Suche bodiaki trzasnęły pod naciskiem długiej, kosmatej stopy gdy słońce chowało się już za stepem posyłając mu ostatnie iskry, karmazynem malując jeszcze gęstwiny burzanów lekko falujące w podmuchach wieczornego wiatru.
Biegł od strony rzeki przecinającej strefę leśno – stepową, rzeki, której brzegi porastały prastare bory pełne wszelkiej zwierzyny; obok turów, dzikich świń, saren i rysiów – żyły tam watahy szarych wilków nocą wyjących na tle wielkiego, srebrzystego Księżyca.
Miejscami zapadłe brzegi rzeki zajmowały mokradła porośnięte rozmaitymi krzewami gdzie można było znaleźć schronienie, zwłaszcza, gdy inność zmuszała do opuszczenia świata dzieciństwa.
Gdy tuż obok budziła bestię.
Na horyzoncie czerniał już cel wyprawy: stosunkowo niewielkie, ludzkie osiedle, otoczony ostrokołem chutor gdzie na wzór większych siedzib chroniono się nie tyle przed dzikimi zwierzętami, co przed zagonami Tatarów zapuszczających się daleko na północ, czasem aż pod strzeżoną przez rotę siedzibę księcia stojącą nad Sułą.
Zresztą – bez wsparcia książęcej armii ten oraz inne chutory szybko zostałyby zmiecione przez dzikich z Budziaku.
Dumne, opancerzone, uzbrojone w szable i pistolety wojsko, od dawna penetrowało step na stałe stacjonując w Łubniach i w Chorolu; okresowo zaś niemal stukonną chorągwią rozkładało się między innymi w pobliskich Suchakach, całkiem sporej wsi.
Kosmaty przybysz tymczasem widział już poszczególne zaostrzone pale wysokiego ogrodzenia i ciemną sylwetkę wynajętego wolnego co szablą robić umiał nie tylko na wojnie czyli smukłą lecz sprężystą postać Kozaka podchodzącego powoli do kolejnych narożników wieży.
Przybysz usłyszał wówczas charakterystyczny odgłos kopyt, który szybko narastał i przylgnął zaraz do chłodnej ziemi uciszając budzący się zew.
Stosunkowo duży tabun o czarnych, długich grzywach, spienionych, lśniących piersiach i ognistych oczach wpatrzonych w ciemniejącą dal – przemknął tuż obok chłonąc dziką, stepową wolność.
Podnoszącego się z traw przybysza wołała inna krew.
Krew niegdyś bardzo mu bliska, krążąca w żyłach człowieka z czerni, z Zaporoża, Kozaka dumnego z wpisu do pierwszego imiennego wykazu żołnierzy i w pierwszych latach swej kariery walczącego w lekkozbrojnych oddziałach samego króla.
Była to również krew człowieka kadzącego bogatym i gardzącego biedotą, kupionego przez latyfundystę i walczącego odtąd w semeńskich oddziałach księcia Konstantego Wiśniowieckiego.
Jako semen zasłużył na nagrodę: na kniaziowskich ziemiach został właścicielem i naczelnikiem chutoru należącego kiedyś do wielkiego pasa stanic graniczącego z Dzikimi Polami, potem zaś ostatecznie zrezygnował ze swych wcześniejszych planów – życia w siczy.
Była to krew dobrego żołnierza wiernego kiedyś królowi Zygmuntowi, lecz jednocześnie Kozaka mającego wiele na sumieniu – awanturnika i zabijaki strzelającego po pijanemu, często bez ostrzeżenia i nie tylko w przydrożnych karczmach odwiedzanych choćby podczas powrotów z wojaczki.
Człowiek za ostrokołem przywoływał bezwzględną naturą, obrazami z biczem na pierwszym planie, wspomnieniami pełnymi krzyku zrozpaczonego, kilkuletniego chłopca nieświadomego jeszcze własnej odmienności, okładanego nahajem i w końcu – w dziesiątym roku życia wypędzonego z chutoru, z rodzinnego domu.
Owszem, obawa zakorzeniona nie tylko w legendach mogła Kozaka tego usprawiedliwiać, nic jednak nie usprawiedliwia zwykłej podłości wyrastającej do poziomu sadyzmu, przynoszącej wręcz dziką przyjemność.
Biegnąc widział wciąż kosmaty przybysz tak niewiele pojmujące, jasne oczy starszego brata, nienaturalną satysfakcję ojca trzymającego czarny bicz nad okrwawionym, leżącym dzieckiem i słyszał gardłowe słowa mężczyzny skierowane do pierworodnego:
– Chociaż nie był siódmy, to i tak bestia!
Kozak ten zapewne długo nie mógł uwierzyć, że jest szczególnym typem grzesznika, że za wielokrotne zabójstwa niewygodnych osób – usprawiedliwiane czasami przez towarzyszy broni – został ukarany kudłatym potomkiem jak mawiano na stepach mając na myśli drugie życie strzygonia.
Osobiście zaś był przekonany, że przepędzani spod chutoru rozmaici włóczędzy rzucili kiedyś klątwę na jego żonę, Wierę.
Kiedy zaś bicz z każdego powodu spadał na niewinnego chłopca, mężczyzna ten pewnie wyobrażał sobie dwa serca bijące w niepozornej jeszcze piersi i widział ciągle ów niechciany, słabo widoczny drugi szereg spiczastych zębów ujawniony, gdy nieświadome niczego dziecko śmiało się kiedyś do ojca.
Nieopisany żal i lawinowo rosnące pragnienie zemsty ścierały się ze sobą, wyciskały wielkie krople łez spływające po kościstej, owłosionej twarzy mocno zbudowanego i sprężystego przybysza z nadrzecznych mokradeł.
Widział teraz siebie jako kilkuletniego, przerażonego malca szlochającego w lesie otulonym jesienną nocą, malca wypędzonego z jedynego znanego świata chronionego przed złem wysokim, zaostrzonym ogrodzeniem.
Malca rzuconego brutalnie na żer wilczym watahom albo innym drapieżcom gdy przebrzmiały już straszne słowa pana domu :
– Jeszcze jedna wiosna i napije się naszej krwi!
Widział też matkę przytrzymywaną w głównej bramie chutoru przez ojca i Antona, jednego z wynajętych wolnych; matkę od dawna rozdartą wewnętrznie.
Z boku i nieco z tyłu, poza kręgiem światła z pochodni, stał starszy brat i płakał.
Tymczasem odmieniec – zmęczony płaczem i głodny – dostrzegł wówczas dziwne, jakby nieco przygarbione kosmate postacie o nienaturalnie długich ramionach zakończonych szerokimi dłońmi uzbrojonymi w zagięte, czarne pazury.
Postacie leśnych stworów wyłaniały się z gęstej mgły okrywającej grube, wiekowe drzewa i powoli zbliżały się do niego.
Ku swemu zdumieniu, nie czuł strachu a jedynie rodzaj solidarności, zrozumienia; powoli zradzały się w nim prastare więzi i zaczął odzywać się odwieczny zew wspólny dla niego i dla zbliżających się istot.
Dlatego głosy, które wtedy usłyszał (chociaż żaden z przybyłych nie poruszył wąskimi, szarymi ustami ) także nie były dla niego niczym obcym; w żaden sposób nie przekreślały jego istnienia i przede wszystkim – nie sygnalizowały, że jego życie jest jakąkolwiek karą.
Głosy braci z mokradeł witających go bez werbalizacji.
Kolejne noce i dni – już po jego nowym śnie, zrzuceniu starej powłoki i po Przebudzeniu, jak kosmaci bracia i siostry nazywali początek drugiego życia – przebiegały niczym długi, dobry sen, w który zmienił się koszmar życia w chutorze, koszmar zagubionego, bitego dziecka na długo zamykanego w pomieszczeniach gospodarczych, z brudnymi zwierzętami.
Koszmar innego.
Był to sen niezwykły, pełen pokoju i poszanowania innych, kosmatych społeczności, w których rzadko – w przeciwieństwie do świata ludzi – dochodziło do konfliktów.
Był to sen osobliwy jak pierwsza krew wyssana z zająca w otoczeniu takich, jak on, jak pierwsze powiewy swoistej nocy, oszołamiającej przestrzeni i nieopisanej wolności co niosła go przez bezkresny, nocny step.
Zaszczekały psy. Smukły Kozak uzbrojony w guldynkę i obserwujący okolicę z drewnianej wieży, wychylił się z pochodnią, oświetlił przestrzeń z lewej i z prawej strony zataczając szeroki łuk ramieniem, a potem krzyknął w zapadające ciemności:
– Jest tam kto?!
Odpowiedziała mu cisza. Kozak pokręcił głową zawiedziony, mruknął coś o wilkach, potem o Złym, schował głowę i wsunął pochodnię między dębowe belki, po czym przeżegnał się nabożnie i zdjął guldynkę z ramienia.
Nie wiedział jeszcze, że broń ta może zabić jedynie ciało.
Swoją drogą – w razie napadu Tatarów wychylający się strażnik stanowił oczywiście łatwiejszy cel, doświadczenie jednak nie zawsze wystarczało aby zapanować nad podstawowymi odruchami.
Przybysz mocno przywarł do wilgotnej ziemi, zmrużył nieco ciemne, błyszczące oczy i powoli podczołgał się w wyższe trawy, teraz jakby mniej targane chłodnym, wieczornym powiewem.
Musiał posuwać się bardzo ostrożnie, zamierać na dłuższe chwile i coraz częściej nasłuchiwać mając na uwadze przede wszystkim dochodzące już do głosu watahy drapieżników zdolne rozerwać go na strzępy.
Wówczas nawet jego osobliwe, szybko regenerujące się ciało nie mogłoby zrekonstruować oderwanych części, odwieczny program nie mógłby w takiej sytuacji właściwie zadziałać.
Ta myśl wyostrzała zmysły.
Nim dotknął ociosanego, grubego pala z ogrodzenia, zapadła noc głęboka niczym zło, jak mówiono w samotnych chutorach, a niebo pokrywały już niskie, ciężkie chmury i zaczęły spadać pierwsze, duże krople deszczu.
Znów zaszczekały psy co wzięto po prostu za bliskość dzikiej zwierzyny, gdyż pogrążony w mroku step rzeczywiście zaczęły przemierzać coraz liczniejsze i masywniejsze drapieżniki głuchym pomrukiem i wyciem oznajmiające, że oto nadeszła ich pora.
Kosmaty przybysz tymczasem wysunął haczykowate, czarne pazury i powoli zaczął wspinać się po oślizłym już, mierzącym dziesięć łokci ostrokole.
U szczytu ogrodzenia zamarł nasłuchując.
– Wypasanie koni dla kniazia to lepsza robota niż chadzanie do pańskiego lasu – mówił jeden z dwóch czabanów stojących nieopodal. – A i kupić czasem co można bo gospodarz od kniazia dukata rzuci.
– Słusznie prawisz – przyznał drugi koniuch i w szerokim uśmiechu ukazał ubytki w pożółkłym uzębieniu. – Tedy i nabyta w wiejskiej karczmie gorzałka bardziej człeka cieszy i serce niesie przez step.
Rozmawiając jeszcze, odeszli powoli w stronę oświetlonego majdanu gdzie zatrzymał się jeden z trzech Kozaków wynajętych do ochrony chutoru, wolny uzbrojony w szablę i pamiętający jeszcze czas stanicy.
Zobowiązany również do posługi wojennej wedle uznania księcia.
Czabani z kolei, śpiąc w stajni na zmianę, w razie napadu Tatarów lub wszelkiej maści włóczęgów ciągnących z południa, z ogromu Dzikich Pól, winni byli wspierać wąsatych strażników.
Tymczasem wczepiony w pale kosmaty przybysz wciąż nasłuchiwał.
Wzdłuż ogrodzenia przechodziły dwie kobiety a młodsza, mająca może dwadzieścia pięć wiosen, mówiła z satysfakcją:
– Książę tym razem wziął sporo wierzchowców, które sprzeda pewnie gdzieś za Wiśniowcem. Za cztery rzucił trochę czerwonych. Guldynki, karazja czy żupany zawsze jak chleb, Wiero!
– A pewno ! – zgodziła się starsza nie mając tamtej za złe, że zwraca się do niej po imieniu jako synowa chociaż nieraz bywało, że mówiła do niej matko. – Kupcy z południa powinni nadciągnąć jeszcze w tym roku.
Młodsza wcześniej już dostrzegła kosmatego przybysza z mokradeł ukrywającego się za ostrokołem, jednak uśmiechnęła się tylko porozumiewawczo, zupełnie tak, jak do znanego od dawna sojusznika.
Potem oddaliła się obok teściowej a obcy przeczuł coś dobrego i czekał.
Deszcz ciągle siąpił lecz niebawem zerwał się mocniejszy wiatr, zimne strugi jęły zacinać ukoście dlatego ludzie pochowali się gdzie tylko mogli a potem z drewnianego schronienia skorzystały czujne dotąd psy.
Coraz zimniejsze, zaciekle uderzające krople moczyły czekającego uparcie przybysza i pomimo gęstego, szarawego futra pokrywającego mocny, szeroki grzbiet, przenikliwy chłód zaczął mu wkrótce doskwierać.
Wtedy wyczuł posypanego siwizną i nieco przygarbionego, ale wciąż krzepkiego, wysokiego Kozaka idącego powoli wzdłuż ogrodzenia.
To był gospodarz, dumny naczelnik chutoru a niegdyś stanicy wykorzystywanej przez konne straże stepowe, hodowca, który przed udaniem się na spoczynek postanowił sprawdzić czujność obecnej straży, porozmawiać jeszcze z wolnymi i – pomimo złej pogody – życzyć im dobrej nocy.
Czynił tak od lat i od dawna nie było poważniejszego naruszenia dyscypliny ani najazdu Tatarów czy też rozmaitej maści opryszków przybywających najczęściej zza porohów, z rozległego Niżu.
Gospodarz zatrzymał się w zamyśleniu, zdawało się, że za chwilę cofnie się pod najbliższy dach unikając coraz silniejszych, zimnych strug deszczu, ale pozostał na miejscu krzywiąc się i z niesmakiem zerkając w brudnoszare niebo.
To była jedyna okazja!
Przybysz z mokradeł poczuł ów swoisty głos, odwieczny zew Matki Ziemi.
Przesadził ostrokół i na potężnych, ugiętych nogach wylądował tuż przed starszym Kozakiem strząsając z grzbietu fontanny zimnej deszczówki.
Tamten spojrzał skonsternowany lecz po chwili – gdy już uchwycił istotę w lodowatym wyrazie czarno – czerwonych oczu przybysza – zrozumiał, z kim ma do czynienia i otrząsnął się.
Budzący się strach pozostał w tle, Kozak położył dłoń na czarnej rękojeści szabli pamiętającej jeszcze zaciekłe walki z dzikimi hordami z Budziaku, poczuł moc chłodnego metalu, oparcie w jelcu i wysyczał z rodzącą się nienawiścią:
– Ścierwo o dwu duszach powróciło aby pochłeptać świeżej krwi! Zanim moi ludzie spalą cię ostatecznie na majdanie, posmakujesz tego ostrza !
Krzyknął jeszcze w stronę kozackiej straży słyszącej już właściwie podniesiony głos gospodarza, ale broń zdołał wydobyć tylko do połowy.
Nim przybiegli wynajęci wolni oświetlając przestrzeń syczącymi w deszczu, żółtoczerwonymi jęzorami pochodni, starszy Kozak padł z rozpłatanym gardłem i z przerażeniem malującym się w szarych oczach.
Strzygoń przycisnął martwego mężczyznę do ciemnobrunatnej, mokrej ziemi, jednym uderzeniem szerokiej, szponiastej dłoni rozorał mu brzuch z łatwością przecinając odsłonięty żółtoszary żupan, a potem zaczął chłeptać ciepłą, ciemnoczerwoną krew buchającą z ogromnej rany.
Świat zawirował przed oczami odmieńca jak po najprzedniejszym winie, prastare prawo uderzyło taranem natury w nowe etyczne pojęcia, w podstawy chrześcijańskiej wiary, która i tak dawno już została zbrukana na tak zwanych świętych wojnach albo krucjatach, na sprawdzonym nawracaniu pogan mieczem.
Strzygoń poczuł ból: kule z samopałów szarpały kosmate ciało, nie pozwalały już upajać się zemstą, poniżaniem największego wroga.
Straże biegły i krzyczały donośnie dodając sobie odwagi i ostrzeliwały wciąż dziwnego zwierza czując coś więcej niż naturalny strach wynikający z konfrontacji ze znanymi sobie dzikimi zwierzętami.
Coś, co łączyło się być może z przeszłością i bardzo trudno było to zdefiniować.
Strzygoń skoczył na wysokie ogrodzenie zdając się zupełnie ignorować ludzką broń, która wprawdzie raniła go, ale swoisty organizm regenerował się bardzo szybko.
Po chwili dziwny stwór zniknął za ostrokołem a na grubych, mokrych palach pozostały tylko ślady długich, haczykowatych pazurów i liczne szczerby po kulach z czarno prochowych samopałów.
Trzymając w ręku kopcącą pochodnię, czarniawy Kozak ze straży o imieniu Anton pamiętający jeszcze stanicę, zbliżył się z drżeniem do zalanego krwią trupa gospodarza i pochyliwszy się nad nim wykrzyknął strwożony:
– Jezus, Maria! Co to było?! Co zabiło Ostapa?!
– Wyglądało na strzygonia – odezwał się inny z Zaporożców, wielki chłop o imieniu Dymitr, zerknął na tamtego wymownie a potem uczynił nad trupem znak krzyża.
– Przecie się domyślacie …
Starsza kobieta podeszła z tyłu, zawiesiła głos i ocierając łzę, prawie obojętnie spojrzała na tego, który jeszcze tak niedawno był przecież jej mężem i czynił wielkie plany chcąc poszerzać hodowlę dla księcia.
A krew gospodarza mieszała się z deszczówką i coraz jaśniejsza – rozlewała się po ciemnobrunatnej ziemi.
* * *
Artem Kindraczuk. Wysoki, dobrze zbudowany semen z czarnym osełedcem noszonym na wzór Zaporożców, zwinął czerwono – złoty płaszcz z karazji, położył go sobie pod głowę, potem wyciągnął nogi, oparł je na kulbace i przymknął oczy czując znużenie wielogodzinną jazdą wzdłuż Dniepru.
Głośne rozmowy pocztowych przy kartach mieszały się z wykrzykiwaniem handlujących obok i ze szczękiem obozowych naczyń, w których pachołkowie przygotowywali już wieczerzę.
Chorągwie rozłożyły się trzema okazałymi obozami na wysokości ostatniego progu skalnego ciągnąc na Niż gdzie – zgodnie z rozkazem młodego księcia Jaremy przebywającego jeszcze za granicą – należało przykrócić tatarskie swawole.
Ordy koncentrowały już bowiem siły do nowych najazdów a na południowym – zachodzie podchodziły aż pod Kamieniec nazywany przedmurzem chrześcijaństwa albo bramą do Polski.
W skład wojsk Konstantego, który był faktycznym dowódcą przede wszystkim na własnych ziemiach, to znaczy w okolicach Łubni, Chorolu czy Wiśniowca, wchodziła głównie lekka oraz ciężka jazda.
Na Dzikie Pola skierował książę dwie chorągwie semenów oraz rotę husarii i już wtedy czynił odpowiednie zabiegi, aby ściągnąć do swego wojska przede wszystkim dobrych, ciężkozbrojnych towarzyszy – bitwy z Tatarami zawsze wiązały się ze stosunkowo dużymi stratami osobowymi.
Zwerbowanie husarza zaś łączyło się ze sporym kosztem, zwłaszcza, że dla żołnierzy tych wywodzących się przecież ze szlachty, służba w wojskach królewskich czy hetmańskich była bardziej zaszczytna, budziła większe poważanie.
Co innego lekkozbrojni – tu zawsze można było powiększyć wojsko wciągając chłopów czy Kozaków na posługę wojenną z pominięciem rejestru, czyli w razie konfliktów zbrojnych ściągając ich w szeregi w zamian za pańszczyznę.
Natomiast dla młodego Jeremiego, pełnego zapału do wojaczki i oddania dla sprawy, Niderlandy stały się pierwszym doświadczeniem wojskowym.
Artem westchnął walcząc jeszcze z ogarniającą go sennością.
Kolacji nie musiał jeść, a straże już rozstawiono i to one w najbliższym czasie zostały zobowiązane do nasłuchiwania i wypatrywania wrogich zagonów.
Czując ciepło dochodzące od najbliższego ogniska, powoli podniósł się po czym odpiął czarną szablę – dar od towarzysza Łahiszyńskiego za głowy ocalenie w potykaniu się z Tatarem.
Jako semen i żołnierz oddziałów wspierających ciężkozbrojne hufce, uratował kiedyś dowódcę husarzy i chociaż nie było to jego podstawowym obowiązkiem, szlachcic zapragnął odwdzięczyć mu się jakoś szczególnie.
Czarna szabla zaś stanowiła rodzaj wywyższenia walczącego Kozaka.
Artem rozłożył karazję w barwach Korybuta, położył na niej szablę a potem okręcił ją płaszczem i znowu wyciągnął się na wygniecionej trawie pod głowę podkładając trochę sztywniejszą, ale wciąż miękką ‘’ poduszkę’’.
Zanim ponownie ogarnęła go senność, rozpiął watowany, szaroniebieski żupan i poluzował szeroki, skórzany pas nośny.
Odpłynął jednak w dziwny i straszny zarazem sen: była jesień, stał na majdanie rodzinnego chutoru i z niepokojem patrzył w szare niebo, na którym rozkrzyczane chmary wron walczyły z coraz liczniejszymi, wielkimi sowami nadlatującymi z zachodu chociaż nie nadszedł jeszcze wieczór.
Z tyłu podeszła do niego jego żona, Olga, a kiedy odwrócił się i spojrzał na nią, uśmiechnęła się ze złowrogim cieniem i nagle jej młoda, piękna twarz zaczęła się marszczyć, ciało odpadało gnijącymi płatami a spod nich zaczęła wyłaniać się nowa forma istnienia przypominająca wilczycę…
Przerażony otworzył oczy: był w nocnym obozie, słyszał jego charakterystyczny gwar a po chwili zbliżył się do niego rosły pachołek i oznajmił, że wieczerza gotowa.
Artem zatrzepotał powiekami, kilkakrotnie głęboko zaczerpnął powietrza, podniósł się, pokręcił głową jakby wciąż niedowierzając temu, co spotkało go we śnie a potem wrócił myślami do żony.
Olga. To przede wszystkim dla niej i dla ich wspólnej przyszłości – już jako rejestrowy i wolny – znalazł się na posłudze wojennej gotów dosłownie stracić głowę.
Olga. Piękna i zarazem pragmatyczna kobieta, której zazdrościli mu wszyscy okoliczni mężczyźni i mieszkańcy leśno – stepowej strefy.
Olga. Namiętna kochanka z uśmiechem przyjmująca od niego stepowe kwiaty i licząca czerwone za konie oddane księciu Konstantemu.
Olga. Niedoszła matka wierząca jednak w macierzyństwo i dlatego często, kiedy leżała przytulona do jego boku, mówiła o konieczności wezwania medyka.
Kiedy przybył on wreszcie do samotnego chutoru omiatanego chłodnym, jesiennym wiatrem i zbadał Olgę, orzekł trochę przygnębiony, że trzeba mieć nadzieję.
Olga. Melancholijna i odległa, niespokojna, jakby bez przyczyny wybuchająca gniewem, wychodząca przed dom i długo wpatrująca się w gwiazdy albo uciekająca w noc, na step – zupełnie jak ktoś, kto nie potrafi przeciwstawić się swojej drugiej naturze.
Olga. Wracająca do domu brudna i dysząca, niczym ryba wyrzucona na brzeg rzeki.
Olga. A teraz ten straszny sen!..
Cóż, trudności młodej kobiety z zajściem w ciążę mogły być przyczyną bardzo dziwacznych zachowań, z pragnieniem zdobycia większej siły i niezależności od natury na czele.
Zarówno siła, jak i niezależność od wieków kojarzone były z wilkami, życie Olgi zaś bez wątpienia wpływało na jej męża, co z kolei mogło rysować treść jego snów.
Niewątpliwym zaprzeczeniem koszmaru stał się obraz pożegnania przed jego ostatnią wyprawą na Niż, wspomnienie, które pojawiło się nagle i silnie pokrzepiało, podnosiło przerażonego Artema na duchu i w dużej mierze odzwierciedlało jego odczucia dotyczące związku z Olgą.
Stali oboje na dziedzińcu chutoru, przed jego główną bramą i kanciastą, dębową wieżą omiataną chłodniejszym, wczesnojesiennym wiatrem.
Artem, już przepasany i uzbrojony, czule objął i pocałował Olgę a ona uśmiechnęła się zalotnie, potem nagle spoważniała, spojrzała mu głęboko w oczy i powiedziała:
Niezależnie od tego, co się stanie, pamiętaj, że cię kocham!..
Musiał przyznać sam przed sobą, że słowa te co najmniej go zaskoczyły.
Myślał o nich przez jakiś czas, brał pod uwagę potencjalny napad Tatarów czy wszelakich opryszków przemierzających tereny graniczące z Niżem, potem jednak uspokoił się mając na uwadze doświadczoną ochronę chutoru i stosunkowo częste książęce patrole przeczesujące między innymi tamte okolice.
Milej było przecież wspominać chwile, kiedy ukochana kobieta kładła się wieczorem obok a on naprawdę czuł jej miłość.
Słowa Olgi wyciskały łzy szczęścia i żyły w nim przez długie dni i noce, kiedy to coraz bardziej znużone chorągwie księcia posuwały się wzdłuż Dniepru wyczekując pierwszego starcia z Tatarami.
Kiedy rosła tęsknota za żoną i domem.
Natomiast kilka lat wcześniej, jeszcze jako kawaler, Artem chciał hodować konie, książę jednak chutorem nagrodził jedynie jego ojca, Ostapa by ten jako przedniejszy żołnierz na pańskie chodzić nie musiał, a za końską posługę czerwone czasem dostawał.
Jego pierworodny mógł zostać właścicielem byłej stanicy , ale dopiero po śmierci ojca wzywanego jeszcze niekiedy na wojnę, gdy Tatarzy, prowadzeni przez samego Chana większą siłą stawali u wrót Rzeczpospolitej ciągnąc aż z Krymu.
Wtedy zresztą i wynajęci wolni pełniący w chutorze rolę straży i obok książęcego żołdu otrzymujący od Ostapa dodatkowe grosze, zapewne poszliby do bitwy, na Zaporoże w domostwie pozostawiając jedynie kobiety i koniuchów; ci z kolei również potrafili używać rozmaitej broni w przypadku napadu włóczęgów, opryszków czy niedobitków tatarskich.
Artem zaś przez dłuższy czas pracował w książęcym lesie, pańszczyzna ta była mu jednak nie w smak.
Zresztą nie tylko jemu.
Ostap jako naczelnik chutoru i w ogóle Kozak liczący się u księcia Konstantego, uprosił go kiedyś o rejestr dla syna, dlatego od tamtego czasu Artem otrzymywał niewielki żołd i kilkakrotnie, zobowiązany rejestrem, uczestniczył w wyprawach na Zaporoże objęty wówczas większą lafą.
Nawiasem mówiąc – magnaci niezbyt chętnie zwiększali liczbę rejestrowych bo wiązało się to ze sporymi wydatkami, z drugiej jednak strony pragnęli zachować swoje rozległe ziemie i bacznie obserwowali starania króla, który poprzez rejestr mnożył stałą armię.
Widmo monarchii absolutnej nie było im w smak.
Natomiast w 1625 roku, kiedy to Artem stał się rejestrowym, Ordynacja kurukowska ustaliła wysokość rejestru na sześć tysięcy semeńskich szabel.
Artem od zawsze preferował wojaczkę.
Wspierany przez ojca, cichcem uczył się fechtunku, natomiast zarówno ciężkozbrojni towarzysze książęcy, jak i dowódcy lekkiej jazdy znani byli z uczciwości w wypłacaniu lafy otrzymanej od rotmistrza.
I jedni, i drudzy zamawiali i kupowali w mieście porządne mundury z sukna w barwach Korybuta, a czasem nawet gorzałkę i przedni miód.
Jedząc pieczeń z suhaka, pokrzepiony ostatnim obrazem żegnającej go Olgi, Artem rozmyślał o ich wspólnej przyszłości, o żonie, którą mimo wszystko kochał i chciał przychylić jej nieba.
Pocieszał się więc i wierzył, że to był tylko zły sen wynikający z małżeńskich przeżyć, że Olga będzie jeszcze całkowicie zdrowa i doczekają się potomka.
A jeśli udałoby mu się przetrwać kilka kolejnych wypraw na Dzikie Pola, mógłby odłożyć więcej złotych, kupić jakieś domostwo z kawałkiem ziemi, najlepiej daleko od pańskich włości aby między wyprawami wojennymi hodować własne konie.
Gdyby mógł robić to z Olgą, byłby naprawdę szczęśliwy!
– Strzyga! – dobiegł go głos jednego z pocztowych, który wcześniej innemu żołnierzowi usiłował sprzedać czapkę żądając pięćdziesięciu groszy.
Przeciętne semeńskie nakrycie głowy – podbita futrem, czasem nieco czubata czapka – nie kosztowało bowiem więcej niż czterdzieści groszy.
– Ale wielka! – mówił skonsternowany Kozak wskazując innym rzeczywiście nienaturalnie ogromną sowę podobną do uszatki błotnej, która usiadła na czarnym, łukowatym konarze starego dębu, dziwnie mocno świeciła wielkimi, czerwonymi oczami i jakby w ogóle nie przejmowała się bliskością ludzi.
Żołnierzeprzerywali rozmaite obowiązki i czynności, chwytali najbliższe pochodnie i kierowani przede wszystkim ciekawością – szli czym prędzej we wskazane miejsce, nierzadko poza żółtopomarańczowy krąg ognisk stanowiący dodatkowe zabezpieczenie właśnie przed dzikimi zwierzętami.
Nawet porucznik Jodłowski i chorąży Galiński ruszyli w tamtym kierunku rozkazując nielicznym aby pozostali na miejscu, dlatego rotmistrz Daszkiewicz, początkowo patrzący na to ze zdumieniem i zmarszczonymi brwiami – w końcu poszedł za większością nakazując jednak, aby nie wychodzono poza ogniowy krąg.
– To strzyga! Uważajcie! – usłyszał znowu Artem.
Pozostawał wciąż na swoim miejscu jako jeden z tych, którzy najbardziej wzięli sobie do serca polecenia przełożonych chociaż nie dotyczyły one walki z ordą a straże rozstawione wokół obozu i tak czuwały.
Poczuł jednak silny niepokój. Obrazy małego Kiryła obitego nahajem stanęły jak żywe, ale młodszy brat uśmiechał się jakoś dziwnie, jakby z cieniem dzikiej satysfakcji zupełnie niepasującym do jego położenia.
Czyżby ojciec rzeczywiście miał rację?
Artem zerwał się na drżące nogi, chwycił pochodnię zatkniętą obok na szczycie prowizorycznego stojaka i energicznie ruszył do innych zgrupowanych już na skraju obozu, przed mroczną ścianą starego lasu graniczącego z wielkimi stepami.
Nie zobaczył już jednak tajemniczej uszatki na konarze dębu – przez żołnierski gwar przebił się trzepot potężnych skrzydeł a potem dostrzeżono sylwetkę drapieżnego stworzenia majestatycznie sunącą ponad głowami zdumionych semenów.
Gdy pohukujący stwór znalazł się najbliżej Artema, oczom Kozaka ukazał się widok nagiej kobiety, której plecy, ramiona i wewnętrzne części ud pokryte były piórami nocnego ptaka.
* * *
Końska szczęka pokryta zaschłymi, ciemnoczerwonymi plamami krwi, ze świstem przecięła chłodne, zaporoskie powietrze i przeleciała tuż nad głową Artema.
Był ranny, przed oczami migotały coraz większe, ciemne plamy, ale wciąż osłaniał się czarną szablą a złoto – czerwony mocny kałkan wiszący na jego zmęczonych plecach i nadal dobrze je chroniący, pozwalał mieć jeszcze nadzieję.
Stosunkowo długi i masywny masłak, którym dysponował czarniawy Nohajec pochylony teraz na koniu, zdawał się być jednak prymitywną bronią i normalnie szabla darowana mu przez husarza powinna była go zniszczyć.
Ale Artem czuł się coraz słabszy, rana barku krwawiła.
Wściekły i bezsilny zarazem – chwilami widział rosłego rotmistrza Daszkiewicza walczącego w środku chorągwi; dowódca wyróżniał się brakiem czapki, jasną, rozwianą czupryną i karmazynowym kontuszem.
Ciął szablą na prawo i lewo eliminując kolejnych, stających z nim do pojedynku, na ogół niewysokich, krępych wrogów noszących czasem lamelkowe zbroje wykonane przeważnie ze skóry lub rogu.
Lojalnie osłaniano rotmistrza niejednokrotnie odnosząc poważne rany, podobnie jak wszystkich ciężkozbrojnych towarzyszy ruszających teraz do drugiego ataku w odległości około trzech staji od miejsca zmagań lekkozbrojnych.
Kilkuset wojowników nierzadko dysponujących sławnymi już łukami refleksyjnymi wyprawiło się na Zaporoże najprawdopodobniej w celu wzięcia jasyru.
Stanowili oczywiście bardzo niebezpieczny oddział nawet dla wprawionych w bojach, uskrzydlonych towarzyszy i zakładano, że w rejonie mogą znajdować się inne, podobne grupy.
Na początku starcia z ordyńcami spotkanymi tuż po ominięciu ostatniego progu skalnego, husarzy przełamali ich szyki stosując mocne, czołowe uderzenie.
Rozproszonych Tatarów zaatakowali semeni chcąc ostatecznie rozbić wroga, ten jednak zdołał ich oskrzydlić, potem pojawił się jeszcze jeden oddział ordyńców i z impetem zaatakował z flanki z każdą chwilą poczynając sobie coraz śmielej.
Dumni husarzy ruszyli już z niewielkiego pagórka szumiąc długimi piórami, wcześniej zaś dzieląc siły na dwa pododdziały, które ponownie miały staranować zbyt pewnych siebie, skośnookich napastników.
Pomimo kałkanów od strzał padło już co najmniej kilkunastu książęcych jeźdźców chowających się często za końmi i doprowadzających w ten sposób do walki w zwarciu, co z kolei przechylało szalę na stronę Kozaków.
Tymczasem asekurowano także – a może szczególnie – walecznego chorążego Galińskiego noszącego Korybuta co powiewał na wietrze i wielu żołnierzom zawsze dodawał sił do walki.
Artemowi też. Ale nie dzisiaj.
Chociaż zaciskał zęby, słabł z każdą chwilą a ciemne plamy utrudniały widzenie.
Kiścień rozdarł mu rękaw żupana, śmigał wciąż coraz bliżej głowy młodego semena i szczerzył końskie zęby pokryte zakrzepłą krwią upuszczoną całkiem niedawno z jego lewego barku dokuczającego mu coraz bardziej.
Pojawiające się uporczywie obrazy Olgi z uśmiechem czekającej w bramie chutoru, wykrzesały z Artema ostatek sił a wściekłość rosnąca w bezsilności zdołała podnieść go w kulbace i unieść jeszcze raz czarną szablę.
Widząc wykrzywioną pogardą smagłą twarz Nohajca, Kozak wychrypiał z dna wrzącej duszy: – Wracaj do Budziaku, śmierdzielu!
Tamten zaśmiał się sarkastycznie ukazując przy tym ubytki w nierównym, pożółkłym uzębieniu otoczonym ciemną, sterczącą szczeciną zarostu, po czym kolejnym uderzeniem masłaka niemal wyrzucił Artema z siodła.
Na szczęście ten zdołał osłonić się szablą, a już po chwili wyprostował się, ryknął gniewnie i resztką zebranych sił – stojąc mocno w strzemionach – zaczął razić przeciwnika serią potężnych cięć znad głowy.
W pewnym momencie – masłak pękł z głośnym trzaskiem.
Kolejnym uderzeniem z góry Artem rozpłatał czaszkę zaskoczonemu Tatarowi.
Widząc już bardzo niewiele poprzez tańczące przed oczami ciemne plamy, młody Kozak zaczerpnął głęboko powietrza i sięgnął po bukłak z gorzałką, która pobudziła go na krótko.
Zachwiał się jednak potężnie widząc kolejnego przeciwnika machającego już prowokacyjnie większą chyba jeszcze końską szczęką zatkniętą na brązowawym masywnym drzewcu.
Szczęśliwie obok pojawił się wierny towarzysz, niejaki Serhij, który odpiął od pasa bandolet, podjechał z boku i zdzielił nim w głowę zapalczywego, ciemnookiego wojownika posyłając go tym samym na ziemię.
– Dziękuję – wymamrotał Artem i tym razem drżącymi, zakrwawionymi rękami przechylił bukłak z wodą.
– Może i ty kiedyś ocalisz mi skórę – odrzekł Serhij a potem sprawnie podał mu zwinięte ciasno płócienne szarpie i pomógł właściwie założyć opatrunek na krwawiący bark.
Gdyby nie kałkany, semeni zginęliby w tym czasie: tarcze noszone przez nich na plecach osłoniły ich przed kilkoma strzałami wypuszczonymi przez wrogich wojowników wciąż nacierających z flanki.
Artem zaklął cicho czując lekkie ukłucie grotu i spojrzał w tamtą stronę – pierwsza grupa ciężkozbrojnych uderzała właśnie w Tatarów z ogromną siłą odrzucając ich w tył razem z wierzchowcami.
Krzyk poranionych i umierających wojowników, zawieszonych jak szmaciane kukły na husarskich kopiach, mieszał się ze szczękiem broni, trzaskiem łamanego drzewca i przedśmiertnym rżeniem koni upadających na ziemię poznaczoną głębokimi śladami kopyt.
Przerażone grupki rozbitych Nohajców zaczęły umykać z pola walki.
Ścigano je rąbiąc szablami jak popadło a wizja zwycięstwa podniosła również Artema i na tyle dodała mu sił, że ruszył ostro za siepaczami niesiony ciemnymi skrzydłami drapieżnika przenikniętego pragnieniem mordu.
Uciekający Tatarzy sięgali do sajdaków i wypuszczali dziesiątki strzał, nie pomogło im to jednak zachować życia, bowiem rozsierdzeni Kozacy unikali tych pocisków przechodząc nawet pod brzuchami pędzących koni.
Potem dopadli przerażonych, ciemnowłosych wojowników.
Artem, nie czując już bólu ani zmęczenia, wznosił ramię jak w amoku tnąc szablą wyciągnięte w obronie ręce, piersi, lamelkowe zbroje i wykrzywione przedśmiertnym strachem smagłe twarze ordyńców.
Osłabienie jednak powróciło – wszystko wokół zaczęło się zacierać, rozmywać a wszelkie odgłosy docierały do Kozaka jakby z dala i znacznie wyciszone zdawały się być nie w pełni realne.
Kiedy więc ujrzał przed sobą pojedynczych tatarskich uciekinierów zanurzonych w panoramie stepu podobnego do falującego, szarozielonego morza wypełnionego rozpływającymi się czarniawymi trupami i fragmentami porzuconej broni wyglądającej niczym połamane maszty okrętów – znowu potężnie zachwiał się w kulbace.
Gdyby nie czyjeś mocne ramię, niechybnie runąłby na ziemię.
Stracił jednak przytomność, a na dobre ocknął się dopiero po kilku godzinach czując szarpie uciskające ranę i słysząc charakterystyczny obozowy gwar, a następnie mocne, donośne słowa Daszkiewicza:
– Zwycięstwo jest całkowite, bracia! Łupy podzielimy, swoich zbierzemy i godnie pochowamy. A potem – powrót!
* * *
Bellator Szary. Wojownik znany dotąd w społeczności z mokradeł jako Kirył Drugi rozejrzał się energicznie oceniając pozycje osobników watahy po czym stanął niezwłocznie z prawej strony Myślowca, który przyklęknął już, pochylił masywną, kosmatą głowę, obiema dłońmi dotknął skroni i wysłał ku leśnym drapieżcom polecenie odejścia.
Wilki zatoczyły krąg. Ich przednia straż pełniąca również funkcję tropicieli, wcześniej już wypatrzyła pierwszą ofiarę, tak jak inne osłanianą teraz przez kilku myśliwych.
Chociaż poczuła się zagrożona, młoda robotnica aspirująca do miana wojowniczki wysunęła się poza myśliwski krąg ochronny, warknęła ostrzegawczo skupiając ponure spojrzenie na najbliższym drapieżniku a potem wysunęła czarne pazury.
Bellator Szary, stojący teraz plecami do skupionego Myślowca, zdenerwowany zacisnął owłosione szczęki i posłał jej krótką myśl:
– Natychmiast się wycofaj!
– Chcę być jak ty! – odebrał zaraz trącący złośliwością komunikat.
Warknął tylko głucho, przymknął na chwilę oczy i niezadowolony pokręcił głową czując rosnącą obawę o tę, która była najważniejsza w jego drugim życiu.
Czekał jednak w kręgu pięciu wojowników zobowiązany chronić przede wszystkim tego, który w hierarchii z mokradeł zajmował najwyższe miejsce.
Poprzez wilcze pomruki oznaczające najwyższą gotowość do ataku, przebijały się jeszcze niedawne obrazy polowania na drobne, leśne ssaki i – jak się zdawało – zaspokojenia kiedy to wszyscy mogli napić się świeżej krwi.
Niektórych myśliwych wołała jednak inna krew – była to krew ludzi mieszkających w samotnym chutorze omiatanym stepowym wiatrem.
Bellator Szary stanął wtedy przeciwko myśliwym chociaż do konfliktów w społecznościach z mokradeł dochodziło niezwykle rzadko, a już na pewno w przypadkach dotyczących człowieka.
Jako silny wojownik w gwałtownej, krótkiej walce zdołał pokonać pewnego strzygonia a jego wściekłe wciąż spojrzenie spotkało się na chwilę ze wzrokiem Myślowca, który ostatecznie zarządził powrót do gniazd zamiast wyprawy na step.
Cichy konflikt jednak żył.
Tymczasem dwa młode wilki zajmujące w hierarchii stadnej dalsze miejsca, podkulając szarobure, puszyste ogony, wycofały się w głąb ciemnego lasu.
Zbite w dwa kręgi strzygi z zadowoleniem przyjęły efekt działania Myślowca chociaż on sam nie zakończył jeszcze pracy licząc na znacznie więcej.
Przeliczył się.
Pierwsza skoczyła wadera, matka watahy: powalona przez nią robotnica nierozsądnie wysunięta z ochronnego kręgu myśliwych , zacharczała przeciągle broniąc się jeszcze pazurzastymi rękami i zadając wrogiej samicy kilka ran.
Wilczyca była jednak silniejsza – robotnica wyprężyła się jeszcze w przedśmiertnej agonii sekundę wcześniej wysyłając błaganie o pomoc, a potem pisnęła jeszcze żałośnie i znieruchomiała.
Ignorując atak basiora na grupkę wojowników i Myślowca, Bellator Szary skoczył do tyłu, wprost na grzbiet rozjuszonej wadery.
Pragnienie zemsty przesłoniło mu wszystko.
Potężnym uderzeniem szerokiej, pazurzastej dłoni wbił się w brzuch wilczycy, a pazurami drugiej ręki rozorał jej gardło pociągając zwierzę na siebie.
Wadera zwiotczała.
Wojownik ruszył teraz na pomoc Myślowcowi kątem oka rejestrując jak basior rozrywa brzuch jednego z asekurujących go strzygoni a młodszy wilk, prawdopodobnie syn przywódcy, skacze na innego osłaniającego.
Bellator zaatakował z tyłu podcinając pazurami dłoni zadnie łapy basiora.
Zwierzę zawyło wściekle, zerwało się z wilgotnej ziemi i odwróciło się gwałtownie gotowe do skoku na nowego przeciwnika, który pochylił się już i naprężył muskuły.
Nie zwarł się jednak z masywnym przywódcą watahy: Myślowiec, wspomagany przez jednego z dwóch sprawnych jeszcze wojowników, zaatakował basiora z tyłu i rzucając się zwierzęciu na grzbiet, szczególnie długimi pazurami rozorał mu gardło.
Po śmierci przywódcy stada walki ucichły.
Niemal niepostrzeżenie reszta drapieżników znikła między pniami buków i sosen a strzygi obserwowały jeszcze nocne otoczenie świecąc czerwonymi oczami.
Z grupy trzech wojowników i czterech myśliwych otaczających Myślowca i wszystkich ocalałych ze starcia, wyszedł Bellator Szary, mruknął gniewnie zerkając w mrok otulający teraz wilczych uciekinierów i ruszył w kierunku kosmatego ciała robotnicy leżącej nieopodal.
Gdy stanął nad nią, opadł zaraz na kolana, objął bezwładne ciało mocnymi, kosmatymi ramionami i zapłakał.
* * *
Większe kępy suchych bodiaków szeleszczących na wietrze oznaczały, że chutor powinien niebawem ukazać się na horyzoncie.
Zmierzchało. Niebo zaczęło tryskać już ciemniejącą purpurą i pojedynczy jeździec – nawet dobrze uzbrojony – nie mógł czuć się bezpiecznie tam, gdzie zaczynał się właśnie czas wilczej watahy.
Artem przesiadł się na mniej zmęczonego, karego luzaka, ale brak drugiej kulbaki wkrótce zaczął mu doskwierać; powrócił więc na kasztana, który obrzucił go smutnym spojrzeniem wielkich, ciemnych oczu.
Poklepał wierzchowca po spoconym karku i obiecał mu, że wkrótce odpocznie.
Myślał o rotmistrzu Daszkiewiczu – kiedy chorągwie szły komunikiem przemierzając nawet sto kilometrów dziennie, oficer zwolnił go na jakiś czas z obowiązku wojennego chociaż mówiono o konieczności uzupełnień kadrowych.
Rotmistrz, zaufany oficer Konstantego, uświadamiał sobie możliwość stosunkowo szybkiego zmobilizowania książęcych poddanych do oddziałów lekkozbrojnych, dlatego po drodze zwolnił jeszcze kilku semenów zamieszkujących niewielkie, okoliczne miejscowości.
Nie natknięto się również na inne oddziały ordyńców, więc straty osobowe nie wzrosły co naturalnie byłoby trudne – z sześćdziesięciu husarzy książęcej roty na Niżu poległo dziewiętnastu i co najmniej tylu semenów, przy czym tych ostatnich przed wyprawą było dwukrotnie więcej.
Łupy zaś dzielono według statusu w chorągwi i zasług na polu walki, nie odbiegając zresztą przy tym od tradycji.
Bywało oczywiście, że u ciężkozbrojnych to ozdobieni sokolimi i jastrzębimi piórami towarzysze wspólnie z oficerami brali prawie wszystko, co z kolei u lekkozbrojnych spotykano rzadziej.
Artem otrzymał trochę broni, w tym szablę kiedy udał się do obozu husarzy, do Łahiszyńskiego wdzięcznego wciąż Kozakowi za ocalenie życia.
Od Daszkiewicza zaś dostał większą lafę i konia na własność – chodziło o młodego, karego luzaka wykorzystywanego dotychczas jedynie w komunikach, czyli silnego i wytrzymałego wierzchowca zdolnego do szybkiego przemieszczania się.
Zanim zapadł zmrok, młody semen ujrzał kanciastą bryłę otoczonego palisadą chutoru z jego charakterystyczną drewnianą wieżą strażniczą i uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z bliskimi, zwłaszcza z Olgą.
Zaraz jednak popędził konie słysząc niedalekie wycie basiora – kudłaci drapieżcy wyszli już z lasu i ruszyli na łowy szybko wyczuwając potencjalną ofiarę.
Ćwierć staji od ostrokołu usłyszał znajome szczekanie psów czujących już pewnie obecność leśnych drapieżników, a potem rozległ się basowy głos Dymitra, jednego z trzech wolnych, którym ojciec, do książęcego żołdu, dorzucał parę groszy za ochronę samotnego chutoru :
– To ty, Artem? Odezwij się, żołnierzu!
Zanim syn Ostapa zdołał odpowiedzieć, dostrzegł jak Kozak jeszcze bardziej wychylił się z wysokiej wieży omiatając przestrzeń pochodnią ściskaną w wielkiej dłoni, po czym wykrzyknął zadowolony:
– To ty! Witaj, chłopie!
Chociaż gęstniejący mrok nie pozwalał już rozpoznawać poszczególnych osób, strażnik dostrzegł jakoś zwalistą postać Artema i ominąwszy położoną niżej wartownię, czym prędzej schodził po drewnianych stopniach schodów aby otworzyć mu dębową bramę.
– Tak, to ja, Dymitrze! – potwierdził wreszcie Artem zatrzymując coraz bardziej niespokojne konie czujące bliską obecność leśnych i stepowych drapieżników.
Tuż za Dymitrem, kierowany większą ostrożnością, zatrzymał się Anton, drugi z wolnych co szablą robić umiał nie tylko na wojnie.
Zaskrzypiały ciężkie wrota. Strażnicy przepuścili Artema, który zmarszczył zaraz ciemne brwi nigdzie nie dostrzegając ojca – Ostap wprawdzie nie był łatwy w kontaktach z innymi i ciężką miał zawsze rękę, jednak szczycił się pierworodnym i żołnierzem samego księcia.
Owszem, to dzięki swemu męstwu na polu walki Ostap wiele od księcia otrzymał a jego starszy syn mógł potem liczyć na cenny rejestr i szkolenie w szabli wspierane przez niego z całą mocą.
Młody semen tymczasem, zeskakując z kasztana, dostrzegał jedynie posępne oblicza wolnych i smutną twarz zbliżającej się powoli matki, powiadomionej widać przez trzeciego wolnego, niejakiego Zachara.
– Teraz ty tu gospodarz..ty tu… – głos Dymitra, który niejedno przecież w życiu przeszedł, nagle załamał się a rosły mężczyzna odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach.
Artem zadrżał i spojrzał wyczekująco na Antona.
– Ostap nie żyje – oznajmił tamten starając się stłumić emocje wibrujące jednak w jego niskim głosie , a potem uciekł wzrokiem gdzieś w dół i milczał.
– To było prawie dwie niedziele temu, zaraz po tym, jak odjechałeś z wojskiem – zaczął znowu Anton czując rosnące napięcie. – Gospodarz obchód robił i…
Kozak zawiesił głos widząc matkę zatrzymującą się przed synem.
– Zostaliśmy sami, synku – powiedziała Wiera ocierając łzę a potem mocno przytuliła pierworodnego i zaniosła się płaczem.
– Olga też…niedawno… – rzekła po chwili, kiedy znów spojrzała Artemowi w oczy.
– Nie! – jego pełen bólu krzyk doszedł go już jakby z oddali, z innej rzeczywistości.
Nogi stały się nagle wiotkie, gwiazdy rozmyły się w mleczne plamy, wszystko gwałtownie zawirowało a ogień z pochodni trzymanej przez Dymitra odpłynął gdzieś krwistą smugą.
Nie czuł niczego kiedy upadł.
* * *
Promienie słoneczne zatańczyły na jasnobrązowym, glinianym garncu z gorzałką a potem na jego wilgotnym wybrzuszeniu, niczym gromada gwiazd, zapłonęło złociście kilka niewielkich kropel.
Ich życie trwało jednak bardzo krótko – tak krótko, jak życie Olgi.
Uzdrowicielki znad Suły, od wielu lat siedzące na rozległych mokradłach, jeszcze tak niedawno próbowały dziewczynie pomóc, podsuwały jej swoje medykamenty aby kaszel i niespokojność poszli sobie.
Widziano nawet znaczną poprawę zdrowia Olgi, któregoś dnia jednak jej stan nagle się pogorszył i dziewczyna zasłabła.
Potem, gdy jeszcze się ocknęła, uśmiechnęła się słabo, ale jakoś dziwnie, jakby z cieniem szyderstwa i bez słowa zmarła.
Artem żył między domem, stajnią i wieżą ostrokołu, przy czym nie pomagał w domostwie ani na pastwisku, z nikim nie chciał rozmawiać i bardzo rzadko słyszał co się do niego mówi.
Któregoś popołudnia, gdy trochę wytrzeźwiał, oznajmił matce, że chce pójść na grób ojca znajdujący się podobno niedaleko chutoru.
Drobna iskierka nadziei zapaliła się wtedy w ciemnych oczach Wiery widzącej w nim jedynie cień dawnego Artema.
Gdy dotarł już do niewielkiego, świeżo usypanego kopca zwieńczonego drewnianym krzyżem i upadł na kolana, zaczęły nim targać sprzeczne uczucia; gdzieś w głębi duszy – z chowanej przez lata urazy – zrodziła się gorzka niechęć.
– W czym ci zawinił Kirył, że okładałeś go nahajem jak zwierzę, a której nocy wypędziłeś z domu? – mówił rozżalony Artem patrząc na dębowy krzyż i jednocześnie zwracając się do nieżyjącego ojca.
Potem – skarcił się jednak. Przymknął oczy, zmówił krótką modlitwę za zmarłych i dostrzegł większą sensowność ojcowskich działań, zwłaszcza, jeśli chodzi o pozbycie się niebezpiecznego strzygonia.
Przypominając sobie zaś stosunek ojca do niego jako pierworodnego i też jako dobrego żołnierza, mruknął pojednawczo:
– Mimo wszystko, dziękuję ci.
Kiedy przed zmierzchem wrócił do chutoru, matka, widząc go, odetchnęła z ulgą, on sam jednak nadal nie mógł znaleźć sobie miejsca i w końcu sięgnął po garniec z gorzałką niewiele przy tym mówiąc.
Wiera posmutniała. Nazajutrz zaś w towarzystwie uzbrojonego w szablę Antona wyruszyła do Suchaków.
Od lat w trudnych chwilach radziła się plebana, wiejskiego znachora duszy, jak powiadano o nim na stepie, który z kolei cenił Wierę jako matkę Ostapa zawsze unikając albo wypowiadając się o nim negatywnie.
Tym razem jednak baryłkowaty pleban uśmiechnął się tylko smutnie w geście ludzkiej bezradności rozkładając ręce, ale poradził aby zostawić wszystko Opatrzności i upływowi czasu.
Na koniec dodał, że modlitwa na pewno nie zawadzi.
Mijały kolejne, jesienne dni i nic nie mogło uleczyć pogrążonego w pijackim otępieniu, milczącego Artema, krążącego po chutorze na podobieństwo żywego trupa.
Uznano więc w końcu, że ów od rozumu odszedł i do wojaczki już się nie nadaje.
Ze względu na ojca i na zasługi Artema w walce z Tatarami, książę Konstanty podtrzymał swoje wcześniejsze decyzje – młody semen figurował jako gospodarz i właściciel chutoru i na razie otrzymywał niewielki żołd należny wolnym między wyprawami wojennymi.
Gospodarstwem, na zmianę, zajmowali się przede wszystkim wynajęci wolni, szczególnie Dymitr zawsze traktujący Artema jak syna, którego nigdy się nie doczekał poświęcając zbyt wiele służbie.
Wiera dbała o dom i starała się nadzorować wszystko, zwłaszcza coraz bardziej rozwydrzonych czabanów bojących się dotąd szorstkiego Ostapa, teraz zaś żądających więcej czerwonych.
Były chwile, kiedy Artem to widział i dłużej o tym myślał.
Potem ogarniała go wściekłość, groził koniuchom sięgając po czarną szablę albo chwytał wieczorem pochodnię, biegł na drewnianą wieżę, stawał twarzą do północnego lasu i krzyczał:
– Mógł cię ojciec zatłuc i pochować mordą do ziemi!
Były również chwile, kiedy chciał ze sobą skończyć, powstrzymywało go jednak pełne bólu spojrzenie matki, która często powtarzała, że został jej tylko on.
Wiera zaprosiła kiedyś plebana, Artem nie chciał jednak słyszeć słów pocieszenia od klechy mówiącego również o nadziei spotkania swoich bliskich w wieczności i jednocześnie zbywającego milczeniem los Kiryła.
Któregoś listopadowego dnia Artem zrozumiał wreszcie, że miłość matki do dziecka jest największym cudem i darem, pięknem tego świata, dlatego nigdy nie wolno jej odrzucać.
– Mówią na stepie, że gdy pójdziesz na grób nieodżałowanej żony, zmarła odejdzie w pokoju – powiedziała któregoś ranka Wiera patrząc z troską na syna.
Artem uśmiechnął się tylko słabo, jakby z cieniem ironii, odsunął garniec z gorzałką, ale odezwał się dopiero następnego dnia:
– Pójdę do Olgi!
Czuł się wówczas tak, jak podczas niejednej bitwy, kiedy to poraniony, wykończony walką z ordyńcami i zrzucony z siodła, podnosił się jednak z zabłoconej ziemi, chwytał szablę i znów dosiadał konia.
* * *