Jan Stanisław Smalewski – Notatki z historii (2)

0
282

    Porozmawiamy o wojnie światowej i o Sowietach. Ja (autor) urodziłem się już po jej zakończeniu i znam ją tylko z opowiadań. W czasach, gdy chodziłem do szkoły, historia ta była dla mojego pokolenia bardzo żywa. Czas jednak leczy rany i dzisiaj mało kto wraca pamięcią do tamtych lat. Tym bardziej, że bezpośredni uczestnicy już wymarli, a nowe pokolenie buduje przyszłość w oparciu o sojusze z Europą Zachodnią.

    Minęło 75 lat, a do sąsiadów ze wschodu wciąż jako naród nie mamy zaufania. Nie zapomnę majowych obchodów w Moskwie 60. rocznicy  zakończenia wojny, od których rozpoczęło się w Rosji urabianie przez Putina opinii światowej, że Polska nie miała takiego znaczenia w ostatecznym zwycięstwie nad faszyzmem podczas II wojny światowej, jakie wcześniej przypisywano jej w powojennej historii. Putin, traktując Polaków tak, jak potraktował, to znaczy pomijając ich ogromny przecież dorobek w ostatecznym rozrachunku wyników wojny, nie uhonorował odpowiednio ówczesnego polskiego prezydenta – Aleksander Kwaśniewski został posadzony w gronie mniej ważnych gości z dala od Putina. A generałowi Jaruzelskiemu – przedstawicielowi Polski komunistycznej, wręczono pamiątkowy medal za wojnę dając raz jeszcze dowód niechęci wobec Polaków. W mojej ocenie Putin dał ważny wówczas dowód na to, potwierdzając to swoimi decyzjami, że cała koalicja wojenna przeciwko Niemcom z udziałem Polaków, o jakiej uczyliśmy się z historii, była wymuszona okolicznościami, a późniejsza rzekoma przyjaźń z nami, po prostu była fałszywa.

     Zachowanie się Putina, który w swoim okolicznościowym referacie wygłoszonym podczas wspomnianych uroczystości, pominął milczeniem udział Polaków w ostatecznym zwycięstwie w Berlinie, stawiając w nim na pierwszym miejscu wysiłki pozostałych członków koalicji antyhitlerowskiej, było wymownym politycznym gestem niechęci do aktualnej polityki Polski. Do jej zaangażowania w sprawy demokratycznych przemian na Ukrainie, przyłączenia się do NATO i zaangażowania po stronie Ameryki.

    Mało tego, to był początek nowego otwarcia polityki Putina na kolejne świętowania rocznic zwycięstwa nad faszyzmem, które po nowemu – z dobitnymi akcentami pokazywania światu wielkomocarstwowości – Rosja propaguje w swej polityce, bez jakiegokolwiek udziału Polski.

    To prawda, Polacy dokonali zwrotu ku Zachodowi, ale czy istniały historyczne przesłanki, by było inaczej, by Polska mogła zaufać Rosji…? Oczywiście, to są tematy dla polityków, ale ich umocowania w przeszłości są nadal na tyle silne, by tego nie dostrzegać. Wracamy zatem do historii, bo choćby nie wiem jak się starać zmieniać jej bieg, jest ona jak wartka rzeka. Gdy woda wyleje, jej nurt sam odnajduje stare koryto.

      Początek wojny z Niemcami był niezwykle dramatyczny. Rząd polski był kompletnie do niej nie przygotowany, a armia wbrew przechwałkom generałów, że nie oddamy nawet guzika od polskiego munduru, była zbyt słaba, by w ogóle stawić czoła wrogowi w otwartym polu.

Rodzące się w społeczeństwie nadzieje, które na samym początku były bardzo żywe, że najpóźniej na wiosnę alianci ruszą na Niemców i pomogą nam odzyskać wolność, później stopniowo gasły.

    Były one bardzo charakterystyczne dla pierwszej zimy pod okupacją. Z jednej strony naiwność ludzi, brak prawdziwej oceny i zrozumienia sytuacji, a z drugiej skutki błędnej polityki władz, którym wcześniej zaufano. Naiwność mogła nie dziwić, ale miała ona i swoje konsekwencje.

– Skoro alianci nie ruszyli na Niemców jesienią – pocieszano się – to na pewno ruszą na wiosnę.

    I w tym zaślepieniu ludzie miastowi, zwłaszcza urzędnicy, wyprzedawali cały swój dobytek: odzież, meble. Pozbywali się majątku. A potem, jak przyszła wiosna, zapadły nędza i głód.

    Ludzka naiwność nie z głupoty wtedy wynikała, ale z ufności do tego, w czym naród wcześniej utrwalano, do czego go przyzwyczajono. W rozmowie z bohaterem jednej z moich książek kpt. Józefem Wojciechowskim ze Lwowa dopytywałem się go, jak to wyglądało na Kresach Rzeczypospolitej, we Lwowie właśnie. Opowiadał mi, że zapamiętał jak na ulicy Batorego, gdzie był Sąd Okręgowy – gdy wydano zarządzenie, żeby oficerowie rezerwy rejestrowali się w magistracie, pod urzędem ustawiła się istna procesja. Obserwował to. Kolejka stała w poczwórnym szeregu.

    Czy któryś z nich pomyślał wówczas, że sam wydaje na siebie wyrok? Że Sowieci planują wspólną eksterminację narodu polskiego z Niemcami? Podając miejsce pobytu, ułatwia zbrodniarzom dotarcie do siebie i swojej rodziny.

    Gdzieś chyba dopiero od listopada zaczęło docierać do świadomości ogółu, że wszystko to podstęp. Tu człowiek zniknął, tu przepadł, tu kogoś w nocy czy nad ranem zabrali… A potem ci, którym udało się wydostać, opowiadali, że w więzieniach, gdzie cele były przygotowane na czterech; tyle było prycz składanych na ścianę, gromadzono po dwadzieścia osób. Prycze te wymontowano i upychano na stojąco po tyle osób, ile tylko udało się do nich wepchnąć. Ściany trzeszczały w szwach.

    Później ta masowość aresztowań zaczęła porażać. Aresztowano zwłaszcza Polaków, chociaż i nacjonalistów ukraińskich też  to objęło. Także i Żydów.

    Później w okresie tym spora część inteligencji decydowała się na ucieczkę za granice kraju. Zwłaszcza widząc, co się dzieje, że ich byt jest wyraźnie zagrożony, starała się na własną rękę szukać ratunku tam, gdzie to jeszcze możliwe.

    Co do tych wyjazdów, należało bardzo uważać. Bo prowokacji było bardzo dużo.

    Pierwsze święta pod okupacją: Boże Narodzenie Józef Wojciechowski zapamiętał dobrze. Na trzy, cztery dni przed świętami wydano perfidne zarządzenie o utracie wartości polskiej waluty. Skasowano ją, unieważniono. To niesamowicie pogorszyło sytuację tych, którzy nie mieli innych środków utrzymania. Zrobiono to ze względów politycznych. Sowieci chcieli, żeby „odblokować” przepełnione miasta. Cały naród zaczął głodować, a we Lwowie… szpiclom coraz łatwiej było penetrować środowiska ludności stałej i wyłuskiwać pozostałości z tych, którym zaplanowano zagładę.

            No a później nastąpiły planowane wcześniej deportacje.

    Była śnieżna zima. Okropne mrozy. I wtedy nastąpiło coś, co wszystkich oszołomiło. Jak wiadomo, pierwsza deportacja miała miejsce z 9/10 lutego 1940 roku. Deportacja koleją. Od Dźwiny, Wilna, Białegostoku, Suwałk aż po Stanisławów, Karpaty, Zaleszczyki masowo wywożono ludzi. Wyłącznie Polaków, osadników, którzy nie znali języka ukraińskiego. Ponieważ we Lwowie była węzłowa stacja kolejowa, te transporty tam się krzyżowały. Lwów był oszołomiony. Kolejarze jeszcze wtedy czuli się jak u siebie w domu, to dochodziło do tego, że wyłamywali drzwi w wagonach i niektórych z deportowanych zdołali uwolnić. Ale takich ucieczek było niewiele. Pojedyncze osoby tylko się uratowały i we Lwowie „zgubiły się”, wsiąkły w społeczeństwo, zmieniły tożsamość, zorganizowały sobie jakąś pracę, powiedziały na przykład sąsiadom, że są uciekinierami spod Łowicza i udało im się.              

    Odtąd czas okupacji mijał na ciągłym wyczekiwaniu na dalsze wywózki, na wiadomości od bliskich, na pomyślne wieści o losach wojny i tak dalej. Wszystko to się przeplatało wzajemnie… Zwykłe dramaty wojny, jakimi ludność płaciła za wcześniejsze błędy w polityce i nieudolności w jej kontynuowaniu przez ludzi sprawujących władzę.

            Pytałem Józefa Wojciechowskiego o przykłady, o fakty, o osoby z grona bliskich i znajomych, które w wyniku sowieckich prześladowań ucierpiały. Było ich wiele. Oto jeden z przytoczonych przykładów:

    Miało to miejsce w pierwszych dniach grudnia na terenie Podhajec 60 km od Lwowa, gdzie mieszkałem z rodzicami. W ciągu jednej nocy władze NKWD przeprowadziły akcję na podstawie wcześniejszej rejestracji.  Ja uniknąłem jej, wyjeżdżając do Lwowa. Wyłowili wówczas wszystkich oficerów, podchorążych rezerwy w liczbie 26 osób. Byli to m.in.: prezes PZU pan Jastrzębski, nauczyciel Lebensart,  urzędnik pocztowy Horbaczyński, urzędnik wydziału powiatowego Majewski, dyrektor Komunalnej Kasy Oszczędności Ludwik Majewski, zastępujący w tym czasie burmistrza nauczyciel Stanisław Sznajder, pracownik magistratu Mieczysław Kowalczyk, nauczyciel Wilhard, starszy pan Bronisław Czop, który wcześniej w czternastym roku dostał się do niewoli rosyjskiej i spędził w niej sześć lat, Józef Stesłowicz i Józef Dziadkiewicz oraz Józef Pękalski, który w ogóle nie podjął pracy, bo miał bogatych rodziców, i całkiem młody chłopak bezpośrednio po maturze Leonard Bajorek. Tylu zapamiętałem. I wiem, że przeżyli Bronisław Czop i Mieczysław Kowalczyk, który potem był księdzem, a wcześniej brał udział w bitwie pod Monte Cassino. I przeżył też Wilhard; mieszkał po wojnie w okolicach Myślenic.

    Tyle tym razem o podstępnych działaniach sowietów po wybuchu II wojny światowej. Wojny, która  mimo rzekomego zwycięstwa przyniosła Polsce komunistyczną niewolę, pozbawiła nas Kresów Wschodnich.
    Otwarcie się po roku 1990 na kontakty z Polakami ze wschodu wiele tych wątków czyni dzisiaj bardziej zrozumiałymi, znanymi i oczywistymi. Inna rzecz, że pamięć i więzi z rodakami, których prochy tam pozostały, a potomkowie nie są już tak bliscy jak bezpośredni krewni, stają się coraz słabsze, mniej słyszalne. I nie tylko czas pandemii je odsuwa na dalszy plan. Odsuwają je nieuważni politycy zaślepieni swoimi partyjnymi problemami, niedouczeni historycznie, i jakby nie mający pojęcia o tym jak dalece współczesne imperialne ciągoty Rosji mogą zaważyć na dalszych losach naszego kraju.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko