Wiesław Łuka pisze o NORWIDZIE i Polsce „przemienionych kołodziejów”

2
1002

Będzie także  o  „gorzkim chlebie  polskości”

Tchnąć ducha w prochy Norwidowe – głosił Wiktor Teofil Gomulicki  w ostatnich latach XIX wieku i jeździł po Europie w poszukiwaniu rozproszonych utworów Cypriana Kamila. Tęsknił za nim, już od dziesięciu lat nieżyjącym. Nie mógł darować jakiemuś warszawskiemu dziennikarzowi, który na kilka miesięcy przed śmiercią autora wiersza Fortepian Szopena pisał: w Paryżu, że w przytułku św. Kazimierza, prowadzonym przez zakonnice – szarytki,  „dogorywa Norwid”. W.T. Gomulicki  był pierwszym piewcą wielkości poety(1821 – 1883)…  Pisał o nim jako jedynym z Polaków, który zaskarbił sobie miejsce pośród przynajmniej siedmiu z dziewięciu muz – cór Zeusa w orszaku Apollina.

Czwarty z wieszczów – dopiero w pierwszej dekadzie XX wieku tak go nazwali – W.T. Gomulicki i drugi, wielki admirator  oraz badacz Zenon Przesmycki. A w następnych dziesięcioleciach już wielu krytyków zaczęło uznawać wielkość i wyjątkowość autora Promethidiona.

Moje wspomnienia: określenie –  czwarty z wieszczów – po raz drugi usłyszałam na polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego, kiedy w 1960 roku, w Audytorium Maksimum poetą zachwycał się podczas akademii prof. Zygmunt Jakubowski, ówczesny wicedziekan wydziału. Dwa lata wcześniej usłyszałem w Siedlcach po raz pierwszy, że polska literatura miała czterech wieszczów, gdy pani polonistka z liceum, Natalia Zbucka zachwycała się autorem poematu Fortepian Szopena. Do tego wątku wrócę  kilkanaście akapitów poniżej.

Wielu  literaturoznawców  spuścizny  Norwida nazywa go czwartym wieszczem. A niektórzy raczej wolą opiniować, że wyprzedził o co najmniej dwie dekady dorobek literatury romantyzmu ku następnym, artystycznym prądom. Słucham na You Tubie  wykładu polonisty, profesora Wiesława Rzońcy  z  Uniwersytetu Warszawskiego , który  nazywa Norwida „poetą odrębnym”, „poetą osobnym”,  „poetą międzypokoleniowym”.  Rzońca rozwija: „ To poeta okresu wyczerpywania się romantyzmu na rzecz  praktyczności pozytywistycznej, dochodzącej nawet do bram modernistycznych”. Rzońca cytuje opinię Szymborskiej: „ Nasza Noblistka uważała Norwida  za pierwszego intelektualistę polskiej literatury.  Miała za złe Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu, że w drugiej połowie XIX  wieku nie dopuszczał do druku wielu utworów, głównie poematów,  uznawanych dziś za wielką poezję”. Profesor Krzysztof Trybuś,  polonista  poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza nazywa Norwida przed swoimi studentami: „… Wielkość Norwida jest ciągle odkrywana, bo jest ciągle odczytywana i nie do końca rozpoznana…”. W podobnym duchu snuł opowieść o Norwidzie ponad pół wieku temu Lew Kaltenbergh w ciekawej monografii  Dno czary.        

Pierwsi z krytyków,  którzy nie skrywali własnych kłopotów interpretacyjnych już w latach czterdziestych XIX wieku pisali o „ciemnościach” filozoficznych i formalnych młodego poety warszawskiego. Jednak  nie brakło głosów wyróżniających dwudziestolatka spośród innych rówieśników wypowiadających się wówczas także  „strofami rymowanymi”. Ale najgłośniejszy ton w tamtej poetyckiej atmosferze stolicy po Powstaniu Listopadowym nadawali twórcy tak zwanego romantyzmu krajowego – głównie Wincenty Pol, Teofil Lenartowicz, Władysław Syrokomla, Kornel  Ujejski. Chyba to przyspieszyło decyzję Norwida opuszczenia stolicy  i ojczyzny wymazanej z mapy Europy. Wyjeżdżał  na Zachód niedoceniony artystycznie z pełną świadomością własnej, dość niskiej jeszcze pozycji twórczej. Swój emigracyjny los zagubionego artysty  wspominał po latach, niedługo przed śmiercią:    „Już nikogo nie szukam, żeby mnie zrozumiał w administracji praw moich – bo nie ma z kim gadać, o tym – żaden możny nic nie rozumie…” – cytat za Juliuszem Wiktorem Gomulickim”, synem Wiktora Teofila). Wyjeżdżał  „po cichu” do Drezna, nie skończywszy szkoły średniej, gimnazjum, nie zdawszy matury. Zamierzał doskonalić się w fachu rzeźbiarza. Jeszcze nie zdążył za Odrą opanować „artystycznego” chwytu rzeźbiarskiego dłuta, już zaniosło go do Włoch – Florencja, Wenecja, Rzym. Już się  zakochał w jakiejś Kamili, już się zaręczył, ale  jeszcze szybciej zerwał ten związek, bo właśnie poznał Marię Kalergis –  kobietę o wielkiej – podobno na całą Europę  – urodzie. Była to dama, córka Polki  i Rosjanina w randze  ministra, wydana kilka lat wcześniej za Greka, któremu urodziła dziewczynkę, ale nie zdążyła się nią nacieszyć. Grek okazał się satrapą nie do zniesienia. Rzuciła  zbója.  Cyprian podobno zauroczył się Marią jeszcze w Warszawie.  A teraz spotkał nieformalną rozwódkę w Rzymie i postanowił ją zdobyć. Jednak nie bardzo nęciło go życie rodzinne i ojcostwo, o czym piszą późniejsi  biografowie. Nie trudno  znaleźć w stosach krytyk prasowych i monograficznych również taką opinię: płeć piękną Cyprian Kamil darzył „czułą  pogardą”, bo – przekonywał:  kobiety są często zainteresowane blichtrem  i  „salonowymi balami’. Takie cechy zauważał właśnie u pani Kalergis, z którą podobno spędził jedną noc. Nie była to jednak noc  przynosząca spełnienie obydwu stronom. O tym wielka dama poinformowała przyjaciółkę, bo lubiła – jak to kobieta – zwierzać się i przy okazji plotkować. Ta przyjaciółka zwierzyła się kolejnym przyjaciółkom… Natomiast młodzieniec mimo wszystko pamiętał wielką damę do końca życia; to wspomnienie zrosił łzami nawet na łożu śmierci. Mógł wtedy powtarzać, co dużo wcześniej zapisał: „… Jedyna miłość, która nas nigdy nie zawiedzie, to miłość własna…”. Ale ten artysta nigdy nie zakochał się w sobie – to twierdzą jego miłośnicy i znawcy  jogo twórczości.  

Trudno uporządkować w niewielkiej rozprawce kolejne  miejsca przystanków młodzieńca w jego objeździe europejskiego kontynentu. Można tylko się domyślać powodów częstych zmian tych miejsc. Mamy lata czterdzieste, Wiosnę Ludów, rewolucyjne niepokoje, mamy ojczyznę dawno wymazaną z mapy Europy, a teraz znów „zakrwawioną” przegranym Powstaniem Listopadowym, często nazywanym wojną polsko-rosyjską.  W Berlinie zainteresowały młodzieńca  uniwersyteckie wykłady z filozofii oraz właśnie niezwykłe dyskusje popowstaniowe z rodakami, którzy tu znaleźli miejsce  stałego pobytu jako emigranci. Musiały  to być spotkania i rozmowy nie tyko towarzyskie, nie tylko na tematy artystyczne, skoro  młody poeta wpadł w ręce miejscowej policji i został aresztowany. Niby na krótki czas go zamknięto, ale za to dostał nakaz opuszczenia ziem niemieckich. Znalazł się w Brukseli. Stąd blisko do Paryża, a tu przecież działają liczne  główne ośrodki Wielkiej Emigracji. Tu dopiero buzuje w polskim tyglu polityczno – społecznym. Trzy obozy emigracyjne –  Narodowe Komitety, także Towarzystwa  Narodowe, prawie każde z nich ma w nazwie magiczne słowo  „demokratyczne”. Jednemu przewodzi Joachim Lelewel, jednemu książę Adam Jerzy Czartoryski. Obydwaj obywatele niezwykle aktywni społecznie – przyciągali setki emigrantów, każdy swoich admiratorów, „wyznawców”. Lelewela, słuchali ci niższego stanu. Był wybitnym historykiem, a także  wszechstronnie wykształconym w kilku dziedzinach nauki i sztuki (władał dwunastoma językami). Słuchali go między innymi byli powstańcy – rzemieślnicy, a nawet nieliczni emigranci chłopscy, bo i tacy znaleźli się wśród ponad pięciu tysięcy paryskich uchodźców. Lelewel głosił potrzebę reform – zwłaszcza  w sferze  rolnictwa i życia chłopów. Niezwykłą aktywność wykazywał również książę Adam Jerzy  Czartoryski. To przywódca środowiska Hotelu Lambert, także wybitny polityk  w  skali europejskiej, były minister carskiego rządu. Był także wszechstronnie wykształcony w dziedzinie sztuk pięknych. W Hotelu L. dawał wielokrotnie krótsze i dłuższe schronienie najwybitniejszym rodakom –  emigrantom:  Chopinowi, Słowackiemu, Mickiewiczowi,  jednemu z Kossaków. Tu było także  miejsce  społeczno-politycznych dysput obozu konserwatystów. Lelewel i Czartoryski – dwaj  wielcy politycy, funkcjonujący w dziesiątkach towarzystw, które sami powoływali do działania  lub byli do innych powoływani. Ale jeden nie  znosił drugiego. Mieli już w tamtym czasie coś wspólnego w swoich biografiach – ciążył na obydwu zdalnie orzeczony w Petersburgu carski wyrok śmierci za udział w listopadowej Wojnie Polsko- Rosyjskiej.

Summa – summarum nietrudno przyznać wieszczowi, Adamowi rację, który właśnie w takiej atmosferze  tworzył Pana Tadeusza, swoją epopeją narodową. Kończył ją tymi słowy : „… O tym – że dumać na paryskim bruku/ Przynosząc z miasta uszy pełne stuku/ Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów/ Zapóźnych żalów, potępieńczych  swarów!…”

          A gdzie i o czym wówczas „dumał” pan  Cyprian?  Co mu  „stukało w uszach”? Jakie „potępieńcze swary” go podłamywały  psychicznie ?

 Gdy powstawał epos mistrza Adama, Cyprianek ledwie przestał „nosić koszulę w zębach”  w mazowieckim, modrzewiowym  dworku w Głuchach i w nieodległym pałacyku w Dąbrówce.   Gdy dwadzieścia lat różniej znalazł się w Rzymie przestał występować wyłącznie jako Cyprian… „Dostał” na bierzmowaniu imię  Kamil. Właśnie  zanosiło się na ślub (1843) z mało znaną panną Kamilą. Nieoczekiwanie związek się  rozsypał, bo – przypominam –  wybuchła  miłość poety do pani Kalergis. Kiełkowała również druga miłość – młodzieniec zachwycił się księgami eposu Mickiewicza. Bardzo szybko nawiązał w Paryżu  przyjazne kontakty z „naszymi wielkimi” romantykami,  przyszłymi wieszczami. Z trzecim  – Zygmuntem Krasińskim nawet się zaprzyjaźnił. Swoją filozofią,  wiedzą historyczno- polityczną i elokwencją zbliżył się  także do księcia Adama J. Czartoryskiego. Twórczo dyskutował z nim o sztuce i polityce, miał otwarty wstęp  w Hotelu Lambert. Ujął księcia – Polaka i zarazem Europejczyka. Ujął go pewnego razu głośno wzdychając: „…Gorzki to chleb, ta polskość…”  Książę,  obiecał biednemu młodzieńcowi nawet materialne wsparcie. Niestety – obiecanki, cacanki! Książę nie zrealizował obietnic, bo  – to już wiemy – był trudny we współżyciu. Tymczasem rzeczywistość literacko – wydawnicza, a również malarska i  rzeźbiarska Cypriana Kamila skrzeczała. Nawet dla poznańskiego wydawcy gazety Goniec Polskistrofy Norwida były za trudne w formie i treści. Dlatego ciągle młodemu poecie bardzo rzadko udało się coś wydrukować, co by przyniosło jakiś grosz. Nie na hulanki, ale na codzienne przeżycie.  

Silne słońce Italii i alpejskie powietrze Szwajcarii nie zapobiegły  w „zakiełkowaniu” gruźlicy u  trzydziestolatka. Mało tego – poeta, dramaturg, rzeźbiarz, filozof  poczuł, że słabnie mu słuch i wzrok. Jednak na przekór wszystkiemu – pod pewną ochroną i opieką finansową Władysława hrabiego Zamojskiego –  wybrał się po szczęście z Paryża za Atlantyk. Gdy podróżowali statkiem ( no, bo czym innym mogli?) było dużo czasu dla długich dysput, analiz głębokich myśli. nie zawsze w mig chwytach sensów. Do dziś powtarzamy gorzki aforyzm  Norwida: „… Polacy są wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem…” Hrabia zamojski znalazł w Ameryce podopiecznemu nieźle płatne zajęcie w pracowni graficznej.   Jak długo mógł tam usiedzieć artysta wielu sztuk? Poruszyły go tym razem  nowe wieści z Europy – wybuchła wojna dość blisko dawnych, południowych   granic Rzeczpospolitej  (Rosja contra Turcja). To prawda – za Oceanem nie polskie niebo nad nim – ale polski, moralny nakaz w nim? Dziś byśmy zapytali artystę: po co ci to było – rzucać pracę niby na obczyźnie, ale dającą perspektywę wyjścia z biedy, „ przyjaciółki” głodu?

Dawniejsi badacze, czyli ci z pierwszych dekad ubiegłego wieku, oraz ci późniejsi komentatorzy społecznej spuścizny po „czwartym wieszczu” nie prześcigają się w zachwytach nad  głębią narodowych, patriotycznych, bogoojczyźnianych  wątków myśli Norwida. Natomiast nieustannie słyszymy zasłużony  zachwyt, ale nad jego  spuścizną literacką!

        Powrócił z Ameryki do Paryża. Głuchota i ślepota przyspieszały. Ścigał się z chorobami pisząc wiersze, poematy, sceniczne dramaty, rozprawki filozoficzne, listy.  Tymczasem trudności wydawnicze nie ustąpiły. Dlatego przymieranie głodem już nigdy go nie opuściło. Gdy wybuchł kolejny bunt przeciw wschodniemu zaborcy – Powstanie Styczniowe,  mógł już tylko myśleć o nim z oddalenia. Mógł sobie powtarzać, co wcześniej zapisał: „… Moja wyobraźnia jest klasztorna, a ja jestem jej mnichem…”. Kuzyn, Michał Kleczkowski umieścił już na stałe „wieszcza” w   klasztornym przytułku św. Kazimierza wśród zakonnic – Służebnic Maryi. Tam popłakiwał nie tak rzadko, ale nikomu się nie skarżył. Może się pocieszał tym, co przed kimś kiedyś wyznał w tonie ewangelicznym: „… Szczęśliwi, którzy teraz płaczecie, bowiem, kiedyś śmiać się będziecie…”  Wiemy, że płakał, bo to zapisano, ale nie wiadomo, gdzie szukać i znaleźć odnotowań o śmiechu. Może dlatego, że uznał za pewnik to, co napisał w jednym z listów do księcia Władysława Czartoryskiego, syna Adama Jerzego (przypominam: ten wielki książę obiecał Cyprianowi wsparcie materialne, ale nie dotrzymał słowa. WŁ): „…Jeśli chcesz powiedzieć ludziom prawdę, raczej rozśmiesz ich, inaczej cię zabiją, bo kto prawdę mówi, ten niepokój wszczyna…”  Sam potrafił rozważać  poważne prawdy, a śmieszne frazy trudniej mu wychodziły spod pióra i atramentu.  Oto jedna z nich, nielicznych, wysłana listem do hrabiny Konstancji Górskiej: „… Europa, jest to stara wariatka i pijaczka, która co kilka lat robi rzezie i mordy…”

Wróćmy do poezji. (Lubię dygresje : W dziesiątej klasie,1957 – 1958,   siedleckiego liceum  Żółkiewskiego moja polonistka, pani Natalia Zbucka przygotowała na kolejną rocznicę śmierci Norwida coś zaskakującego. Była jego wielką miłośniczką,  więc nakazała dziesiątce licealistów pamięciowe opanowanie poematu Fortepian Szopena i zaprezentowanie go  przed porannym apelem wszystkich klas licealistów ustawionych w niemałym tłoku na klatce schodowej. Mnie przypadła X, finałowa część poematu, która do dziś tkwi mi coraz słabiej w pamięci: „ … Ten, co Polskę śpiewał  od zenitu/ Wszechdoskonałości  dziejów/ Wziętą pieśnią zachwytu/ Polskę – przemienionych Kołodziejów:/ Ten sam – runął na bruki z granitu!/ I oto, jak zacna myśl  człowieka/ Poterany jest gniewami ludzi/ – Tak od wieka/ Wieków – wszystko, co zbudzi/ … Lecz Ty, lecz ja , uderzmy w sądne pienie, /Nawołując: „ Ciesz się, późny wnuku,/ Jękły martwe kamienie:/ – Ideał sięgnął bruku!” … Koniec dygresji. WŁ)

Co mam zacytować z epokowego wydania Cyprian Norwid – pisma wszystkie (Państwowy Instytut wydawniczy MCMLXXI, 1971) w opracowaniu Juliusza Wiktora Gomulickiego, syna Wiktora Teofila?  Oto wiersz z 1856 roku już trzydziestopięcioletniego autora,  utwór świadczący, że szkolnie „ niedokształcony” autor (przed dziesięciu laty,  bez zdanej w Warszawie matury, na zawsze opuścił kraj ojczysty )–ogarniał znakomicie   miejsca, czasy i ludzi; i oddał cześć wielkim. Utwór właściwie bez tytułu: „… Coś ty Atenom zrobił Sokratesie,/ Że ci ze złota statuę lud niesie,/ Otruwszy pierwej?…// Coś ty Italii zrobił, Alighieri,/ Że ci dwa groby stawi lud nieszczery,/ Wygnawszy pierwej?…//Coś ty Kolumbie, zrobił Europie,/ Że ci trzy groby we trzech miejscach kopie,/ Okuwszy pierwej?…// Coś ty, Kościuszko, zawinił na świecie,/ Że dwa cię głazy we dwóch stronach gniecie,/ Bez miejsca pierwej? //… Coś ty uczynił światu Napolionie,/Że cię w dwa groby zamknięto po zgonie,/ Zamknąwszy pierwej? //…Coś ty uczynił ludziom Mickiewiczu?….Każdego z takich jak Ty świat nie może/ Od razu przyjąć na spokojne łoże…”

 Analizę i komentowanie innych wierszy, poematów, dramatów scenicznych, rozpraw filozoficznych  Norwida zostawmy autorom monografii. Wiele ich już napisano i jeszcze niejednej należy się spodziewać. Wszyscy autorzy dużych opracowań zaczynali od jego wierszy mówić i pisać o „czwartym wieszczu”. Również ojciec i syn z rodu Gomulickich od tego zaczynali. Najpierw  Wiktora Teofila,  poetę i historyka literatury,  nazwano na początku XX wieku pierwszym Norwidowcem, a długo potem (przypominam 1971 rok) jego  syn Juliusz Wiktor wydał 11 – tomowy zbiór wszystkiego, co Norwid po sobie pozostawił. Mówię o Gomulickich   a właśnie trzeba obowiązkowo przywołać  wielkiego polonistę, Zenona Przesmyckiego (Miriama ), który zapisał się złotymi zgłoskami w dziele poszukiwania i znajdowania rozproszonych po Europie utworów  Cypriana Kamila. Poszukiwaniem jeszcze nie ma końca.  A dla ścisłości smutna ciekawostka – nie wszystko się ukazało, ponieważ natychmiast po klasztornej śmierci wyjątkowego „pensjonariusza”(23 maja 1883) paryskie zakonnice spaliły  to, co on, wynędzniały po sobie zostawił. Powtarzam – parę miesięcy  wcześniej warszawska gazeta donosiła: W przytułku św. Kazimierza „dogorywa Norwid”.

 Pan Jacenty Matysiak,  księgowy w Norwidowskim, mazowieckim  powiecie wyszkowskim, prezesuje Fundacji „MUZEJON  NORWID”. Cyprian  Kamil – Ksawery Gerard  Walenty  herbu TOPÓR  –  urodził się we wsi Głuchy, w  modrzewiowym dworku szlacheckim. Trzy lata  później, po śmierci matki, wzięła go na wychowanie do swego pałacyku w pobliskiej Dąbrówce prababka,  Hilaria z Buynów Sobieska. Cyprianek w szkolnych latach  nie ukrywał przed kolegami i nauczycielami ,  że płynie w nim także krew  królewska po Janie III…. Obecnie księgowy, magister Matysiak,  prezes MUZEJONU –   wraz z szefostwem Fundacji  przygotowuje się do uczczenia dwusetnej  rocznicy urodzin Wielkiego Rodaka. Najtrudniejsza sprawa, to zdobicie paru milionów złotych na remont pałacyku w Dąbrówce, bo jego stan budowlano – techniczny pozostawia sporo do życzenia. Szef Fundacji chce wierzyć, że z pomocą przyjdzie fundusz unijny. Magister  – księgowy jest zakochany w wierszach Norwida. Ma je w kilku tomikach. Gdy go dopadną smutne myśli, a u sześćdziesięciolatków + nie tak rzadko rodzą się takie różne wątpliwości.  Jeśli je poczuje,  wystarczy, że przywoła z pamięci któreś z ukochanych strof Norwida. Powtarza je w skrytości ducha albo głośno czyta. Wówczas czuje się tak, jakby był pogrążony w modlitwie. Żaden z  tych utworów ani razu mu się nie znudził. Każde jego powtórzenie odbiera jako odkrycie czegoś nowego. Poprosiłem prezesa Jacentego o ujawnienie wiersza najukochańszego. Oto on – Pielgrzym: *„ Nad stanami jest i  stanów – stan, / Jako wieża nad płaskie domy/ Stercząca, w chmury…/ * Wy  myślicie, że i ja nie Pan,/ Dlatego, że dom mój ruchomy/ Z  wielbłądziej skóry… / *Przecież ja – aż w nieba łonie trwam,/ Gdy ono duszę mą porywa, jak piramidę!// * Przecież i ja – ziemi tyle mam,/ Ile jej stopa ma pokrywa,„

        „Czwarty wieszcz”, herbu TOPÓR, w pokorze wyznaje w Pielgrzymie, że nie posiada ziemskich arów i hektarów, zgonów  na własność ( jak na szlachcica przystało). Ale pół świata zobaczył i jeszcze więcej przemyślał, opisał i przybliżył milionom. Nie tylko świata, ale także wszech… Jak cenne  są jednak  nasze  męki nad  frazami, by choć małą cząstkę z nich uznać za własne i przeczytane ze zrozumieniem.  

PS: Na wrześniowe uroczystości  przy odnowionym pałacyku w Dąbrówce staną stoły tak ustawione, aby na nich się pomieścił tort tak wielki, że obdzielenie nim nawet tysiąca gości nie będzie problem.      

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Dwór Dybowskich, który chciałaby odnowić Fundacja Museion Norwid znajduje się w Dębinkach, a nie w Dąbrówce. I parę takich niedokładności jest.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko