Krystyna Habrat – KSIĄŻKI I LUDZIE – W CZASIE PANDEMII

0
524

   Kiedy się tak siedzi i siedzi w domu, a media  cięgiem informują, ile dziś osób zachorowało na koronowirusa, ile zmarło,  to trudno wymyślić temat na nowy felieton.

  W monotonii i marazmie, głowa pracuje niemrawo. Do tego za mało bodźców, by coś się z tego wykluło, zaiskrzyło oryginalnością. To atmosfera zabawy i radości sprzyja pomysłom  twórczym.  A tu brak żywych kontaktów z ludźmi. Brak rozmów,   które  podnoszą adrenalinę. Brak wieści o drobnych zdarzeniach, jakich media nie odnotowują, a to one stanowią nasze zwykłe życie, a z tego bywa zaczyn pomysłów na pisanie.

   Chyba jeszcze moje chwilowe znudzenie  wszystkim, brak pomysłów, to efekt zmęczenia wrażliwości w rzeczywistości, która.nas przytłacza. I to  nie jest lenistwo, a jakaś młodopolska niemoc, jesiennno-covidowe “schandrzenie”.  Może nawet już się tak tłumaczyłam?

   Na szczęście idzie wiosna. I, co ważniejsze,  mamy już szczepionkę! I ponad milion osób zaszczepionych! Będzie lepiej!

  Powoli wraca optymizm. Dzień coraz dłuższy. Ludzie w większości pracują i uczą się zdalnie, więc samochody stoją pod blokiem i – przynajmniej u nas – od kilku dni słońce, błękitne niebo z białymi obłokami i nie czuje się smogu. A, że brakuje pomysłu na felieton, to trzeba pisać o książkach.

  Dziś według zwyczajnego czytelnika. No, nie! Czytelnika zagorzałego i ambitnego,  tylko nie fachowego krytyka.

  Odkąd w liceum  trafiłam na ostatniej stronie słynnej powieści –  zdaje się o Guliwerze lub Robinsonie Crusoe –  listę światowych arcydzieł, a w innej – arcydzieł literatury polskiej, to przy wyborze książek  kieruję się  przede wszystkim tym.

  Tylko wielka literatura  zajmuje się najczęściej problemami królów niesytych władzy i wielkich bohaterów historii,  a jeśli zwyczajnych ludzi, to żyjących dawno  lub daleko, w innych warunkach. Czasem więc biorę do czytania coś lżejszego, aby zejść  na ziemię i spojrzeć na naszą rzeczywistość z problemami bliższymi nam wszystkim tutaj.

  Powstrzymam się od rozważań  jak problemy ludzkie są wspólne i wielkim tego świata i małym, na przykład miłość czy lęk przed śmiercią.  Za to różnicuje obywateli stopień zaspakajania głodu i przeciążenia pracą.  Każdy musi jeść, pić, spać, ale na ile wypełnia to jego czas i siły, to już inna sprawa.

  Lepiej więc opowiem  co ostatnio czytałam.

  Jeszcze w grudniu w grudniu 2019r  trafiłam przypadkiem w bibliotece na “Miasto ślepców” Jose Saramagi. Wiedziałam, że nie jest to powieść na czas Bożego Narodzenia, ale od dawna szukałam  tego autora. Ta wciągnęła mnie od pierwszych zdań. Opowiadała o zarazie ślepoty, jaka dotknęła gdzieś tam wielkie miasto. Ludzie nagle przestawali widzieć i stawali się bezradni. Ktoś oślepł tak w samochodzie, stojąc na światłach i nie może już odjechać. Pomaga mu życzliwy niby człowiek, ale nie bezinteresownie, bo mu kradnie samochód. Ktoś inny nie może nagle trafić do domu, choć był blisko, ale już nie widzi. Na ulicach, w galeriach handlowych, stosy trupów, bo już prawie nikt nie widzi, aby coś z nimi zrobić.

 Za każdym razem, gdy przerywałam czytanie, cieszyłam się, że to tylko książka, fantazja i  w obecnych czasach, gdy medycyna już na o wiele wyższym poziomie,   taka zaraza nam nie grozi.

  Upłynęło zaledwie dwa miesiące, gdy to niewyobrażalne i nas dopadło. Na całym świecie.

  Przestraszeni zamykamy się w domach i śledzimy pilnie komunikatów o rozwoju pandemii.

  Ludzie nie muszą już jeździć każdego dnia do pracy, gdzie przy biurkach spędzają 8 godzin. Okazuje się, że wiele takiej roboty można wykonać w domu na komputerze i dzięki łączom internetowym. Podobnie pobierają lekcje i są sprawdzani przez nauczyciele uczniowie. A pamiętam jeszcze słynne przed pół wiekiem Prawo Parkinsona z książki o takim tytule i nazwisku autora, głoszące, że gdy zakłady produkcyjne mnożą się w postępie arytmetycznym, to obrastających je dookoła biurowców przybywa w postępie geometrycznym. Pamiętam nawet ilustrujący to obrazek, gdzie malutka fabryczka z dymiącym kominkiem gubi się pośród przewyższających ją dookoła  biurowców z urzędnikami nią kierującymi. Na każdego robotnika przypadało tak coraz więcej i więcej urzędników, którzy zarządzali tą fabryczką, kierowali, planowali, pilnowali, odbywali narady i  nieraz się przy biurku strasznie nudzili. Więcej tam czasu spędzali, czasem twarzą w twarz z uroczą dziewczyną zza biurka naprzeciw, niż z własną rodziną.

  Wygląda teraz, że komputery i pandemia trochę ten stan zmienią.

 Tylko, co z ludźmi, którzy uparcie bronią się przed komputerem, bo to trudne, bo wolą książki i po prostu im się nie chce spróbować tej nowoczesności. Znałam takie osoby, nawet z wyższym wykształceniem i tytułem inżyniera, ale to było kilka lat temu i sądzę, że jednak musiały zakosztować nowego, bo już bez tego ani rusz.

  Na razie  zamknięci w domach, myślimy i dzielimy się tym w Internecie, jak tu zadbać o  zdrowie  i zwalczać wirusy. Do tego trzeba dodać dbałość o kondycję psychiczną, która ma wpływ na naszą odporność zdrowotną. Unikajmy więc stresu, dyskusji politycznych, toksycznych osób, hejterów i negatywnych emocji. Za to uśmiechnięci, życzliwi całemu światu (no, w miarę) dzielmy się pozytywną energią z innymi. I jeszcze czytajmy dobre książki, powieści i poezję,  bo to ma  zbawienny wpływ na nasze samopoczucie i odporność.

  Oj, doceniamy wreszcie tą naszą pogardzaną i utraconą codzienność. Tęsknimy nawet za przyziemnością. 

    Na naszych oczach świat się zmienił tak błyskawicznie poprzez techniczne nowości, jak komputery, internet, smartfony, że niestety wiele dotychczasowych mądrości odeszło w niebyt.  Musimy wypracować nową filozofię, tak w dziedzinie pedagogiki jak i kultury. Przecież inaczej się już czyta. I inne książki. Inaczej myśli.   Nieco starsze panie, inteligentne i wykształcone (znam takie), a ciągle nabywające wiedzę tylko z książek, muszą się jednak  przekonać do komputera, którego się boją.

 Może też zweryfikujemy naszą  wiarę w pieniądz. Nie, żeby zaraz przejść na ascetyzm i ubóstwo, bo jeść trzeba. I nie tylko. Myślę tylko o pogoni za bogactwem, która staje się celem życia.  Tu myślę, co o takich, którzy całe życie harowali i gromadzili pieniądze, a umarli, nie wykorzystawszy ich. Czasem nawet bezpotomnie. Oni wiedzieli, że trzeba pracować, zarabiać, ale nie wiedzieli, po co? Na co to wydać? Znałam takich.

  Tu przytoczę opowieść osoby, która jako “Poczytaj mi prosię”  zamieszcza w Internecie filozoficzne przypowieści  dla dzieci, i to dzieci myślących. O, dzieci potrafią filozofować. I to tak, że nam dorosłym nawet by to do głowy nie przyszło. Ale i oni mogą się czegoś nauczyć z opowiastek pana Prosiaczka.  Tylko im już trudniej wprowadzić te nauki w życie, bo ich ścieżki na ogół wytyczone i ogrodzone siatką przyzwyczajenia.

  W jednej z tych bajek Prosiaczek opowiada o fryzjerze, który pod zaczarowanym drzewem  dostał obietnicę  otrzymania siedmiu garnków ze złotem. Czekały na niego już w domu, ale  siódmy był napełniony tylko do połowy. Fryzjer zapragnął go dopełnić. Harował, zaprzedał się, stracił zdrowie, a garnek wciąż był tylko do połowy pełny. Okazało się, że tego złota nie można wydać, tylko go pomnażać, ale bez rezultatu. Tak działało tamto bogactwo. Była to pułapka  na ludzi  chciwych.

  Ja do tej bajki dołączę opowieść prawdziwą o innym fryzjerze z książki znanej pedagog, tylko chwilowo nie pamiętam  nazwiska, a czytałam to przed laty. Ów fryzjer mieszkał w Szwajcarii blisko gór i każdej soboty, zamykał swój zakład w południe, pomimo, że wtedy miałby najwięcej klientów i dobrze zarobił. On jednak zamykał i szedł w góry, wysoko, i tam podziwiał zachód słońca, bo stamtąd najpiękniej było to widać. I tak robił w każdą sobotę.

  A jak już o Internecie, to powiem, że systematycznie czytam dwie panie.

Pierwsza to Elżbieta Szczupak, polonistka, zamieszczająca w każdy wtorek porcję informacji z mitologii lub Biblii,  ilustrując to pięknie malarstwem i rzeźbą wielkich mistrzów oraz poezją, opiewającą dany temat.  Coś pięknego poczytać to, pooglądać. Idą kolejno bogowie z Olimpu, muzy, nimfy…

   Czytając to, można odetchnąć od niesmaku wydarzeń aktualnych –   nadmiernie wałkowanych – i zanurzyć się w piękno dawnej kultury i sztuki. Tamci, z Olimpu, też mieli okropne wady (no, bo jakże pozabijać komuś 14 dzieci albo zjeść własne) i  okrutne historie, ale jakoś łatwiej to przełknąć, gdy pracują nad tym wielcy artyści i ma to  odbicie choćby w literaturze Romantyzmu.

  Och, ci mitologiczni bogowie. Mieli Olimp, nektar i ambrozję, potrafili czarować, ale mieli większe zmartwienia  niż te nasze przyziemne.

  Oj, doceniamy wreszcie tą naszą niedocenianą i utraconą w pandemii codzienność. Teraz tęsknimy nawet za przyziemnością

  Drugą panią, którą stale czytam, jest p. Ewa, prowadząca stronę: Książki Warte Przeczytania.

  Wszystkie książki, jakie poleca odnotowuję i szukam ich, aby przeczytać, dlatego, że ona, jak i ja, lubimy książki wartościowe, mądre, uczące czegoś. Często są to książki popularnonaukowe z psychologii.  

  Jedną z tych  recenzji do książki “Ile ważą emocje” Małgorzaty Kuberskiej komentuję tak:  Takie książki mnie interesują. Sama jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale zawsze warto poznawać nowe osiągnięcia. Ta książka szczególnie mnie zaciekawiła, bo recenzja pozwala dogłębniej poznać jej zawartość treściową i ją docenić.  Chętnie ją przeczytam, gdy tylko koronawirus pozwoli na otwarcie bibliotek i księgarń. Mam nadzieję, że znajdę w niej obok problemu emocji tłumionych jeszcze te nietłumione, które wyzwala się zbyt szybko, pochopnie i potem żałuje, gdy się kogoś niepotrzebnie zrani albo samemu okaże się przez to osobą mało kulturalną. Ciekawa jestem, co poradzić na plagę naszych czasów nadmiernego folgowania sobie w emocjach poprzez publiczne demonstrowanie tego co dotąd nie wypadało, bo wstyd było pokazać się jako ktoś niekulturalny, nieobyty, cham, burak. A teraz, o dziwo, nawet w telewizji można zobaczyć tak nieprzyzwoite zachowania, jak publiczne wyzywanie innych, brudne słowa (wulgarne), kłamanie w żywe oczy bez zahamowań, bezwstydne pokazywanie niedoborów swego intelektu, kultury osobistej czy oczytania, wybuchy złości, popisy nienawiści, itd? A hejt w Internecie? Ośmielę się powiedzieć, że jednak potrzeba nam jakichś hamulców. Byle więc nie przesadzić w tę lub drugą stronę. Myślę, że odpowiedź znajdę w tej książce.

 I tu  dla kontrastu treściowego przychodzi mi na myśl autobiograficzna powieść znanej węgierskiej autorki Magdy  Szabo’ – “Staroświecka historia”.

  Czytałam po raz drugi z zainteresowaniem, tak kawałeczek po kawałeczku. Podziwiam  pięknie oddany świat bogatych Węgrów z przełomu XIX i XX wieku. Poprzednio najbardziej ciekawiła mnie niezwykła historia rodzinna, pełna emocji i szaleństw, rozbijających się o mur surowych zasad i konwenansów.

  Tym razem najciekawsze dla mnie było, jak wtedy wychowywano dziewczęta, jak sztywne normy je obowiązywały, jakie były zwyczaje, tradycje oraz  znaczenie wiary. Każda dorastająca panienka z dobrego domu dostawała dwie książki pod pachy, by podczas posiłku trzymać łokcie przy sobie oraz podręcznik sprzed lat Róży Kaloscy,   obowiązujący długie dziesięciolecia. Musiała  go wkuć  na pamięć, by wiedzieć, że każdą chwilę, nawet pomiędzy jednym a drugim daniem obiadu, powinna wypełnić robótką  szydełkową, “bo chwile bezczynności prowadzą do grzechu.” oraz gdzie i jak się odezwać, uśmiechnąć, zatańczyć,  gdzie  podziać oczy, by nie patrzyć wprost. Co wypada, a co Broń Boże! Opisane to  wszystko  barwnie w oparciu o konkretne biografie z rodziny autorki i dokumenty, ale podbudowane drobiazgowymi faktami historycznymi, chwilami aż do znużenia.  Warto poszukać tej książki i przeżywać losy  tamtejszych panien, które kochały aż za bardzo i nieraz drogo to przepłacały.

  Jakże  inna jest nasza powieść współczesna, gdzie panują już całkiem inne obyczaje. Właśnie taką powieść niedawno przeczytałam. Jest inna niż  na ogół czytuję.

  Jak już wspomniałam, od czasów szkolnych w wyborze moich lektur kieruję się listami arcydzieł,   recenzjami osób, które uznaję za autorytet, opiniami osób oczytanych. Dlatego najczęściej zgłębiam te pozycje, które uznawane są za godne pozostania w historii literatury.

  Od czasu do czasu jednak zbaczam w stronę czegoś lekkiego a przyjemnego. Sam Iwaszkiewicz  głosił pochwałę książek  lżejszego kalibru,  że warto czytać kryminały, lekkie obyczajówki, bo z nich najwięcej dowiadujemy się o drobiazgach rzeczywistości, w której dane nam żyć, o troskach i radościach przeciętnego Kowalskiego, mieszkającego obok nas w bloku i do nas podobnego. Wielkie dramaty zajmują się częściej losami wielkich tego świata, ale czasem nudzą ich zmartwienia typu: jak zamordować innego króla lub czym wypełnić  pustkę duszy, gdy nigdy  nie ma się nic do roboty.

  Dlatego lektura pisana bez pretensji do konkurowania z dziełami Szekspira czy Manna,  bywa od czasu do czasu miła w czytaniu.

  Taką więc książkę polecam. To “Wiedźmy piwne” Adama Molendy.

  Te tytułowe wiedźmy  to tylko metafora, legenda, ale pewną rolę pełnią, wyznaczając charakter stosunków rodzinnych. Powieść jest o ludziach nam współczesnych, żyjących w podobnych realiach i mających podobne problemy życiowe. Do tego akcja rozgrywa się w realiach znanego miasta na południu Polski, ukazując jego ciekawostki historyczne, architekturę i obyczajowość.

  Jest też coś wyjątkowego: bohaterka na skutek urazu psychicznego zaczyna się jąkać i staje się kimś o śmiesznej nazwie, a nawet dwóch, o czym w książce warto przeczytać. Jak zmienia się przez to jej życie, głównie rodzinne i uczuciowe i jak sobie z tym radzi  można dowiedzieć się z powieści.

  Osoby są tu ekstrawertywne, czyli  bez specjalnych kompleksów i skłonności do hamletowskich roztrząsań, pogodne, nieskomplikowane,  towarzyskie i nastawione na działanie. Wokół nich musi się coś dziać i nie mają skrupułów w  przyjemnościach, nazywanych grzechem. Tacy ludzie raczej działają niż zgłębiają własne przeżycia wewnętrzne, a   jeśli już, to nie są to analizy głęboko filozoficzne,   a   praktyczne, typu: jak sobie z  tym poradzić. Takie osoby się lubi.

  A co najważniejsze: narracja jest sprawna,  potoczysta  i pełna humoru. Jest to humor inteligentny, nie do rechotu, ale ciągłego uśmiechu na twarzy, co przypominało mi niegdysiejszy   tygodnik Przekrój. 

  Inną ciekawą książką, jaką ostatnio czytałam, jest “POKÓJ”  Emmy Donoghue.  Powieść ta opowiada o dziewczynie i jej synku, więzionych kilka lat przez porywacza w jednym pokoju z oknem wysoko na suficie. Pisane to z punktu wiedzenia 5-letniego chłopca. Pasjonujące jest, jak on nabywa stopniowo wiedzy o świecie poza zamkniętym pokojem, jak powoli poznaje pojęcia tego, co na zewnątrz, gdy matka dawkuje mu tę świadomość ostrożnie, aby oszczędzić mu frustracji, że to jeszcze niedostępne i może nigdy dostępne nie będzie. Opis ich codzienności z dłużyznami nieważnych fakcików oddaje celnie ich tamtejszą monotonię i nudę, gdy ciągle nic się nie dzieje, a każdy strąk fasolki, zjadany przez chłopca raz na płask, raz  wzdłuż i  jeszcze inaczej, urasta do miary wydarzenia.

  Powieść ta oparta jest na przeżyciach kobiet podobnie więzionych przez jakieś dewianta. Czyta się ją ze ściśniętym gardłem, czasem przez łzy, ale z wielka czułością dla małego chłopca i jego dzielnej matki.

 Podobnie wzruszałam się   przy czytaniu powieści Kim Edwards – “Córka opiekuna wspomnień”

   Nawet zanotowałam: Jestem dziś zła. Zła na bohatera powieści, którą czytam. Od kilku dni razem z nim przeżywam jego odczucia i postępowanie, a tu nagle robi on coś, co nie da się racjonalnie wytłumaczyć i popada w marazm głupiego życia, a ja w zniechęcenie.

Niby to śmieszne aż tak przeżywać powieść, którą ktoś sobie wymyślił i może autorka w tym miejscu sama już znudzona monotonią, niewypełnioną niczym ciekawym, wprowadza ten niezrozumiały zwrot dla tajemniczego ożywienia akcji, tego “i co dalej”, ale mnie się to nie podoba. Nie warsztat autorki, nie prowadzenie narracji, bo to jest dobre, wręcz fascynujące, ale…

   I tu jest konflikt czytelnika namiętnego z czytelnikiem świadomym, śledzącym krytycznie warsztat twórczy. Ja wolę być tym namiętnym. Lubię tak zatopić się w losy bohatera czy bohaterki, że mam wrażenie, jakbym to ja sama przeżywała.

  Pamiętam, przed laty, gdy podczas sesji zimowej pojechałam do rodziców na całe trzy tygodnie i całe dni czytałam, tak przejęłam się losami Tessy d’Urberville – T. Hardy’ego, że dostałam gorączki. I to nie wtedy, gdy zapadł na nią wyrok, ale  jak tygodniami pisała do męża, który ją porzucił, list za listem, a on nie odpowiadał. A, gdy było za późno, wrócił. Jak na złość. Później przekonałam się, że przewrotność losu jest stałym motywem tego autora, ale wtedy naprawdę to przeżyłam.

   Życzę wszystkim autorom czytelników tak namiętnych, którzy nawet potrafią ocenić – choćby intuicyjnie – warsztat, zwroty akcji i perypetie, ale bardziej przeżywają wszystko to, co się z bohaterami dzieje. Po prostu stają się nimi.

  “Emma Bovary, to ja.” – powiedział kiedyś Flaubert. Czytelnik może tak mówić o niejednej postaci z książki, którą akurat czyta. Tej, której los najsilniej przeżywa. A przeżywa się nie tylko perypetie bohatera i jego namiętności, ale też wszelkie rozważania o życiu i te prowadzące do zmian postaw życiowych.

 Wracam do  powieści “Córka opiekuna wspomnień”. Oparta jest ona na ciekawym pomyśle – o dziewczynce z zespołem Downa. Do połowy książki akcja toczy się wartko, bo ciekawi, co będzie dalej? Towarzyszy temu niezwykły jest nastrój – zawieja śnieżna, która wywiera wpływ na wydarzenia i postępowanie ludzi.  Motywacja psychologiczna jest przekonująca.

  Dalej inwencja jakby autorkę  zawiodła. Wprowadza dużo nowych osób, nowe wątki, ale są to pospieszne kreślone opisy, nie wywołujące emocji. Ja już za bohaterami nie nadążałam.  Przestałam utożsamiać się z kimkolwiek. Za szybko działali, nieraz bezmyślnie, emocjonalnie, i biegli dalej, mijając kolejne lata.

  Jednak temat główny – problem niepełnosprawności i związane z tym problemy etyczne, pedagogiczne i psychologiczne – rozwiązany  ładnie. Widać, że oparty na doświadczeniach naukowych i obserwacji, choć potraktowany nieco powierzchownie,   ale nie jest to zarzut, bo to powieść nie praca naukowa.

  Czyta się książkę szybko, jak to bestseller. Polecam szczególnie dla pań, bo książka ma perspektywę kobiecą, kierując uwagę na stroje, jedzenie, styl bycia, codzienność, małe troski i radości. To ciekawy głos w dyskusji na temat dzieci z zespołem Downa. Dziewczynka z powieści jest bardzo sympatyczna i przymilna, co cechuje właśnie te dzieci. Już od narodzin wzbudza miłość opiekunki, która poświęca jej życie i jest dzięki temu szczęśliwa.

 Na koniec przedstawiam pięknie wydaną, grubą książkę, która się szybko sprzedała, ale raczej nie będzie miała wielkiego rozgłosu w kraju – zresztą: może jednak – bo to książka wspomnieniowo-naukowa o małej wiosce, której już nie ma i pełen żalu autor napisał ją, by ją z niebytu ocalić. To wieś Pławo, leżąca kiedyś koło Stalowej Woli, ale w latach siedemdziesiątych ostatecznie pochłonięta przez to miasto.  Domy i zabudowania gospodarcze Pława zburzone, na ich miejscu wybudowano wieżowce, odszkodowania wypłacone, ale żyją jeszcze dawni mieszkańcy. Jedni przenieśli się do  bloków w Stalowej Woli, inni do  nowych domów, już murowanych,  na obrzeżach  miasta, a jeszcze inni żyją w Ameryce, najczęściej w Chicago, dokąd i tak od wielu lat emigrowali.

   Pewnie ci wszyscy – dawni mieszkańcy Pława – wykupują ochoczo nakład, by poczytać o pobliskim Sanie, gdzie się kąpali, a kilku chłopaków  utonęło, o dziejach własnej rodziny oraz sąsiadów, gdzie się żenili, wyprawiając huczne wesela i splatając tak mocniejsze więzy międzyludzkie, wtopione w książce w wielowiekową historię tej ziemi. Taką książkę powinna mieć każda miejscowość, szczególnie taka, o której pisze i mówi się rzadko albo wcale, a znikła już z map. Książkę o Pławie napisał Janusz Piechnik, a zatytułował: JESTEŚMY SOLĄ TEJ SAMEJ ZIEMI KRÓLEWSKIEJ ZIEMI.

  Ja przyjechałam  do Stalowej Woli z rodzicami z Ostrowca Świętokrzyskiego gdy miałam 3 i pół roku na mieszkanie po drugiej stronie miasta, koło lasu sosnowego i mieszkałam tam do matury, a później bywałam. Stykałam się też z mieszkańcami Pława, choćby w kościele, a dzieci ich chodziły od piątej klasy do naszych szkół. Wiosną nasza wychowawczyni prowadziła nas do 4-klasowej szkółki w Pławie,  żeby pokazać, gdzie kiedyś jej rodzice a także ona  uczyli. Najbardziej zapamiętałam  tam kwitnące kasztany, bo wokół naszych bloków były wszędzie tylko olbrzymie sosny, a młode drzewa wzdłuż ulic czy w ogródkach dopiero  pięły się w górę.

  Jako koleżanka szkolna autora znalazłam w tej książce też siebie i to tak pochlebnie, że zaczęłam protestować. Ale jest mi miło.

  Na koniec, skąd w tytule ta królewskość? Po prostu ziemia ta  była z nadania króla i stąd miała specjalne przywileje. Strona historyczna jest w książce obszerna i dobrze podbudowana naukowo. Sam autor jest magistrem weterynarii i mieszka w Stalowej Woli, ale kawał świata, szczególnie ten za oceanem, też poznał.  To pierwsza jego książka.  Ciekawa książka, jak ciekawe są tamte okolice, tamci ludzie.

  Ocalajmy tak od zapomnienia małe miejscowości i ich mieszkańców,  o których rzadko się pisze, a godnych szacunku.

  Tu dodam, że ja o  podobnych ludziach z małych miast, oddalonych od metropolii, gdzie wszystko co najważniejsze, napisałam powieść: “Tu, gdzie spadł grad większy od jabłka”. Tak, ja jako jeszcze licealistka widziałam raz w Stalowej Woli koło mojego bloku taki grad, ale świat się o tym nie dowiedział, bo to miejsce było wtedy za bardzo oddalone.

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko