Zapach dzieciństwa
Nie wiedziałem, że wiersz ma zapach. Wtedy jeszcze
nie wiedziałem, że może nim czarować, przybliżać go i tłumić.
Że może pachnieć jak moja matka, gdy karmiła mnie piersią.
Jak ojciec, gdy wracał od koni ze stajni.
Wiersz może pachnieć. Pachnie w nim czas. Czas o zapachu
matczynej udręki, cudzego lęku, moich obaw,
że nie odkryję słów, nie ujawnię przed światem
jego zapachów mojego dzieciństwa.
Pamiętam lęk mojej matki, pełen łez i obaw, że jej dziecko
udusi szkarlatyna. Nie ona jedna dybała na moje zdrowie,
choroba świętego Wita nie dawała żadnych szans.
Matce miała pozostać jedynie pamiątkowa fotografia z chłopczykiem
– jasnowłosym, jednorocznym dzieckiem z wisienkami w rączkach.
Mój ojciec chrzestny przywiózł świętą wodę z Lourdes —
na pewno pachniała świętością. Jak pachniał mój ojciec,
jak razem z chrzestnym pachnieli, mogę sobie tylko wyobrazić.
Ich zapach był zapachem bimbru z cukrówek i słodkich renklod.
– Czy był to najsłodszy zapach rodzicielskiej miłości?
Jego świętość przełożyła się na śluby złożone przez matkę,
że jeśli wyzdrowieję, zostanę księdzem.
Zapach mirry i kadzidła nie był jednak mi przeznaczony.
Podobnie, jak zapach mojej wsi, która miała już swojego księdza.
Był nim wieczny, prawie święty kapłan Bakinowski.
To on uwolnił mnie od matczynej przysięgi.
Matka Chrystusa nie wiedziała, że jej syn, mając trzynaście lat
będzie nauczał w świątyni. Skąd moja matka mogła wiedzieć,
że jej syn nauczał nie będzie. Że zapachy dzieciństwa,
zamiast białą albą, opasze woalem kolorowych motyli poezji.
Idąc za Norwidem
Wiara moja głęboka jak studnia
w chłód wody w wydające ją źródło
z warstw niewidocznych ale wiadomych
bliskich życiu chociaż czasami zbyt odległych
wiara moja jak woda
i powietrze bez którego nie byłoby ptaków
ptaki są bliskie niebu
tak bliskie jak studnia ziemi
jak światło i noc spokojna
i jej warstwy spoza światła bez których sny
nie byłyby o nas potrzebujących wiary
w źródło życia w jego światło
w studnię miłości
Biała ściana
Leżąc patrzę na białą ścianę
odgradza od nadmiaru myśli
za nią moja biblioteka
czekam na sen
nie wiem gdzie mnie poprowadzi
za tą białą ścianą drzemią od wieków
wielcy tego świata
może któryś z nich mi się przyśni –
może wyśnię jak na zwojach papirusu
też pisze swój wiersz
ściana jest jak czysta kartka papieru
można pisać po obu stronach
on poeta zza ściany
ma pierwszeństwo
może dowolnie pogrążać się w bieli
boję się tej bieli snów
boję się że kiedyś utopię się w jej głębi
strach mnie ogarnia gdy pomyślę
że ci zza ściany też kiedyś zasypiali
z wierszem w głowie
że nawet będąc po drugiej stronie
mogę nie dać sobie rady
nie mam uczulenia na wielkość
jedynie o czym marzę
to raz jeszcze wejść do tej samej rzeki
Moja Via Appia
Dla ciebie czas to kamień
wyrzeźbiłeś w nim Venus
przyciągającą uwagę wędrowca Afrodytę
i zmysłowego Apolla…
Zbudowałeś królową dróg Via Appia
– rzeźbiąc piękno utrwalasz miłość
Kamień utrwalił Wieczne Miasto
podążająca do niego regina viarum ciągnie się
kamienistym zboczem jest cała kamienna
Po obu jej stronach spoglądają oczy kamieni
w głębię kamienistej przepaści katakumb
Nawet niebo kamienne jakieś
jakby na ciężki deszcz lub burzę
Jak wtedy gdy sześć tysięcy ukrzyżowanych
niewolników Spartakusa modliło się o śmierć
Moja Via Appia skręca w lepsze strony
ze świadomością przemijania
upadku imperium rzymskiego starzenia się historii
Kamień wulkaniczny kruszeje
Wiatry czasu szamoczą się ze skałą
jakby piasek był coś wart
– poza użytecznością w klepsydrze czasu
Mój czas to poezja
układam wiersze o zwykłej kamienistej drodze
na której w blasku dnia śpią promienie słońca
w cieniach nocy dojrzewa miłość
czas ziemi otula życie
17. 10. 2019
Zyski i straty
Moi dziadkowie przeżyli dwie światowe
a rodzice – drugą wojnę
Mnie w rodowej kolejności przyszło sposobić się
do trzeciej może ostatniej
na szczęście dotąd nie zaistniałej
Mam już swój wiek i nic nie dziwi starego człowieka
a mimo to wiele rzeczy zdaje się nadal ważnymi
Troska o przyszłość najbliższych wzrasta
wraz z kurczeniem się zakresu trosk o minione
Noce bywają natrętne bardziej niż dni
świadomość ubytku jest nie do zastąpienia
coraz więcej z zakresu posiadania traci na wartości:
moja młodość pierwsza miłość i kolejne utraty
Każda kolejna strata staje się ubytkiem
energetycznego napięcia stygną ścięgna dogasają żądze
i pragnienia wygasa święty ogień Domowe ognisko
dymi już tylko wspomnieniem płomienia
Po drugiej stronie
Byłem tam
ciemno głucho trudno coś zobaczyć
byłem po drugiej stronie zasypanej groty
zburzonego domu opuszczonej wioski
zamkniętego kościoła
byłem po drugiej stronie lustra
ktoś prosił o światło inny pragnął wody
naleganie o miłość niosło się echem
odpowiadało odmową
byłem na krańcu świata
na skraju zapuszczonej przez czas drogi
czasem warto zawrócić zdobyć się na odwagę
przyznać rację innym
przebić mur głową zasięgnąć języka
podnieść rękę na brata w słusznej sprawie
czasami trzeba przekroczyć Rubikon
wejść drugi raz do tej samej rzeki
gdybym nie spróbował nie byłoby tego wiersza
nie wiedziałbym ile potrzeba czasu
by zrozumieć innych
pojąć świat obok
Z miłości do Ziemi
Nie musiałem tego wiersza napisać Niczego nie musiałem
Mogłem uprawiać ziemię którą ukochałem od dziecka
Mogłem też zamieszkać w lesie pozostając nadal człowiekiem
Wybrałem jednak los żołnierza Nie wiedząc co przyniesie
pokój czy wojnę Wyrażając gotowość na najgorsze
byłem skłonny oddać życie za ziemię którą kochałem
Na której moi rodzice ciężko harowali żeby związać dwa końce
życia ze śmiercią niedosytu z sytością
radości z owoców ziemi i bólu ich rodzenia
Byłem gotowy ponosić ofiary Po tę największą
oddania życia za ziemię rodzinną dom pastwisko
dla naszej krowy pole dla starego spracowanego konia
Niczego nie żałuję Nie ponoszę żadnej winy za to
że nie zostałem bohaterem jakiejś głupiej kolejnej wojny
o czyjąś ziemię Mój ojciec pomimo bohaterskich wyczynów
na swoim polu walki o płody rolne też nie został odznaczony
żadnym medalem Ten krzyż który całe życie nosił
należał mu się od samego początku – gdy wyrażając wolę
pozostania rolnikiem oddał się w niewolę Ziemi
Ten krzyż ciąży teraz na jego grobie jak inne krzyże
na grobach wiejskiego cmentarza Mój krzyż niosę jeszcze
na swoją Golgotę wraz z tymi którzy też ukochali ziemię
w innej postaci w innej strukturze wartości
ale w tym samym obszarze znaczeń — Miłości poświęcenia
i trwania do końca Dla Ziemi
Dzierżążno 28. 10.2020
Przezroczysty lot ważki
ważka się składa z
przezroczystych skrzydeł
długiego odwłoka i dużych oczu
bez składania się do lotu
bez ważenia
ważka widzi wszystko
nieważka startuje pionowo
nieważne dla niej poziomy
może też ważyć horyzont
może z zenitem grać
niewidzialnie nieskończenie
składać się z rozległych mas wody
i trzcin i bardzo dużych
jak na ważkę
nieważących nic skrzydeł
ważka się składa z lotu
nieważne dokąd
po prostu leci
Targowisko
Wan Gogh a może Malczewski – obrazy wsi
wciąż tkwią w mojej pamięci
Odświeżają je zdjęcia w starym albumie
a czasem nocne koszmary senne
pękają lustra czasu zgrzytają pordzewiałe zamki
rozsychają się drewniane kubły wysychają strumienie
życiodajnej wody Przed gorączką lipca
nie mają się gdzie ukryć pomidory
W środy po kocich łbach miasteczka Syców
turkocze kawalkada chłopskich wozów
o kołach z żelaznymi obręczami
Roznosi się zapach wsi
Niosą się chłopskie kury – Świeże jaja świeże
Niosą się we wnętrzach zapasek osełki masła
płaty świeżego twarogu kwarty gęstej śmietany
Tylko u mnie panoczku tylko tutaj paniusiu…
Na targowisku jak pod wieżą Babel
zwierzęta mówią wszystkimi językami kwiczą prosięta
Ojciec cierpliwie mnie uczy jak się dobija targu
z kupującymi mieszczuchami
rankiem 18.12. 2018
Dziwny jest ten czas
Nie wiedziałem, że moja wieś zestarzeje się wraz z moim ojcem.
Że czas przygarbi się, zacznie kuleć i będzie potrzebował laski.
Nie wiedziałem, że zestarzeje się czas
mojej wsi, matki i mojego ojca,
że nawet droga wiodąca na pole pokryje się
bruzdami czasu, wtopi w miedzę
oddzielającą wieś od pozostałej okolicy
z miasteczkiem, z bezkresem nieba
– jak plaster miodu przylegającym
do naszego domu – sadu i podwórka.
Nie wiedziałem, że nasza wieś będzie miała twarz starej matki.
Że matka na starość nie będzie pamiętać, iż jestem jej synem.
Migotania
Co mam myśleć o tym wszystkim czego nie ma
a było wokół mnie co wnikało przez pory skóry do środka
docierało do zmysłów do serca wraz z powietrzem
razem z kolorami lata z zapachami wszystkich traw
miękkością tymotki i ostrymi źdźbłami turzyc
z lżejszymi od wiatru piórkami dmuchawców
i z tyloma niezliczonymi migotaniami barw istnienia
co mam teraz po latach trwania w tym cudownym świecie
wypełnionym radością z życia istot mi przyjaznych
powiedzieć synowi który oczekuje na wskazówki
córkom ciekawym jak omijać niebezpieczne rewiry
wnukom które by chciały dowiedzieć się ode mnie
czy jeszcze jest gdzie eksploatować dobro i miłość
co im powiedzieć jakich rad udzielić zabłąkanemu wędrowcowi
każda droga niewiadoma każde losy niepewne
wszystko w tej podróży na rachunek jednej życiowej przygody
każda rada wszystkie wskazówki bez znaczenia
jeśli nie połączysz ich trwale z życiem innych
masz tylko jedną łódź jednego konia jedne wiosła i lejce
i tylko stalowe mięśnie słów kocham życie
pozwolą ci dotrzeć tam gdzie linia ziemi przenika niebo
Odejścia
Koń pierwszy odjechał – zabierając furę
nie był to galop lecz zwykłe człapanie
rytualny taniec odchodzenia w niepamięć
Ojciec kupił za niego kilka drobiazgów
w tym laskę bo jednocześnie wysiadły im nogi
koń swoje zerwał ojcu poszły stawy
Ojciec kupił rower żeby jeździć do sklepu
krów się pozbył tak samo jak trzody
dwie owce zostawił króliki no i święty spokój
Na pewno święty czy czasem nie grzeszył
kładąc akcent świętości na coś czego nie miał
Emerytura rolnicza naga jak jałmużna w poście
wystarczała na lekarstwa reszta rosła w polu
trzydzieści arów zostawili mu przy domu
akurat by posiać trochę ziarna dla kur
utrzymać ogródek matki zjeść zieloną sałatę
i oberwać owoc ze starej jabłoni
Ze zgryzoty popękały zimą pnie starych czereśni
– sad pierwszy odszedł a w nim grusze śliwy
starość potrafi dokuczyć nawet drzewom
Została mu jeszcze pod orzechem ławka
więc siadał na niej drzemał albo patrzył
bez wyraźnego celu przed siebie w horyzont
niekiedy w bezkres niebieskiego nieba
Patrzył nic nie mówił odchodził pomału
na razie tylko w ciszy którą posiał wokół
W pole nawet pośród opłotków już nie wychodził
wiatr tylko się tam błąkał po kryjomu
Odszedł i pies jego tylko kot był cierpliwy
i syn który wyjechał kiedyś jak ten marnotrawny
ale inny przecież bo nie żeby powrócić
Wrócił na chwilę by zobaczyć starość
Łąka ze snu
Ta łąka rośnie i kwitnie tylko w moim wierszu
w rzeczywistości nie istnieje nie ma jej
ani u mojego ojca ani za oknem mojego domu
Ta łąka była na tyle realna na ile realny
był mój ojciec jego też nie ma
ani w zagrodzie pomiędzy domowymi zwierzętami
ani w polu na zagonie owsa
ani nawet pod starą stodołą gdzie razem
gwarzyliśmy sobie o udanych zbiorach
Po tej łące mogę zawsze jeszcze biegać boso
tę łąkę mogę zawsze kosić gdy kwiaty stracą zapach
mogę w wyobraźni i w snach
Szkoda tylko że tak szybko wietrzeją zapachy
i tak szybko mija dzieciństwo
Z ojcem jest zupełnie inaczej bez niego
wszystkie kąty w domu są puste
na podwórzu w sadzie i na polu jest sieroco
Jak w moim wierszu