Andrzej Wołosewicz – Norwidem w Dziurawca

1
450

W ostatnim numerze naszego pisma szczególnie spodobał mi się jeden wątek z eseju Andrzeja Dziurawca „Lektury niedokończone”, ten mianowicie, kiedy rozważa on prozę pod kątem jej długości a raczej „przydługości”. Ciekawy wątek (proszę zajrzeć do tekstu). Jeden z wniosków jest taki, że nawet nobliści przegadują własne teksty, które – zdaniem Dziurawca – ciągną się jak flaki z olejem. Tekst jest raczej jasny, argumenty autora przedstawione klarownie, wszystko się zgadza poza…. moimi wątpliwościami wobec takiego podejścia.  Podam przykład prowokacyjny nieco. Wiersze naszego szefa Bohdana Wrocławskiego w większości nie są krótkie, są raczej dość długie i „wizualnie” i w czytaniu, w odbiorze. No dobrze, ale co to znaczy „dość długie”? Że powinny być krótsze? A niby jak? A niby o ile i dlaczego? Paradoksalnie dodam, że znam wiersze znacznie krótsze od Bohdanowych, które są „za długie”, bo są (jakoś) przegadane! Wiem o czym piszę, bo miewam takie doświadczenie z niektórymi swoimi. No to co to wszystko znaczy? Co znaczy, że przegadane lub przydługie? Rozumem, że mówimy – i Dziurawiec i ja – o naszych wrażeniach, o czytelniczym odbiorze. To nam wolno, ale dalej? Chyba już nie, bo jakże to? Skrócić cokolwiek wbrew licentia poetica? (Oczywiście nie podejrzewam Dziurawca o taki zamysł, ale jednak temat wywołał). A przegadany Gombrowicz w swoim słowotoku, z którym, gdy go czytam z lubością, to z nim rozmawiam i się droczę w stylu: no, dalejże, Witoldzie, do przodu, nie drepczmy, nie zawracaj, to już było, no, Witoldzie itd. Ale przecież bez tego „dreptania” nie byłoby Gombrowicza w ogóle. Gombrowicz czy Wrocławski zapraszają nas do swego literackiego domu raczej w gościnę, a nie byśmy im ten dom meblowali. Wiem, że być w gościnie u Wrocławskiego czy Gombrowicza nie jest łatwo, ale kto powiedział, że ma być łatwo albo, że łatwo będzie? Oczywiście zdarzało mi się być „zapraszanym” do remontu czy meblowania, jednak głownie dotyczy to jurorowania w konkursach literackich czy roboty w komisji kwalifikującej do ZLP (krzyż pański z taką robotą), ale wtedy wiem, że zostałem wezwany do krytyczno-literackich obowiązków.  Zdarzały mi się też koleżeńskie konsultacje, gdy ktoś z kolegów podrzucał wiersz jako drugiemu czytelnikowi (pierwszy to zawsze autor), ale to też odbywało się zawsze podług dwóch zasad jednocześnie: autorskiej ciekawości i zasady zaufania do smaku (w tym wypadku do mojego smaku). Ale nigdy nie było w tym motywu, który mógłbym określić: co i jak byłoby lepiej, nigdy nie było żadnych chęci fastrygowania z mojej strony, ani autorskich oczekiwań takiego fastrygowania ze strony autora. Raczej rozmowa. Zresztą – ale to warte osobnej analizy – samo doprowadzenie do sytuacji, że sobie swoje wiersze na etapie produkcyjnym, przed publikacyjnym pokazujemy jest już zwieńczeniem jakiejś wspólnoty doświadczeń. Czegoś na wzór wspólnego chodzenia po górach. A nawet jak nie wspólnego to jednoczącego, tak jak moje i Pawła Kubiaka. Nigdy, mimo planów, nie chodziliśmy razem po górach i już nie pochodzimy, on już teraz po Swoich Niebieskich Bieszczadach. Nie pochodziliśmy razem, ale wielokroć siedzieliśmy razem i „wędrowaliśmy” razem po górach. Myślę, że lepiej tego autorskiego zaproszenia do pierwszego-drugiego sczytania wiersza nie zobrazuję.

Mój odruch oporu, jaki wzbudził tekst Dziurawca niczego więc nie zmienia, bo ani nie „zakazuję” mu eksplikacji jego odbiorczych wynurzeń (a niby jak mógłbym to zrobić? I po co?) ani nie bronię tu znanej acz paraliżującej tezy, że o gustach się nie dyskutuje; dyskutuje, dyskutuje, jak najbardziej!). Nie, nie idę w tą stronę. Jeżeli ktoś tak to odebrał, to… nie idźmy w tą stronę. I jeszcze jedno zobrazowanie moich uwag, ich zamysłu – jest ono w wierszu Andrzeja Waligórskiego „Redaktor” z puentą następującą: „O, Pani! Wiersze pisząc chodziłabyś w sławie!”/ Dziwna rzecz, sama nie umiem, a cudzy poprawię.”

Zatem:

– Dziurawiec robi to, co robi, bo wolno mu (jak każdemu) i nie potrzebne na to żadne moje przyzwolenie;

– ja to analizuję, bo robota Dziurawca wywołała we mnie określony nastrój i emocje;

– i jedno i drugie dzieje się – taką mam nadzieję – w ramach jeśli nie wspólnego chodzenia po górach (i dolinach) literatury, to przynajmniej wspólnej słownej po nich wędrówce.

A co z tym Norwidem? No przecież to on pisał, że „autorów sądzą ich dzieła, nie autorzy – autorów.” Ale żeby nie było tak łatwo, to jeszcze Czechow: „Umiejętność pisania, to umiejętność…. skracania.”  Co więc teraz?

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Uwielbiam czytać Wołosewicza. Jego elokwencję, nietuzinkowy, intrygujący styl. Chociaż potrafi niekiedy być ostry w ocenach, ale krytyk nie zawsze musi “głaskać” autora czy tekst. Należy zapamiętać mądre słowa Norwida: “autorów sądzą ich dzieła nie autorzy – autorów” a także Czechowa: “umiejętność pisania, to umiejętność …skracania”. Mam tylko jedną drobną uwagę dotyczącą pisowni pewnego zaimka, ale to drobiazg. Świetny tekst !!!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko