„Bo pisarz głównie opowiada siebie (…) siebie chciałby utrwalić (…)”
„Parę sekund z (tych) waszych dni chyba ocaliłem. Przeze mnie i (może) tylko dla mnie ocalonych. Bo lepiej i pełniej, a czasem mądrzej się rzeczy i sprawy widzi, niż się opisuje. Widzenie jest czystsze. Pisanie obciążone jest nami, cieniem naszej ręki, zanim zapisze się myśl, upływają wieki pełne zaułków, wątpliwości, słabości, pustoty i ułudy pisarskiej.”
To książka w swej prostocie genialna. Naszkicowana zręcznym i lekkim piórem poety, prozaicznie stworzonym z polotu i rozmachu. To książka degustacyjna, książka wytrawna, książka ewidentnie uszyta dla konesera i dla pewnego rodzaju nostalgika, który rozrzewnia się nad literacko ubarwionym życiem bohemy artystycznej PRL-u, w jego być może odrealnionej postaci, acz przyznać należy: jakże dalece ponętnej i fascynującej…
Jeśli więc też jesteś, czy chciałbyś nawet być: pisarzem, poetą czy prozaikiem, słowem nieszczęśnikiem literaturą (znak czasów) perfidnie skażonym i naznaczonym, jeśli jesteś wyznawcą słowa i słów znaczenia, obrońcą treści i metaforyki, i kultywujesz tę miłość: jedyną, wieczną i niepowtarzalną, do innych miłości niepodobną, musisz tę książkę przeczytać. Obiecuję ci niewiele: czasu nie zmarnujesz, ubawisz się przy niej setnie i wkroczysz w ten inny (niemal mityczny już dziś) świat i zaułki, których już nie ma i już nigdy nie będzie, w czasy, które z pewnością nie wrócą, w czasy, których urok i zmysłowość nie tylko opisał, ale i … ocalił właśnie swoim: kunsztem pióra, brawurą szczerości i odwagą relacji wyjątkowy poeta z czasów zaginionych – Roman Śliwonik.
Ten sam słynny Roman, który, jak mawia anegdota poliszynela, lubił rozpoczynać „dobry dzień” od przyłożenia komuś porządnie w zęby, tak aby mógł dokładnie stan uzębienia przeliczyć, bo wtedy tylko nabierał on dlań sensu i kolorytu, właściwych barw do sycenia się pełnią życia literackiego, ech, co to były za czasy, czarodziejka gorzałka tańczyła w tym gąszczu twórczych emocji, ech …żartowałem… ale czy na pewno? Czy nie patrzę na ten subiektywno-idylliczny obrazek z podziwem, z żalem i z (być może patologiczną i równie nieuleczalną) nostalgią, że to wszystko przemija, kończy się, upada?
I być może wypada tu nieśmiało zaczerpnąć z wieszcza Adama:
Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste!
Chyba podświadomie zazdroszczę Romanowi Śliwonikowi tego czasu, przeżytych dni, szaleństwa życia artystycznego i życia bohemą pióra pomimo pewnej przewrotnej upiorności czasów, ograniczania wolności, smaku socjalizmu (z ludzką twarzą), który sączył się gdzieś bardzo, bardzo daleko i niewinnie w tle, a w zasadzie go nie było, choć przecież jego cień być musiał i niejednokrotnie boleśnie o sobie przypominał. Natura ludzka i pamięć wypierają jednak rzeczy złe, wspominają te dobre, piękne i szlachetne, koloryzują, mitologizują – i dobrze, pamiętamy pozytywnie, upiększamy, cieszymy się i oszukujemy się. Na tym przecież polega szaleństwo dobrego życia. Ocalimy dobroć i poezję – te dwie, spełnić to wzniosłe i szlachetne marzenie Norwida, a całą Resztę przekazać legendzie.
Ta książka powinna być dla młodego literata czymś w rodzaju biblii istnienia z racjonalnie historycznym tłem, od której powinien rozpoczynać swoją edukację wchodzenia w świat literatury i pewien towarzyski sznyt, właściwy literatom aspekt tegoż literackiego życia, świata dziś zredukowanego często do erzatzu, do namiastki, do nieudolnego naśladownictwa usiłującego na wpół odtworzyć to, co jest nieodtwarzalne, a tak perfekcyjnie uchwycone, ujęte i jak na talerzu podane, słowem: opisane przez mistrza Romana, Romana Śliwonika. O kim to pisał mistrz Roman w wierszu:
Wariaci
Wariaci gonią białe ptaki
krzycząc że są niebieskie
kiedy są łagodni
podają serce w ciastku w liściu w słomce
wariaci są
okrągli
tylko czasem wybuchają na tysiąc części
i w przerażeniu czekają na powrót
Panie i Panowie – chapeau bas – kapelusze z głów… mój Boże, jak to jest opisane (myślę o książce „Portrety z bufetem w tle”). Ja, skromny naśladowca, piszący te słowa już z perspektywy człowieka, który przez ponad dekadę zdążył nieco poznać i popodglądać współczesny świat literacki muszę przyznać, że lektura Śliwonika licznymi momentami doprowadzała mnie do nieopanowanego paroksyzmu rozbawienia, które rodziło się z najczystszego i najszczerszego pojmowania: sytuacji, ludzi czy przemyśleń (toku rozumowania) autora. Humor Śliwonika to jednak humor nie dla wszystkich, to humor wyrafinowany, nieoczywisty, humor z pogranicza smaków, znam bowiem w dzisiejszym świecie pewne egzaltowane damy, któe z kolegami literatami namaściliśmy jakże szlachetnym mianem poetessy, które z pewnością byłyby szczerze oburzone taką lekturą (…) ach jakże to tak deprawować młodzież, ech, kochane Panie – więcej luzu. Pawlikowska-Jasnorzewska zrozumie, choć i … zresztą … wiele się od niej musicie jeszcze nauczyć. Mrugam wyraźnie kaprawym okiem (zbrodniomyśliciela). Proszę o dystans i nie odnoszenie tych słów do siebie. Wszystkie panie proszę…
(Tutaj mała dygresja: Kochane Panie, drogie damy, szanowna płci piękna, ja wiem, że dla wielu z Was poezja, to między innymi takie oto słowa:
poszłam w masce zwinięta w pelerynę ciemną
z oczami zwężonymi
w migocące sierpy
szczęście mnie nie poznało
i tańczyło ze mną
nie wiedząc że to jestem
ja której nie cierpi
i los też mnie nie poznał
i pomyślał sobie
czemuż nie mam dogodzić
tej obcej osobie
ale zapewniam Was, że istnieje niebagatelny, ważny i doniosły świat innej, bardzo istotnej i śmiem twierdzić bardziej intelektualnie wyrafinowanej poezji, świat poezji jako świadectwa języka, czasów i natury duszy ludzkiej dotykający głębiej i pełniej ciężar naszej przemijalności i egzystencji niż kobiece westchnienia – i piszę to naprawdę nie negując potrzeby i znaczenia tych kobiecych egzaltacji, one przecież są potrzebne i też są jak najbardziej poezją, ale trzeba szanować, cenić i widzieć obydwa te aspekty wagi słów równoznacznie i mądrze…)
Aj, aj tam – zostawmy już samym sobie poetessy, stewardessy i hostessy, świat i tak przecież jest dziś (pełnokrwistą, narowistą) kobietą…
„Portrety z bufetem w tle” to książka dystansu: do siebie, do świata, do ówczesnej rzeczywistości, do życia. To lekko snująca się opowieść o ludziach, atmosferze literackiej, relacjach międzyludzkich, o nadziejach, słowach, o uczuciach i emocjach, o prawdzie życia i bycia w świecie, do którego wstęp miało tylko grono wybrańców losu i artystycznej twórczości. Roman Śliwonik urodził się 28 sierpnia 1930 roku w Puszczy Mariańskiej koło Skierniewic, zmarł 22 września 2012 roku w Warszawie. Debiut zawodowy Romana Śliwonika to reportaż “Z Mławy” w “Trybunie Mazowieckiej” w 1952 roku. Trzy lata później debiutuje jako poeta wierszem “Przypomnienie” na łamach miesięcznika “Twórczość”. Pierwszy tom jego wierszy – “Ściany i dna” ukazał się w 1958 roku. Poeta łączył barwne, po warszawsku, łotrzykowskie życie z liryczną poezją. Był współzałożycielem i jedną z najważniejszych postaci powstałego w 1956 roku czasopisma “Współczesność”. Związanym z tym pismem autorom poświęcił swoje wspomnienia “Portrety z bufetem w tle”. Opisał w nich między innymi spotkania ze Stanisławem Grochowiakiem, Markiem Hłaską, Ireneuszem Iredyńskim, Andrzejem Brychtem, Edwardem Stachurą, Janem Himilsbachem. Cudowna to książka. Jak wspomniałem w tytule, dla adeptów pióra – lektura obowiązkowa.
W jednym z ostatnich wierszy Roman Śliwonik pisze tak:
Mija pięć lat mego pobytu w szpitalu Nie chodzę
nie piszę świat się zamknął
leczą mnie pastylkami i litrami wody
nie trwożę się nie ma we mnie
skargi Słońce ozłaca żyto boje się że są tam
ukryte inne bogi
wszystko jest tylko z gnoju My
tym jesteśmy co zmieniamy
Kogo Panie karmisz co dzieje się po tym Czy karmisz
nami kosmos czy zostajemy błotem
Co z duszą która rzekomo nam dano a po śmierci
Oddziela się od nas
Duszy nie oddam jest z nami dniem
Kołysze się między snami
I popękały sklepienia, łuki
i wysmukłość
która pozwalała na napisanie wiersza
I popękała gdzieś nasza młodość. Popękała gdzieś laterna magica, będą budulcem naszych dusz, kamieniem węgielnym marzeń o kompozycji i ideale. Popękała gdzieś rzeczywistość, kiedyś poddawana szaleństwu, a dziś oddawana w haracz innym bogom. Co nam zostało?
Garść wspomnień, kilku jeszcze żywych, choć słabych już i wątłych, ale będących dla nas nadal światłem w ciemności, wskazówką, drogowskazem, a czasem wręcz wyrocznią. Artystyczny wzorzec mistrza i ucznia, który ktoś chce dziś wyrzucić na śmietnik czasów, ale to się nie uda, gdyż tylko tak może jutro rodzić sztuka wielka: z pokory, z fascynacji, z nauki i z czerpania, aż po brawurę odkrywania nowego świata, ale zawsze z warstwą ochronną i podkładową budulca jakim jest nauka mistrza.
Nie wiem czy taką funkcję spełnia książka Romana Śliwonika. Podryfowałem w tych rozważaniach daleko od świadectw i portretów. Inspiracja jednak była silna. Ta książka ma bowiem jeszcze jedną cechę, narkotyczną właśnie. Jest to narkotyk, być może: lekki, nieszkodliwy, acz zapładniający. Narkotyk niezbędny, aby zobaczyć i zrozumieć.
Andrzej Walter
Wiersze z książki „Kraina dzikich poetów”
Zygmunt Jan Prusiński
PROWADZIMY MYŚLI DALEJ
Motto: „szarpiemy się krótkimi oddechami
żeby powrócił upał pierwszej nocy”
– Roman Śliwonik
Twoje noce minęły w ostatnim wierszu
szarpałeś struny pajęczyny by tonację utrzymać
spadziste nierówności zaplątane w liściach
oplatasz wspomnienia to co już było.
Siedzieliśmy przy stole z Janem Himilsbachem
słuchaliśmy jego opowieści – wódka nalana.
– Czy wiesz że Himilsbach był milicjantem?
Jego kumpel o nazwisku Kogut jeszcze żyje
obydwaj zamknęli na Woli mojego znajomego.
Piliśmy za polską literaturę i za twoją książkę
„Bluesy dla Beaty” – pamiętam jak powstawała…
Noce szeleszczą u wrót miasta
ciebie już nie ma by z tobą pogadać.
18.8.2013 – Ustka
Niedziela 13:54
ROMAN ŚLIWONIK
Taki byłeś zaangażowany
pisałeś ołówkiem wiersze nocą
by zdążyć do świtu –
Bóg czekał i Beata czekała
a ty wybiegłeś z poetyckimi bluesami.
Po co ten pośpiech – takie są ważne
w przyrodzie ważek miłość nad rzeką
chodź tam Romku i flaszeczkę weź –
nie jest ciężka i ogórki weź
posiedzimy nad wodą – ona taka
zalotna ta rzeka jak panna na wydanie.
Pośpiewamy te twoje bluesy do Beaty –
zakochałeś się w niej czy krótki romans
pamiętam okładkę książki – saksofon
i te pędzące wiersze do nieba
może przystaniemy poeto
drzewa takie niespokojne…
Zgasimy białe światło nocą
jutro też jest dzień – opowiesz mi
o powrotach do pustego domu.
20.2.2013 – Ustka
Środa 22:20
DOSZLIŚMY DO WYRWY…
Motto: „Kiedyś
któregoś dnia ogołoconego z liści i blasku
dnia jak wieża”
– Roman Śliwonik
Nie znasz to co ja mam
kobietę w łuskach tajemnic
jest pachnąca jak pachnie książka
świeżo wydana w oficynie.
I jest w niej głos szklisty
rozdźwięki układają przyszłość
choćby jutro zapukać
dowiedzieć się jaka pogoda jest w ogródku…
Poeto z ubiegłego wieku
śpisz od dawna w swoim ulubionym wierszu
a ja ci przypominam
warszawskie flaki u Flisa na Marszałkowskiej
i dwie połówki wypite.
Ursynów bez ciebie
tuli się do pojedynczych drzew
pisałeś o nich z okna bloku
że tylko w drzewa Boga wierzysz.
Doszliśmy do wyrwy Romanie –
stanęliśmy by wyostrzyć wzrok
jak to czyni księżyc nocą.
Śpij na wieczność twoją
tam gdzie dęby się kołyszą.
17.8.2013 – Ustka
Sobota 20:13
LATAWCE NAD MIASTEM
Motto: „powiem ci o mojej miłości
która będzie świecić za nami jak łuna dalekich ognisk”
– Roman Śliwonik
Tamtędy przejdę
gdzie drogi pachną piaskiem
a konna kawaleria
na rysunkach została
i w wierszach poetów.
Kobiety mijam roztargnione –
kobieta ma więcej myśli od mężczyzny
ten codzienny urok
i dla ptaków i dla krzewów
wystających za parkanem
zamkniętych ludzi.
Chce się dotknąć miłość
a w zamian mgła nuci
a deszcz i tak przyjdzie bez pukania
majestatyczna bezwolna cisza
otwiera oczy kochanka
który głaszcze liście wciąż niepewny.
Niech zostaną struny na drzewach
niech zakołysze wiatr
cudowny odblask w lusterkach
że przed chwilą była ona
i znikła z niedokończonym słowem
podobną drogą co piaskiem pachnie…
14.8.2012 – Ustka
Wtorek 11:31
JUŻ PO ŚMIERCI…
Pamięci Romana Śliwonika
I zobacz Romku, czy my nie mówiliśmy
tak ładnie o śmierci?
Rozgrzewała nas wódka w środku,
a my wciąż na szczyty górskie bez skrzydeł…
Krzyczałeś do mnie
aż ci okulary ciemne spadły
i zbiły się szkła o jeden kamień za dużo.
(Uważaj Zygmunt nie skalecz się,
poezja jest zawsze bolesna)!
O co ci chodzi w tych wierszach
przecież one nie pachną jaśminem –
tłoczą się nieporadne
trochę mnie denerwujesz Romanie.
Kto tobie kazał pisać
kto mnie kazał pisać,
za życia poeta jak szyszka na jodle wisi.
Pędzimy w to gardło ciemności do końca,
że jeszcze jeden dzień przeskoczymy
przez taką małą kałużę na ulicy.
– Zadałeś mi ból Poeto – zadałeś…
19.2.2013 – Ustka
Wtorek 19:23