszko powierzył Thomasowi Jeffersonowi, który był wykonawcą jego testamentu o wyraźnie abolicjonistycznym wydźwięku. 

Dziwne to może się wydać każdemu, kto znał czasy w których nasz bohater żył, że powierzył swój majątek człowiekowi, który żył z pracy murzynów, miał ich setki, kupował i sprzedał, handlował nimi  i to jemu Kościuszko zaufał, wręcz nalegał, aby ten wykupił i wyzwolił czarnych z niewolniczej pracy i uczynił ich wolnymi.  Przyszły prezydent Ameryki T. Jefferson nie spełnił woli generała Kościuszki pomimo złożonej obietnicy, że słowa dotrzyma,  Jedno jest pewne, Kościuszko mając polski charakter romantyka, idealisty, porzucił lekkomyślnie swój wielki majątek i z lekkim sercem popłynął do Europy gdzie niestety, jak można było się tego spodziewać umierał w biedzie w Szwajcarii.  T. Jefferson zwlekał z realizacją testamentu Kościuszki prawie aż do swojej śmierci, ostatecznie stwierdził przed sądem powiatu Albemarle w stanie Wirginia, że jest już za stary, aby cokolwiek w tej sprawie zrobić. Tak zwana „sprawa Kościuszki” zakończyła się pół wieku później dopiero 1852 roku, wtedy to wypowiedział się Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych. Sędziowie unieważnili wszystkie testamenty Kościuszki, (który w międzyczasie napisał ich kilka, aby jeszcze bardziej sprawę skomplikować), uznając, że nie wie, jak miałoby dojść do uwolnienia niewolników zgodnie z przedstawionym w testamencie planem. Majątek ustalony na kwotę 43 tys. dol. został przyznany krewnym naczelnika.(3).

Ciekawe jest co pomyślał o naszym bohaterze narodowym pierwszy prezent Stanów Zjednoczonych generał Jerzy Waszyngton (George Washington) z którym łączyły go kontakty służbowe, gdy dowiedział się od Jeffersona o  tym, że Kościuszko oddał jemu w opiekę swój majątek na wykupienie Murzynów. Washington ojciec amerykańskiej niepodległości, ojciec wielu dzieci z Murzynkami, (trzeba pamiętać, że każde narodzone  dziecko niewolnicy to dodatkowy zysk dla jej właściciela) też był właścicielem wielu czarnych. Ten jeden z najbogatszych ludzi w państwie, właściciel wielu tysięcy hektarów ziemi uprawianej przez wiele setek niewolników był chyba mocno zdziwiony postawą w tym przypadku nieobliczalnego Polaka. Prawdopodobnie stukał się palcem w czoło przez długi czas z niedowierzaniem, a nasz bohaterski generał został powodem do  wielu ironicznych uśmiechów notabli waszyngtońskich podczas gry w karty śmietanki towarzyskiej.

Tadeusz Kościuszko, romantyk, człowiek wielkiego serca, humanista myślał nie tylko o Murzynach, także o rdzennych mieszkańcach Ameryki, jak wieść gmina niesie podczas pobytu  w Filadelfii odwiedził go indiański wódz Little Turtle.  ( Mały Żółw). Kościuszko podarował mu parę pistoletów wraz z instrukcją użycia ich przeciw „każdemu, kto będzie chciał ciebie (twój lud) podbić”.  Ordynansem Kościuszki był czarnoskóry Agrippa Hull.  Kościuszko walczył o wyzwolenie chłopów w Rzeczpospolitej, o wolność Amerykanów, o wolność Murzynów i Indian.

Obecnie w Chicago w bardzo prestiżowym miejscu w Burnham Park na bardzo krótkiej ulicy Solidarity Drive jest pomnik naszego astronoma Mikołaja Kopernika i  konny pomnik naszego generała w mundurze Armii Kontynentalnej jak poprzez wody jezioro Michigan spogląda na miasto, pięknie oświetlone w promieniach słońca lub tonącego wieczorową porą światłami w jeziorze. Generał  wspięty na strzemionach z szablą w prawej dłoni, wyciągniętą w geście wezwania do boju. Wierzchowiec zamarł w bezruchu, z uniesionym lewym kopytem i spojrzeniem utkwionym w przeciwnym kierunku niż jeździec. Warto dodać, że swój udział finansowym w budowie pomnika miał także Ignacy J. Paderewski i to, że pomnik pierwotnie stał w polskiej dzielnicy w Humbolt Park, a gdy ta upadła, gdy Polacy się z niej wyprowadzili pod koniec lat 70 ubiegłego wieku pomnik został przeniesiony nad jezioro Michigan i postawiony w najpiękniejszym miejscu.

Tomasz Kajetan Węgierski [4]

Nie miał jeszcze dwudziestu lat, /ur. 1756r/ kiedy wokół jego twórczości powstała atmosfera sensacji i skandalu, jak żaden bowiem z piszących współcześnie – a przecież tworzyli i Ignacy Krasicki i Stanisław Trembecki –ganił, przemawiał, dopiekał, kąsał, drwił, nie oszczędzając nikogo, „na wszystkie targając się stany”.

Po „Ameryce angielskiej”, a ściślej po wolnych już byłych trzynastu koloniach – Stanach Zjednoczonych Ameryki – Węgierski podróżował około 6 miesięcy, opuścił ją prawdopodobnie pod koniec roku 1783. Przejechał prawie przez wszystkie stany i poznał wielu wybitnych ludzi tworzącego się państwa. Spotkał naczelnego dowódcę wojsk amerykańskich Jerzego Waszyngtona.

A dlaczego przypłynął do Ameryki?  Ja podaje autor wyboru i komentarzy  tej Antologii Bogdan Grzeloński w opracowanej przez siebie biografii Węgierskiego: „Na pewno zawiodły go do nowo powstającego państwa fantazja i ciekawość, ale też bez wpływu nie była moda w 1782 roku na salonach nadsekwańskich książka Amerykanina francuskiego pochodzenia Hektora ST. Jean de Crevecoeura: Listy angielskiego farmera. Albowiem daje ona – jak pisał -, zachwycający obraz szczęśliwego życia mieszkańców Ameryki angielskiej”.

Pod koniec drugiej połowy XX wieku wielu przyszłych emigrantów myślało bardzo podobnie, ten szczęśliwy obraz Ameryki w ich oczach i umysłach nadal funkcjonuje.

A oto jak Węgierski pisze o generale Waszyngtonie, pierwszym prezydencie Ameryki:

Wszystkie portrety generała Waszyngtona, jakie widziałem w Europie, nie są prawie nic do niego podobne. Jest to jeden z najpiękniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem; jego postać jest szlachetna, wojownicza mina, a maniery swobodne. Grzeczność z jego strony, okazywana od pierwszej chwili spotkania się aż do ostatka, podoba mi się niesłychanie, i przy końcu dwu godzin można było spostrzec, że się go dopiero poznało”.

Amerykanie i dzisiaj  są opisywani i spostrzegani  bardzo podobny sposób. Mili, uprzejmi, nawet uczynni jeśli to nic nie kosztuje, dlaczego by nie? Z wiecznie „przyklejonym uśmiechem” na ustach.

Julian Ursyn Niemcewicz [5]. W Ameryce Niemcewicz znalazł się 18 sierpnia 1797 roku. Właściwie wbrew swoim zamierzeniom. Z „ofiary” dla Naczelnika – Kościuszki. Pamiętać bowiem należy, że był on adiutantem Kościuszki w powstaniu 1794 roku i wraz z nim po klęsce Maciejowskiej dostał się do więzienia petersburskiego. Utraconą zaś wolność odzyskał dopiero po śmierci carycy Katarzyny II. Z łaski imperatora Pawła I.

Przed wyjazdem z Petersburga pragnął jednak zobaczyć się z Naczelnikiem. Ciekaw był jego zdrowia, samopoczucia, projektów. Sam bowiem mimo ciężkiego śledztwa czuł się dość dobrze. Tymczasem Kościuszkę znalazł „leżącego na kanapie, z obwiniętą głową i wyciągniętą  jak martwą nogą”. I jak odnotował we wspomnieniach; „bardziej jak widok ten zmartwił mię głos jego, prawie zgaszony,  trudność i nieporządek w tłumaczeniu się, znajdowaniu myśli i słów; zdawał się przerażonym nadzwyczajną trwogą; nic nie mówił, a kiedy głos podniósł kiwał palcem, pokazując, że nas w przedpokoju podsłuchują”. Dlatego też nie potrafił odmówić życzeniu Najwyższego Naczelnika, popartemu zresztą łzami, by razem udali się do Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Z Petersburga „ze wspaniałej dzielnicy admiralicji”, jak pisał Niemcewicz wyjechali śnieżnym rankiem w poniedziałek 19 grudnia 1796 roku. Do celu – Filadelfii- ówczesnej stolicy młodego państwa, dotarli po ośmiu miesiącach podróży”.

Niemcewicz dobrze sobie w Ameryce poradził,, nawiązał wiele osobistych kontaktów z wieloma znaczącymi w tym czasie osobami m.in. z przyszłym prezydentem Stanów Zjednoczonych T. Jeffersonem i Johnem Adamsem, też przyszłym prezydentem tego kraju. Jak podają źródła dużo podróżował zwiedził wszystkie stany z wyjątkiem dwóch, Północnej i Południowej Karoliny. Poznał pierwszego prezydenta Stanów  Jerzego Waszyngtona.

Ożenił się z bogatą wdową po generale amerykańskich wojsk rewolucyjnych panią Zuzanną Livingston – Kean. Dzisiejszym językiem można powiedzieć, że urządził się świetnie, nawet otrzymał  amerykańskie obywatelstwo, o które dzisiaj tak wielu Polaków zabiega. Oddał się pracy literackiej, dużo tworzył i wydawało się, że zapomniał o ojczyźnie, że Ameryka wynagrodziła jego wcześniejsze niedole, ale myśl o Polsce nachodziła go bardzo często. Rozdział  amerykański w swojej biografii zamknął słowami:

„Każdego obywatela pierwszą jest powinnością być pożytecznym społeczeństwu, w którym się urodził. Póki trwała Polska, starałem się powinności tej zadośćuczynić: gdy rozszarpaną została, i ja stałem się wygnańcem”.

Ostateczną decyzje wyjazdu ze Stanów  podjął na początku 1807 roku i 2 maja tegoż roku opuścił Amerykę.  Z żoną jednak utrzymywał  bardzo serdeczne listowne kontakty, a ta w testamencie zapisała mu roczną pensję 6 tys. Dolarów. Przykład J.U. Niemcewicza jest jedynym ni znanym z tak pięknym zakończeniem. O takim życiu prawdopodobnie marzył i marzy niejeden emigrant. Otrzymać amerykańskie obywatelstwo, bogato się ożenić, poznać wielkich polityków, i jeszcze ze znaczna emeryturą powrócić na starość w rodzinne strony. To się nazywa urodzić pod szczęśliwą gwiazdą.

List 14

Czym jest dla ciebie poezja?

Łatwiej powiedzieć czym nie jest.
Na pewno nie jest źródłem dochodów,
ma pewno nie żyję dla niej. Na pewno
jest ją trudno oszukać. Łatwiej jest
oszukać sąd, państwo. Najłatwiej
siebie, poezji nigdy. Ona domaga się,
aby oddać jej wszystko, łącznie z życiem.
Wielu poetów oddało życie dla niej.
Zdolność pisania wierszy to nie umiejętność
wysławiania się, prorokowania słowem.
Spoglądanie milczeniem pauzy, obnażanie
metafor, to jeszcze nie poezja. Łapanie
chwil pazurami przecinków, kneblowanie
ust wielokropkiem to jeszcze nie poezja.
Trzeba mieć serce, duże serce, tak duże,
że nie trzeba go szukać w głębi siebie.
Takie serce od jednej iskry zapłonie.
Ta garstka popiołu co zostanie to jest
poezja.

Adam Lizakowski

Cyprian Kamil Norwid (1821-1883), [6]. Czwarty polski romantyk w Ameryce to brzmi bardzo interesująco, bo niewielu ludzi wie, czy pamięta, że ten wspaniały poeta też w Ameryce szukał szczęścia. Artysta wybrał niefortunnie zimę na podróż przez Atlantyk  a ta trwała prawie dwa miesiące wśród ludzi takich jak on przestraszonych i modlących się o własne życie od rana do wieczora pod mrocznych i cuchnącym pokładem żaglowca. Norwid przypłynął do Nowego Jorku na żaglowcu o nazwie “Margaret Evans”  dnia, 14 lutego 1853 roku  i opuścił ją w maju 1854 roku. Przez pierwsze dwa tygodnie odsypiał podróż po oceanie, i prawdopodobnie miał problemy z chodzeniem i spaniem, bo zmiana czasu z europejskiego na amerykański, też na pewno miała duży wpływ na jego psychikę przez pierwsze tygodnie w Ameryce, zanim się „przestawił” na czas Wschodniego wybrzeża. Trudno jest też wyobrazić sobie Norwida, który jak większość Polaków po wylądowaniu na Ziemi Waszyngtona biegnie do kiosku kupić gazetę z ogłoszeniami o pracę, albo biegnie do polskiego księdza – bo ksiądz na emigracji najważniejszy –  na Mszę świętą, aby „po kościele” zasięgnąć języka, gdzie tu jaka praca jest.

Nowy Jork sto siedemdziesiąt lat temu wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj, co nie można powiedzieć o wielu miastach europejskich, które od czasów średniowiecza wyglądają bardzo podobnie. Miasto przede wszystkim było niskie, nie wynaleziono jeszcze wind, nie było światła elektrycznego ani latarni ulicznych takich jak w Europie.  Tego nie trzeba głośno mówić, bo wszyscy  wiedzą, ale ja tylko przypomnę, że miasto tonęło w brudzie i nieczystościach. Nieczystości  gospodarskie,  ludzkie, zwierząt domowych i końskie wraz z moczem, „walały się po ulicach”. To była pierwsza rzecz jaka „rzucała się w oczy i nosy” przybyszom, bo miejscowi do tego smrodu i widoku dawno już przywykli.. Małe drewniane domki często się paliły i straż pożarna zawsze miała ręce pełne roboty, a poza językiem angielskim wszędzie dominował język niemiecki, którym prawdopodobnie więcej  mieszkańców mówiła na co dzień niż angielskim. Masowy napływ biedoty niemieckiej był tak wielki, że język niemiecki był drugim językiem Ameryki.  Polaków w Nowym Jorku było bardzo niewielu, dopiero po upadku Powstania Styczniowego, w dwóch ostatnich dekadach XIX wieku „ruszy szeroko rzeka” polskich głodnych marzycieli o Ziemi Obiecanej za oceanem.

Ale wracajmy do Norwida; te piętnaście miesięcy na Ziemi Waszyngtona znawcy i badacze twórczości poety nazywają „epizodem amerykańskim Norwida”. Zaledwie nieco ponad rok jak na Amerykę to stanowczo za mało, większość emigrantów/ludzi dopiero po siedmiu latach staje tutaj i to tylko na jednej nodze. Ameryka potrzebuje rzemieślników, ludzi z fachem w rękach: cieśli, krawców, murarzy, stolarzy, ślusarzy, młodych i silnych, zdrowych i cierpliwych, umiejących znosić upokorzenia. Norwid tych rzeczy nie miał, ale umiał malować, rzeźbić, rysować, mógł zarobkować ołówkiem, pędzlem, rylcem  i był natchnionym artystą. Artysta, poeta Norwid wiedział  będąc jeszcze w Europie z opowiadań ludzi, którzy zetknęli się z Ameryką że jest ona egoistyczna, dolara stawia wyżej niż Boga, że prostactwo i prostota obyczajów rzuca się w oczy już  zaraz po zejściu ze statku na ląd. Konieczność ciężkiej pracy jest jakby wpisana w DNA emigranta lub przyszłych kandydatów na obywateli amerykańskich. Praca po 12-16 godzin dziennie nie jest niczym nadzwyczajnym, a ona  jeszcze  nie gwarantuje sukcesu, wciąż większość emigrantów żyje na granicy nędzy i ubóstwa. Malarz Norwid nie nadawał się do karczowania lasów, orania ziemi, osuszania błot, walki z Indianami, których w Vede-mecum opisał jak dzikusów z pomalowanymi twarzami, z piórem lub pióropuszami na głowach, chodzących w skórach z bizonów. Nie nadawał się do dźwigania ciężkich pak w porcie nowojorskim, ani czyszczeniem butów gości hotelowych, bo nawet i do tej roboty się nie nadawał, bo był za stary, to praca dla „wyrostków”.  Nie wiemy jak wyobrażał sobie swój pobyt w Ameryce – czy zdawał sobie sprawę z tego, że przed swoim pechem, prześmiewcami i szydercami nie ucieknie, bo oni już bardzo mocno wkradli się w jego życie, umysł i serce i on nawet będzie tęsknił za nimi, bo on Norwid zabrał ich ze sobą do Nowego Świata.

 Jak większość emigrantów poeta był bardzo naiwny wierząc, że jego życie w Ameryce będzie inne, otóż nie było, było wierną kopią życia w Europie. Tak potrafił sobie zażartować z nas los z niego i tysiąca innych, którym się wydawało, że podróż przez ocean zmieni ich w innych ludzi, jak jakaś czarodziejska rożka. W Ameryce nie było salonów literackich i arystokracji, to wszystkiego z czym poeta zżył się w Paryżu, ale bieda, niezaradność życiowa, brak przystosowania do nowych warunków była takie same. Norwid chodzący po Nowym Jorku był tym samym Norwidem chodzącym po Paryżu: nieszczęśliwy, głodny, żyjący swoimi marzeniami o wielkim sukcesie artysty, przed którym drzwi salonów europejskich stoją otworem.

Było mu wcale nie łatwiej i lepiej niż w Starej Europie, gdzie już od wielu lat był emigrantem i wiedział i znał smak chleba na obcej ziemi. Poeta jak większość emigrantów tutaj przybyłych zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy, zmartwienia, choroby i biedę ze sobą i one towarzyszyły mu na każdym skrawu amerykańskiej ziemi. Ameryka miała być miejscem nowych możliwości dla utalentowanego – ale już jak na Amerykę -niemłodego człowieka miała być miejscem na którym dorośli i już ukształtowani ludzie rodzą się na nowo.

 Nowy York sto pięćdziesiąt lat temu był tak samo trudnym miastem do życia jak dzisiaj, tysiące emigrantów, ludzi z całego świata przybywa do niego tylko z pustymi kieszeniami w jednym celu: poprawić swoje życie, coś w nim zmienić na lepszego. Te tysiące marzycieli, amatorów na bułkę z masłem i szynką, są gotowi na wszystko, na każdą pracę, nawet najpodlejszą, najmniej płatną, która tylko dawałaby szanse przeżyć, nawet skórka chleba jest lepsza niż głód, nawet miejsce w kącie, gdzieś na podłodze obok śpiących pięciu zupełnie obcych sobie osób jest lepsze niż noc spędzona pod mostem  czy w parku pod drzewem. Poeta podejmuje każdą fizyczną pracę i przegrywa, bo nie nauczony do ciężkiej pracy jeszcze bardziej choruje niż w Europie, słaba psychika też daje znać o sobie. Jednak i do niego uśmiecha się szczęście, łut szczęścia, który pozwala mu przeżyć, z czasem znajduje pracę jako artysta – Ameryka uśmiecha się do niego, podaje rękę, trzeba to doceniać, ale poeta tego niedocenia. Pracę otrzymał, dzięki znajomościom i rekomendacjom, do­brą po­sa­dę ry­sow­ni­ka w pra­cow­ni gra­ficz­nej De­ople­ra, gdzie trwa­ły pra­ce nad al­bu­mem Wy­sta­wy Świa­to­wej. Pra­co­wał tam do wrze­śnia 1853 roku.  Mówiąc językiem dzisiejszym trafia mu  się też fucha  i maluje kajutę kapitańską na statku Black Warrior, pływającego pomiędzy Nowym Jorkiem a Hawaną. Dorabia też jako rzeźbiarz tworzy płaskorzeźby, wykonuje krucyfiks dla jakiegoś amerykańskiego obrotnego rzeźbiarza, który coś mu tam płaci, a mógłby nic nie zapłacić – tak robi wielu –  gdy się dowie, że ma do czynienia z poetą, czyli z „ofermą życiową”. Zresztą, oszukiwanie i okradanie nowych emigrantów przez  starych emigrantów z dłuższym stażem jest na porządku dziennym, nic nowego pod słońcem jak mówi Eklezjasta.

Pomimo pierwszych sukcesów, gdzie praktycznie głód już mu nie zagraża, poeta czuje się w Ameryce źle, cały czas patrzy w stronę Europy, tam są ci co o upokorzyli, i on nie może chować jak struś głowy w piasek za oceanem, musi wrócić do Paryża,  jeszcze im pokaże, tym z bożej łaski literatom, krytykom i recenzentom, hrabiom i książętom, kto to jest Norwid.

Nie myśli o tym, aby odłożyć kilkanaście dolarów i wydać  wiersze na swój własny  koszt jak to zrobił wielki poeta Ameryki Walt Whitman, który w rok po powrocie do Europy Norwida w 1855 roku, wydał swój sławny, bo skandalizujący tomik „Źbła trawy”. Whitman napoczątku lat 40. XIX wieku pracował jako dziennikarz i krytyk literacko-muzyczno- teatralny dla pisma the Brooklyn Daily Eagle. Wiele jego recenzji z tamtego okresu zachowało się do dzisiejszych czasów, czytając je mamy wrażenie, że poeta kochał muzykę, muzyków, śpiewaków, słowem artystów, ale nie zawsze jego miłość szła w parze z wiedzą na temat muzyki, opery, oraz samej techniki śpiewania czy głosu operowego.  Jak podaje Robert Strasburg w eseju pt. Whitman and Music, Whitman zanim wydał pierwszy tom “Leaves of Grass” znał już muzykę takich kopozytorów jak: Handla, Haydna, Mozarta, Beethovena, Rossiniego, Bellininiego, Donizetta, Verdiego, Aubera, Meyerbeera, Webera, Mendelssohna i Gounoda.

Przez te piętnaście miesięcy pobytu Norwida w Ameryce nie wiemy za dużo co robił i jak żył. Czy często chodził do opery  czy teatrów nowojorskich, czy bywał na salonach amerykańskiej rodzącej się burżuazji. Sam poeta o swoich intelektualnych przeżyciach z drugiej strony oceanu niewiele pisze, wspomina, świadczyć to może, że jak zdecydowana większość emigrantów liczył każdego dolara pięć razy zanim go wydał, a chleb i zacerowanie dziurawej skarpetki było ważniejsze niż kupno biletu do opery. Norwid wolał Europę, chociaż wielkie światowe sławy były w Nowym Jorku bardzo dobrze znane. Każdy kto osiągną znaczący sukces w Londynie, Paryżu czy Wiedniu lub Rzymie, był w Nowym Jorku. Norwid wolał Europę, ale tą polską Europę, gdzie  krążyły o nim opinia, że jest poetą o miernej wartości, a twórczość jego jest „pełna ciemności i niezrozumiała”. Jego przyjaciele August Cieszkowski i Zygmunt Krasiński nie tylko odmówili mu pomocy w opublikowanie jego  twórczości, ale wręcz ostrzegają innych aby tego nie robili. Norwid na pewno tym nie zapomniał, ale Ameryka staje się z dnia na dzień kulą u nogi, przekonał się w niej, że był nikim, skorzystał więc z okazji i mówiąc językiem dzisiejszym, znajduje jelenia, albo sponsora, księcia Lubomirskiego i na okręcie „Pacific” wraca do Europy. Przez następne trzydzieści lat na przemian raz w depresji raz w melancholii, raz na kacu a raz głodny, dziwaczeje, przestaje dbać o siebie, przestaje się golić i strzyc włosy, w wieku niecałych 60 lat wygląda jakby miał 90 lat.  Za swoją niezależność i geniusz poetycki płaci najwyższą cenę,  próbuje udowodnić, że żyje, że jest kimś,  jednak nie daje rady, życie pokonało go trafia w roku 1877 do domu opieki św. Kazimierza, gdzie po sześciu latach umiera w wieku 63 lat. Dwa dni póź­niej po­cho­wa­no go na cmen­ta­rzu w Ivry, z pię­cio­let­nim pra­wem do gro­bu. 28 XI 1888 szcząt­ki prze­nie­sio­no do Mont­mo­ren­cy i po­cho­wa­no na koszt Mi­cha­li­ny Za­le­skiej w „na­ro­do­wym” gro­bie zbio­ro­wym nr 42. Nie wy­ku­pio­no jed­nak, mimo fun­du­szy, miej­sca „wie­czy­ste­go” lecz je­dy­nie cza­so­we na pięt­na­ście lat. W kon­se­kwen­cji w roku 1904 mia­ła miej­sce eks­hu­ma­cja i prze­nie­sie­nie szcząt­ków do jed­ne­go z gro­bów zbio­ro­wych dla „do­mow­ni­ków” Ho­te­lu Lam­bert. Za spra­wą tego osta­tecz­ne miej­sce po­chów­ku po­zo­sta­je nie­usta­lo­ne, zaś uro­czy­sto­ści od­by­wa­ją się w Mont­mo­ren­cy przy gro­bie z roku 1888. W 2001 roku zie­mię z jego mo­gi­ły umiesz­czo­no w Kryp­cie Wiesz­czów Na­ro­do­wych w kra­kow­skiej Ka­te­drze.

Jakub Gordon [6]. Życie jego chęć służenia ojczyźnie nadaje się  na co najmniej kilkanaście odcinków serialu w którym Gordon odrywałby główną role. W Ameryce przebywa od roku 1855 do 1860. Uciekając przed carską policją/ fałszując dokumenty/ schronił się w Niemczech, a tak „bez przytułku i opieki” , zdecydował się na podróż do Ameryki, w celu polepszenia swojej sytuacji materialne, a przede wszystkim chciał odpocząć od Rosji, w której był zesłańcem politycznym na Sybirze przez wiele lat.

Tak oto pisze o Ameryce i Polakach tam spotkanych:

„Często słyszałem użalających się Polaków w Ameryce. „Gdybym tak był pracował w Polsce – mówił nie jeden z nich – to bym sobie już dawno majątek zebrał”.

„Sposób pracowania jest zupełnie inny niż w Polsce. Przybądź no tam kto z lenistwem, prędko odzwyczaisz się od niego. Albo nic nie zrobisz, albo wypędzisz z siebie próżniaka”.

„ Nie na próżno mówi każdy rzemieślnik co się dostał na tę półkule, że trzeba rozpocząć na nowo swój zawód nauką. Jego czynność, równie jak chód nawet muszą być odmienne w Ameryce, bo tam godzinę odbywa się w czterdzieści minutach.

Proszę się przypatrzyć np. polskiemu murarzowi – jak on stoi przy cegłach, których ma użyć do stawiania muru, jak wprzódy trzy razy każdą dwa razy obróci, potem nałoży fajkę, zapali, przywoła chłopca z wapnem i znów cegłę obróci, aż póki ją położy.

Ten sam murarz w Ameryce w tym samym czasie złoży dziesięć cegieł lub kamieni. Dom murowany postawiony zostanie (wprawdzie z pomocą maszyny) w dwa tygodnie; w Polsce potrzeba na to dwa lata”.

Autor tych słów pisał je prawie 150 lat temu. Czy dużo różnią się one od  tych „ polskich narzekań i spostrzeżeń o Ameryce”, w XXI wieku. Chyba nie. Komentarz sam się nasuwa. Ameryka wciąż jest miejscem w którym żyje się wygodnie, lepiej, Amerykanie są szczęśliwsi i dużo więcej i lepiej pracują niż np. Europejczycy. Druga obserwacja, że wciąż niestety trzeba „wszystkiego” uczyć od początku, od stawiania pierwszych kroków poprzez pracę i styl pracy. Ostatnim spostrzeżeniem jest to, że mimo wszystko nasz emigrant wrócił do starej ojczyzny. Nie pozostał w tej tak podziwianej przez siebie Ameryce.

Adam Lizakowski. Ciąg dalszy nastąpi

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko