Zbigniew Kresowaty rozmawiał z prof. Stefanem Bednarkiem

0
435
Profesor Stefan Bednarek kulturoznawca z Uniw. Wrocławski, foto ze zbiorów prywatnych.

K T Ó R Ę D Y  DO  K U L T U R Y ?

(rozmowa z prof. Stefanem Bednarkiem, teoretykiem
i historykiem kultury z Uniwersytetu Wrocławskiego)

Zbigniew Kresowaty –  Jest pan teoretykiem i historykiem kultury, był pan profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego i dyrektorem Instytutu Kulturoznawstwa. Był pan w latach 2004–2007 przewodniczącym Komitetu Nauk o Kulturze PAN, a od 2009 do 2012 prezesem Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego. Tak się składa, że w chwili obecnej przygotowuję kolejną książkę z cyklu rozmów z koryfeuszami kultury i sztuki; jest to III tom zapisu spotkań z osobami, które dużo wiedzą o kulturze polskiej i nie tylko, są też osobami opiniotwórczymi, z dużym doświadczeniem i dorobkiem. Wyszły już dwa zbiory takich rozmów: Między Logos a Mythos oraz Między Mythos a Sacrum. Gromadzę teraz wypowiedzi do III części, która będzie nosiła tytuł: Między Sacrum a Profanum, wyłania się tu pewna myślowa sekwencja w tytułach, a cienka linia między sacrum a profanum kusi do dyskusji…  

Uczestniczył pan w bardzo wielu różnych działaniach kulturalnych i badaniach kulturoznawczych od chwili powstania  studiów kulturoznawczych w Polsce. Powołanie studiów kulturoznawczych we Wrocławiu było swoistą rewolucją, a dzięki profesorowi Pietraszce, który rozniecił tę rewolucję, doszło do utworzenia nowego kierunku studiów uniwersyteckich oraz do uczynienia kultury przedmiotem badań naukowych, co spotkało się wówczas ze sprzeciwem marksistów. Skądinąd wiadomo, że posiadający w PRL-u monopol na głoszenie prawdy marksiści nie chcieli do tego dopuścić, a kulturoznawców bardzo nie lubili. Nie zdołali jednak zapobiec powołaniu kierunku i powstrzymać nowoczesnych, wolnych od ideologicznych nacisków badań nad kulturą. Te badania pozwoliły poszerzyć zakres zainteresowań akademickich o najnowsze kierunki światowej humanistyki: neopsychoanalizę, semiotykę, strukturalizm, antropologię  kultury, nowe kierunki sztuki, literatury, teatru czy muzyki, a przede wszystkim nauki obejmującej całość problematyki kultury. Taką naukę zaprojektował prof. Stanisław Pietraszko i na niej oparł program eksperymentalnych studiów kulturoznawczych (bo „w ramach eksperymentu” zezwolono na ich utworzenie). Uznał on, że Horyzontem kultury, który spina ją w całość – ze wszystkimi jej dziedzinami i aspektami –  są wartości. I że wiedza o tak rozumianej kulturze, uwzględniająca także dorobek innych gałęzi humanistyki i nauk społecznych, może być kluczem do zrozumienia świata, bo klucz, a właściwie wytrych, jaki proponowali marksiści, okazał się mało przydatny.

Czy może pan opowiedzieć, jak to faktycznie było z tą rewolucją? – To budzące lęk słowo oznacza radykalne i gwałtowne przeobrażenie rzeczywistości, czy odegrał pan w tym przedsięwzięciu także ważną rolę?

prof. STEFAN BEDNAREK – Nie mam poczucia, że należałem do grona rewolucjonistów zmieniających porządek tego świata. Kto znał prof. Pietraszkę, ten wie, że i on nie miał temperamentu rewolucjonisty, był to bowiem człowiek niezwykle spokojny, zrównoważony, unikający konfliktów, za to konsekwentnie, rozważnie i drobnymi krokami zmierzający do wytyczonego celu. Ale ma pan rację – to była swoista rewolucja w myśleniu o rzeczywistości społeczno-kulturalnej, a także rewolucja w kształceniu uniwersyteckim. A gdyby spojrzeć na to z perspektywy marksistowskiej i wyrazić to w marksistowskim języku, to można powiedzieć, że wszelkie rewolucje poprzedza sytuacja rewolucyjna, czyli taki stan rzeczy, który nieuchronnie prowadzi do podejmowania prób radykalnej zmiany.

I właśnie taką sytuację mieliśmy u schyłku lat sześćdziesiątych, kiedy to gołym okiem widać już było, że materializm historyczny zjada własny ogon, a jego wyznawcy na okrągło powtarzają wytarte frazesy, broniąc istniejącego porządku politycznego, który mógł się utrzymać tylko dzięki tajnej i jawnej przemocy, a podtrzymywał go także strach przed interwencją potężnego sojusznika, podobną do tej, której w 1956 roku doświadczyły Węgry, a w 1968. Czechosłowacja. U nas ta interwencja mogłaby się okazać nieporównanie krwawsza. Na szczęście nie doszło do niej, jednak ciężka atmosfera schyłkowego czasu ery Gomułki stawała się nie do zniesienia, także na wyższych uczelniach, gdzie po słynnych wypadkach marca 1968 wprowadzono obowiązkowe nauczanie przedmiotów ideologicznych, „punkty za pochodzenie” i osławione „praktyki robotnicze”.

            Byłoby jednak grubym nadużyciem twierdzenie, że wspomniana przez pana rewolucja naukowa została wywołana przez sytuację polityczną w tym właśnie momencie. Ta sytuacja nie pozostała oczywiście bez związku z powstaniem nowej dyscypliny, ale miała raczej wpływ na opóźnienie w powstaniu kulturoznawstwa niż na zainicjowanie zmian. Koncepcja nowego kierunku studiów powstawała stopniowo kilka lat wcześniej. Najpierw prof. Pietraszko zaproponował adeptom polonistyki nadobowiązkowe, nieobecne w ministerialnych planach studiów konwersatorium z wiedzy o kulturze współczesnej, aby mogli poznawać procesy i zjawiska historycznoliterackie w szerszym kontekście kulturowym, następnie doprowadził do zorganizowania międzywydziałowego dwuletniego studium kulturalno-oświatowego, uzupełniającego program studiów podstawowych, co pozwalało rozszerzyć profil zawodowy absolwentów wydziałów humanistycznych uniwersytetu (ale w tym studium mieliśmy słuchaczy także z innych wydziałów). Warto przy tym zauważyć, że program studium kulturalno-oświatowego przystosowano do ówczesnego modelu organizacji życia kulturalnego, natomiast kiedy w 1972 r. inaugurowaliśmy pierwsze w Polsce studia kulturoznawcze, ten model był już przestarzały i wprawdzie uwzględnialiśmy go w programie, ale role zawodowe przyszłych absolwentów kulturoznawstwa widziano już szerzej i nowocześniej. I to się sprawdziło: kulturoznawcy łatwo znajdowali pracę w nauce, oświacie, animacji społeczno-kulturalnej, czasopismach, instytucjach artystycznych, byli też przygotowani do pracy w zawodach, które dopiero kształtowały się u nas, co stało się widoczne po transformacji ustrojowej: w marketingu i reklamie, nowych mediach, w samorządach lokalnych i w trzecim sektorze. Sprzyjał temu szeroki profil programów nauczania i nacisk na kształtowanie postawy ciągłego poszukiwania, uczenia się, podejmowania nowych wyzwań. W pierwszych latach mieliśmy zresztą bardzo dobrych studentów; kierunek był oblegany przez kandydatów z całej Polski, egzamin był trudnym konkursem i aby go wygrać, trzeba było pokonać 15-20 konkurentów do jednego miejsca, a miejsc mieliśmy niewiele, najpierw 20, potem 30, bo to był kierunek eksperymentalny, a władzy za bardzo nie zależało na poszerzaniu eksperymentu. Dość szybko się jednak okazało, że do poszerzenia dojść musi, bo do wrocławskiej inicjatywy dołączył wkrótce Uniwersytet im. A. Mickiewicza w Poznaniu, potem Uniwersytet Łódzki, Śląski, wreszcie Warszawski i Jagielloński.

            Trzeba też pamiętać, że refleksja nad kulturą była intensywnie obecna w ówczesnej humanistyce polskiej, choć nie było jeszcze instytucjonalnego kulturoznawstwa. Bo nie da się mówić o ludzkim świecie bez przywołania kategorii kultury. Toteż rozwijano wiedzę o kulturze w obrębie filozofii, socjologii, literaturoznawstwa, etnologii, psychologii, historii. Mieliśmy w Polsce wybitnych znawców kultury, którzy w obrębie swoich macierzystych dyscyplin prowadzili nad nią zaawansowane badania: we Wrocławiu był Czesław Hernas i Aleksander Bereza, w Poznaniu Jerzy Kmita i Krystyna Zamiara, w Warszawie Antonina Kłoskowska, Andrzej Siciński, Marcin Czerwiński, Andrzej Tyszka, Aleksander Wallis i wiele nazwisk trzeba  by tu jeszcze wymienić. Zasługą Pietraszki było, że odważył się stworzyć perspektywę ponad- i międzydyscyplinową, aby spojrzeć na kulturę jako szczególny wymiar ludzkiego świata i szukać jej swoistości obecnej we wszystkich jej dziedzinach i we wszystkich przejawach. Odważył się także na rzucenie wyzwania skostniałym strukturom uniwersyteckim i utrwalonym podziałom nauki na tradycyjne dyscypliny. W tym sensie była to rzeczywiście rewolucja.

Z.K.  Przywołam pewien przykład:  Profesor Janusz Degler, bardzo przyjazny tej inicjatywie od samego początku, mówił tak: … dzięki profesorowi Pietraszce setki humanistów odnalazło swoją drogę życiową. Dzięki jego inspiracji sam poświęciłem się badaniom nad twórczością Witkiewicza – Witkacego. Profesor Pietraszko był dla mnie mistrzem, przewodnikiem, naukowym autorytetem.Kiedy odwiedziłem prof. Janusza Deglera, witkacologa światowej sławy, w jego siedzibie w Muzeum Teatru  we Wrocławiu, w ub. roku, także prosząc o rozmowę, zdałem sobie sprawę z ogromu jego pracy, gdyż właśnie wydano już 24. tom dzieł Witkacego, artysty wybitnego i prekursorskiego w kulturze XX wieku. Zdałem sobie sprawę, że wielu doświadczonych uczonych, takich jak prof. Degler,  także pracuje nad wielkimi dziełami, dzięki czemu powstaje kulturowa samowiedza społeczeństwa. Zatem mam pytanie:  jak to się dzieje, jak „robi się” wiedzę o kulturze, jak w tym ogromnym lesie „rzeczy kulturalnych” się poruszać, żeby nie pobłądzić?

S.B. No właśnie, to najtrudniejsze pytanie, stajemy bowiem wobec ogromu zjawisk, procesów i rzeczy, które składają się na kulturę, a jednocześnie trzeba pamiętać, że kultura to nie tylko „dziś”, ale też wielkie dziedzictwo przeszłości, gromadzone od czasów prehistorycznych i do dziś jakoś żywe, choć nie na dawny sposób, nie we wszystkich obszarach i w niejednakowym stopniu. Od tego dziedzictwa uciec nie można, nawet jeśli go kontestujemy, czy zapominamy lub wydaje się nam, że go nie mamy w pamięci. Ono tkwi w nas w tajemniczy sposób i sprawia, że możemy się porozumiewać, rozumieć wzajemne intencje, odczuwać wspólnotę z innymi ludźmi itd. 

Nikt, żaden pojedynczy człowiek ani też żadna grupa najbardziej uczonych badaczy nie jest w stanie ogarnąć całości kultury. Co więc mają na myśli kulturoznawcy, kiedy mówią, że zajmują się kulturą? I tu może właśnie trzeba mówić o rewolucyjności pomysłu Pietraszki, pomysłu zresztą bardzo prostego: kulturoznawca powinien zajmować się kulturą. Brzmi to tautologicznie, ale ma głęboki sens, pozwala bowiem wyłączyć z pojęcia kultury wszystko, co kulturą nie jest. W niedługich dziejach słowa „kultura” było ono pojmowane bardzo inkluzywnie – włączano do niego niemal wszystko, co człowiek stworzył w sferze materialnej i duchowej: domy, drogi, sprzęty, maszyny i urządzenia, kościoły, wierzenia, rytuały, zwyczaje i obyczaje, kuchnię, moralność, folklor, muzykę, malarstwo i rzeźbę, literaturę,  teatr i film, cyrk, ale też szkołę, naukę i uniwersytety i tak dalej, i tak dalej…

Każda z tych sfer ludzkiej aktywności oraz rzeczy, które tej aktywności są rezultatem, w jakiś sposób są z kulturą powiązane, zależne od niej i wpływające na nią, ale – powiada Pietraszko – do kultury nie należą. Kultura, można powiedzieć, „przenika” wszystko, co należy do ludzkiego świata, ale nie jest tym wszystkim. Zaproponował więc Pietraszko bardzo ekskluzywne pojmowanie kultury: wyłączył z niej wszystkie ludzkie zachowania oraz wytwory tych zachowań, pozostawił natomiast to, co jest regulatorem naszej aktywności i co ustala jej prawidła, zasady, wzorce. Za ów regulator uznał system wartości. Cokolwiek robimy, robimy to, żeby osiągnąć jakiś cel, a cel jest wyznaczony przez horyzont wartości. I stąd jego bardzo krótka definicja kultury: „jest to sposób życia ludzi podług wartości”. Warto zwrócić uwagę na słowo „sposób” – czyli nie konkretne, nawet najbardziej wyrafinowane zachowania, a ich wzory, rodzaj matryc, schematów postępowania, które zapewniają osiąganie celów zgodnych z wartościami, jakie akceptujemy, wyznajemy i realizujemy. W ten sposób możemy analizować wszelkie ludzkie aktywności i ich rezultaty, pamiętając tylko, że wszelkie działania motywowane są nie tylko wartościami, ale także pożytkami, korzyściami, powinnościami i normami społecznymi. Na rzeczywistość ludzkiego świata składa się bowiem, oprócz kultury, także natura, cywilizacja, społeczeństwo i inne sfery. Koncepcja Pietraszki pozwala rozróżnić te sfery i uwalnia zakres pojęcia kultury od aspektów odnoszących się od tych innych obszarów ludzkiego uniwersum. W rzeczywistości te sfery są ze sobą gęsto splecione i wzajemnie uwarunkowane, ale ich analityczne rozróżnienie pozwala na pochwycenie swoistości oraz zakresu autonomii każdej z nich.

Z.K. Wraz z powołaniem studiów kulturoznawczych powstała inicjatywa napisania przez zespół autorów i wydania Encyklopedii wiedzy o kulturze. Czy ona powstała? Wiadomo, że jeżeli chcielibyśmy, aby taka Encyklopedia  Wiedzy o Kulturze służyła pokoleniom, to praca nad nią wymagać musi  zaangażowania całego środowiska humanistycznego w Polsce, mówiła o tym prof. Anna Zeidler – Janiszewska w Instytucie Kultury i Komunikowania SWPS w Warszawie, zajmująca się filozofią kultury i metodologią badań kulturoznawczych.Co w efekcie się stało, czy mamy taką Encyklopedię?

S.B. Niestety, nie. Na początku lat dziewięćdziesiątych powstało kilka tomów próbnych pod wspólnym tytułem Encyklopedia kultury polskiej XX wieku, bardzo ciekawych, obiecujących i napisanych przez wybitnych specjalistów z Antoniną Kłoskowską na czele. Wydawało je powołane przez Fundację Uniwersytetu Wrocławskiego Wydawnictwo Wiedza o Kulturze, ale rozmiary dzieła przerosły możliwości zespołu wykonawców. Był to zresztą trudny czas transformacji ustrojowej i gospodarczej, dla inicjatyw podjętych jeszcze w PRL-u nie był to dobry okres. Ale idea takiego wielotomowego kompendium wiedzy o kulturze ciągle się odradza. Ostatnio z inicjatywą powrotu do niej wystąpił prof. Ryszard Zajączkowski z KUL-u. Trwają – już dość długo – rozmowy koncepcyjne i programowe, ich końca nie widać, a ponadto takie dzieło musiałoby mieć potężny budżet i cały pułk wykonawców. Klimat dla takich przedsięwzięć wydawniczych na obszarze nauk humanistycznych nie jest zbyt korzystny, dziś łatwiej znaleźć miliony na badania techniczne niż setki tysięcy na humanistykę.

Trzeba by się też zastanowić, czy w dobie internetu, wielkich baz zdigitalizowanych  źródeł i opracowań byłoby potrzebne przygotowanie i opublikowanie tak potężnego dzieła. Dziś właściwie cała przestrzeń internetu jest jedną wielką encyklopedią. Co prawda, trzeba w niej umieć się poruszać, a zwłaszcza umieć odróżnić ziarno od plewy, ale przecież tam jest już wszystko. A jeśli czegoś nie ma, to – jak niektórzy twierdzą – na pewno nie istnieje. Mamy więc magazyn, co prawda nieuporządkowany i wielopiętrowy, ale mamy też możliwości niemal nieograniczonego zeń korzystania.

            Jestem natomiast zwolennikiem ujęć autorskich, czyli syntetycznego, wielostronnego  opisania kultury przez jednego autora, który przyłoży do niej swoją miarę, swoje założenia teoretyczne, swoje kryteria włączenia jednych treści, a odrzucenia innych, a przede wszystkim użyje własnych narzędzi analitycznych i interpretacyjnych, by za ich pomocą stworzyć oryginalne ujęcie, które pozwoli ukazać rzeczywistość przeszłej i współczesnej kultury w świetle teorii dotychczas niedostatecznie wykorzystanej lub całkiem nowej. A takich teorii i perspektyw metodologicznych mamy dzisiaj wiele. Niech więc ze sobą konkurują, niech się uzupełniają, niech pozwalają lepiej zrozumieć coraz bardziej skomplikowany świat człowieka i kultury.

            Na gruncie historii mamy dziś tak świetnie rozwijającą się syntezę dziejów Polski pisaną przez prof. Andrzeja Nowaka, ale i w kulturoznawstwie są już jaskółki takich ujęć, które mogą zastąpić postulowaną Encyklopedię Kultury. Niedawno miałem okazję czytać jako recenzent wydawniczy tysiącstronicowe dzieło prof. Rafała Augustyna, stanowiące przegląd problematyki kulturoznawczej rozwijanej w kilkunastu dyscyplinach.

Z.K. A co zmieniło się od roku 1989? W kulturze zachodzą znaczne zmiany, nowe koncepcje, nowe zjawiska… Pan też tutaj omawiał tę tematykę, i to chyba szeroki temat, może chociaż w przybliżeniu wspomni pan o najważniejszych aspektach? –  Natknąłem się w pańskich pracach na pojęcie mnemotoposu i wykorzystanie go w opisie mnemotopiki polskiej. Na czym polega ta nowość?

S.B. Nowa jest tu terminologia i teoretyczne podejście, ale problem podejmowany był od dawna, bo jest dla wiedzy o kulturze zasadniczy. Chodzi tu bowiem, najogólniej mówiąc, o pamięć. Niektórzy wręcz uważają, że kulturę należy definiować jako zbiorową pamięć społeczności. Bez pamięci społeczeństwo, jak i jednostka, nie tylko traci tożsamość, ale też i możliwość funkcjonowania, dezintegruje się i zatraca w dryfowaniu po przestrzeni czasu, której nie rozumie. Już w społeczeństwach prehistorycznych dbano o zachowanie w pamięci zbiorowej wszystkiego, co dla społeczności ważne: mity o pochodzeniu, przełomowe wydarzenia itd. Dlatego też wyznaczano osoby, których zadaniem było przechowywanie w pamięci wydarzeń istotnych dla funkcjonowania grupy. W Grecji przynajmniej do szóstego wieku p.n.e. istnieli urzędnicy zwani mnemones („zapamiętywacze“), do których zwracano się, by sięgali do swej pamięci żeby rozstrzygali spory prawne, ustalali chronologię, genealogię rodów etc. Ich późniejszych odpowiedników w dawnej Anglii zwano podobnie: remembrancers. Dziś ich funkcje pełnią pamiętniki, kroniki, archiwa, bazy danych, spisane, zdigitalizowane, ale też zwielokrotniane w masowych reprodukcjach teksty kultury. W naszych umysłach pozostają rzeczy najważniejsze, decydujące o nasze tożsamości indywidualnej i zbiorowej oraz o naszych relacjach z innymi członkami społeczeństwa.

Koncepcja mnemotoposów nie sięga tak daleko. Dotyczy fenomenu znanego też jako „miejsca pamięci”. Unikam tej nazwy ze względu na jej nieostrość i potocznie przypisywane jej znaczenie. W języku potocznym często nazywamy miejscami pamięci pewne możliwe do zlokalizowania na mapie punkty w przestrzeni, związane z wydarzeniami niecodziennymi, przełomowymi, ważnymi z różnych względów. Punkty te często w terenie są zaznaczone specjalnymi upamiętnieniami: pomnikami, tablicami pamięci, muzeami itp. Często też widzimy na tablicach informacyjnych napis „miejsce pamięci” o ofiarach, męczennikach, żołnierzach; rzadziej o chwilach chwały, zwycięstwa, sukcesu. Od takich konotacji uciekam właśnie w terminie „mnemotopos”, rezerwując go nie dla nazwania miejsca w przestrzeni, ale właśnie w umyśle i rozumiejąc go jako zespół wyobrażeń i wszelkich treści związanych z tym, co z przeszłości uznane zostało za ważne, konstytuujące nas i naszą świadomość zbiorową. A tam są nie tylko punkty geograficzne, ale także dłuższe procesy, osoby, dzieła, idee. Ważnym dla Polaków mnemotoposem z pewnością jest Pan Tadeusz, św. Jan Paweł II, Jagiełło, Panorama Racławicka i dziesiątki innych fenomenów skupionych wokół ważnych wartości i układających się w mozaikę rzeczy najważniejszych. Mnemotoposy powstają w naszych umysłach i pozostają w nich niezależnie od tego, czy byliśmy świadkami jakichś wydarzeń i czy były to wydarzenia rzeczywiste, czy fikcyjne, czy znaliśmy wybitną postać, czy poznaliśmy jakieś dzieło. Ich trwałość zapewnia bowiem to, iż ich nośnikami są wszelkie teksty kultury, one sumują się w dziedzictwie narodu jako pamięć kulturowa.

Przetestowaliśmy wraz z prof. Bartoszem Korzeniewskim tę koncepcję, zbierając w grubym tomie analizy jednego mnemotoposu. Wydany przez Narodowe Centrum Kultury w 2014 r. tom nosi tytuł Polskie miejsca pamięci. Dzieje toposu wolności i miał inicjować dłuższą serię prac sumujących wieloletnie badania dużego zespołu ludzi. Niestety, NCK nie było zainteresowane jej kontynuacją, pracujemy więc w małym gronie nad skromniejszymi przedsięwzięciami, ale co z tego wyniknie, Pan raczy wiedzieć.

Z.K. Trafiły mi w ręce bardzo interesujące szkice dedykowane profesorowi Stefanowi Bednarkowi „SNY W KULTURZE” (red. I. Topp, P. J. Fereński, R. Nahirny) wydane przez Korporację Polonia 2014 w Warszawie. To propozycja kolejnych badań? – czy może jakiś ukłon kulturalny w pana stronę? – albo nowe zagadnienia, które należy „odespać” czyli zastanowić pana nad ich istotą? – Może pan coś o tym powiedzieć? – jak pan to przyjął?

S.B. To była niespodzianka, jaką sprawili mi koledzy z Instytutu na moje pożegnanie z uczelnią. Nie było tajemnicą, że od kilku lat intrygowało mnie pytanie: czy kulturoznawca może się czegoś dowiedzieć z marzeń sennych? Poświęciłem nawet kiedyś semestr zajęć z jedną grupą studencką na poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie. Rezultatem tych zajęć był wydany własnym sumptem przez studentów Sennik kulturoznawczy – zabawna książeczka, z której można się było dowiedzieć, że studia kulturoznawcze mają też swoją wersję oniryczną. Okazało się – co przecież nie było wielką rewelacją – że członkowie grupy osób przeżywający na jawie pewne wspólne doświadczenia wracają do nich w swoich snach, a te powroty bywają dziwaczne, śmieszne, straszne i wprawdzie nie da się z nich ułożyć żadnej sensownej całościowej narracji, to składają się one na swoistą wspólnotę marzeń sennych tej grupy. Pojawiają się też w nich realia ze świata „jawy”, choć połączone w surrealnych konfiguracjach. Był to więc rodzaj zabawy, ale skłaniała ona do dalszej refleksji i pytań bardziej generalnych: czy można sobie wyobrazić taką wspólnotę snów w wielkiej skali, takiej na przykład, jak naród? W końcu wszyscy Polacy żyjący w PRL-u żyli w podobnych warunkach, mieli podobne problemy, kłopoty, radości i tak dalej. A jeśli w snach przeżywamy to, co się nam wydarza na jawie, to Polaków powinno łączyć jakieś podobieństwo ich snów. I może być ciekawe, w jaki sposób to podobieństwo się ujawni.

            Od kilkunastu lat zbieram, notuję, kompletuję sny Polaków. Oddzielam w nich to, co w ich treści pochodzi z jednostkowych biografii osób śpiących, bo większość snów może być zrozumiała tylko dla śniących, wyławiam natomiast to, co jest rezultatem doświadczenia zbiorowego. Było w historii Polski ostatnich kilku dziesięcioleci wiele takich wydarzeń, które musiały utrwalić się w zbiorowej świadomości, ale też podświadomości. Opublikowałem już kilka artykułów na ten temat, kompletuję książkę, która może się nazywać O czym śnili mieszkańcy PRL-u?. Jest to temat fascynujący, choć trudny, a poza tym ta książka jest spychana na dalszy plan wskutek innych zobowiązań, które mi zajmują czas. Niech pan nie wierzy, że na emeryturze ma się więcej wolnego czasu! Ma się go znacznie mniej, a ponadto deprymuje świadomość, że ucieka on coraz szybciej.

Z.K. Studiował pan z prof. Janem Miodkiem, Markiem Garbalą, Marianną Bocian. Trudny to był czas, powiedzmy jasno, czas marksizmu i senso – stricte komunistycznych rządów, czego nie znosiliście, a najbardziej poetka Marianna Bocian, zwłaszcza gdy wymawiała nazwę Uniwersytetu „im. Bolesława Bieruta”. Widziałem to wiele razy jak emanowała wtedy jej twarz, etc. Wzięła ją później za jakiś czas, po studiach, eSBecja na tzw. „tapetę” i dokuczali jej, bo Marianna odnosiła się jawnie z pogardą do wszelkich insynuacji z ich strony, że niby w jej mieszkaniu trwają jakieś spotkania, że pisze coś nie po myśli rządzącej komuny, etc. A odniosła się do tego, (jak pan wspomina, w książce wspomnień o poetce) w wydanym poza cenzurą w 1978 roku tomie, gdzie napisała:

tym, co pisali donosy z imprez, na których nie byłam
tym, którzy wyzbyli mnie pracy za bycie poetą…

(Życiorys. Z tomu Scalone z rozkładu)

– Wówczas skarżyła się znajomym i przyjaciołom, iż jest śledzona, podsłuchiwana, że kontrolują jej korespondencję, a niektórzy byli skłonni (jak pan napisał dalej w tej wspomnieniowej książce po latach, wydanej niedawno, jako jej bliski przyjaciel) podejrzewać ją, że ma urojenia. A tak nie było. Pan był jakby najbliżej niej. Notabene wspaniale, że doprowadził pan po latach, po jej odejściu, do nadania Jej imienia Bibliotece Publicznej na Nowym Dworze we Wrocławiu – Robi pan wszystko, żeby ją wszędzie gdzie trzeba nobilitować, choćby po latach. To też dobry przypadek bardzo ciekawy jak domniemać należy dla kulturoznawców – Wspomina pan, że wówczas w 1976 roku, „bezpieka” założyła jej teczkę (do której po latach miał pan wgląd)… Z tego co wiedziałem od niej – dwa razy przychodzili po nią. Znałem ją, (jako młodszy kolega od 1980 roku) i wiele mi też później o tym opowiadała, bo byłem zaangażowany w Regionie… W teczce znalazły się wówczas między innymi sprawozdania konfidentów, i jest tam taki zapis: Sytuację w literaturze określa jako podobną od roku 1949, kiedy tak samo istniała bezpardonowa ingerencja partii w sprawy warsztatu twórczego. Twierdzi, że pisze „do szuflady”, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że to, co pisze, nie ukaże się na rynku wydawniczym (…) zna przyjaciół, którzy posiadają kontakty z „Kulturą” paryską i mogą udzielić pomocy w zakresie publikacji jej twórczości na Zachodzie. Rozpowszechnia też informacje, jakoby podpisała memoriał w sprawie projektu Konstytucji, bo jak stwierdza „ktoś w tym kraju musi mieć odwagę” (s.29).

– Jest tu wszystko jasno napisane, ale czy mógłby pan coś jeszcze dodać, może jakaś przygoda? – szerzej o informacji o konspiracyjnych spotkaniach u Marianny w domu?

S.B. Chyba nie brałem udziału w żadnych konspiracyjnych spotkaniach w domu Marianny, nie miałem tez żadnych przygód związanych z działaniami bezpieki. Nie mam dobrych powodów, by się szczycić jakimiś kombatanckimi wspomnieniami. Zdarzało mi się pisywać do wydawanej przez Lothara Herbsta „Obecności”, ale nie były to gesty szczególnej odwagi, wynikały raczej z odruchu. Większe zasługi miała w tym zakresie moja ś.p. Żona, ale i ona nie rościła z tego powodu pretensji do przekuwania tej aktywności na profity czasów transformacji.

Z.K. Panie profesorze bardzo dziękuję za tę rozmowę, a zatytułowałem ją właśnie „Którędy do kultury?”. Teraz widzę, ze sie nie myliłem w tytule, gdyż nakreślił pan dokładnie i bardzo zrozumiale jak powstało kulturoznawstwo, cele i zasadność jego potrzeby. To bardzo ciekawy materiał i wiedza ogólno pojęciowa problematyki kulturoznawstwa, w czym uczestniczył pan czynnie.

S.B. Dziękuję bardzo za interesujące pytania i danie mi okazji do snucia wspomnień o trudnych czasach, których chyba nie zmarnowałem.

– rozmawiał Zbyszek Kresowaty

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko