Miałeś wiele zawodów w tym nietypowe dla pisarza: młodszy betoniarz, robotnik terenowy czy cukiernik…
Te wszystkie egzotyczne zajęcia wykonywałem w dwóch okresach życia. Pierwszy przypadł po maturze, kiedy byłem betoniarzem, robotnikiem terenowym, wychowawcą trudnej młodzieży na zimowisku, po za tym żeby uniknąć wojska chodziłem do pomaturalnej szkoły dla archiwistów. Drugi okres nastąpił po wprowadzeniu stanu wojennego. Byłem najpierw cukiernikiem, potem bibliotekarzem, po drodze kaowcem, dopiero w 1986 zacząłem coś zarabiać jako autor.
Uprawiałeś też bardzo różne formy literackie. Jesteś określany jako poeta, prozaik, autor słuchowisk radiowych, scenarzysta filmowy. Kim w końcu jest Marek Ławrynowicz?
To jeszcze nie wszystko. Byłem także autorem i aktorem kabaretowym. Przez upewnień fascynowała mnie sztuka awangardowa, byłem autorem wystaw, performerem i pisałem teksty o sztuce. W zespole „Onomatopeja” pełniłem rolę człowieka, który wymyślił i obsługiwał ruchomą scenografię. Przez jakiś czas razem z moim przyjacielem Stanisławem Klawe jeździliśmy po Polsce z programem edukacyjnym o Czesławie Miłoszu. W końcu na kilkanaście lat ustatkowałem się w roli satyryka radiowego. Była to bardzo przyjemna praca, która zapewniałam mi byt i radość z życia. Niestety ten zawód został unicestwiony, bo obecnie w radio nie ma żadnych audycji satyrycznych. Na szczęście zanim nas usunięto z anteny zdołałem napisać nieco słuchowisk, czyli zdobyć nową specjalność radiową.
Skąd się wzięły słuchowiska?
To efekt ewolucji. Od zawsze byłem specjalistą od małych form literackich i dlatego nieźle się sprawdzałem w kabarecie i satyrze. Na słuchowiska, odważyłem się po długiej praktyce pisania dialogów i scenek dla aktorów. Byłem obecny na nagraniach, obserwowałem też aktorów w kabarecie i zacząłem rozumieć, jaki powinien być literacki język mówiony, który jest zupełnie inny od języka prozy. To mi pozwoliło na dłuższe formy dramaturgiczne.
Jesteś też jednym z autorów powieści radiowej „W Jezioranach”…
To ciekawa przygoda. Rola autorów jest ważna, bo to oni określają, co się wydarzy w kolejnych tygodniach Ta radiowa saga jest emitowana od 60 lat, wielu aktorów umarło a wraz z nimi grane przez nich postaci, rodzą się dzieci, dorastają, zakładają rodziny, wszystko jak w realnym świecie. W powieści autor zna początek i zakończenie, a tu życie płynie swoim rytmem i może tak płynąć w nieskończoność, przez stulecia, choć oczywiście nic nie trwa wiecznie i w pewnej chwili audycja spadnie z anteny. Ale kontynowanie utworu, który zapisany jako proza miałby teraz ze 120 tomów i jest formą otwartą to naprawdę fascynujące zajecie.
Wreszcie dochodzimy do tego co najważniejsze, czyli do prozy. Jako pisarz debiutowałeś późno. Po czterdziestce.
To wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze zbyt intensywnie zajmowałem się głupstwami. Po drugie napisanie powieści było dla mnie trudne, ze względu na wspomnianą już predyspozycję do małych form. Moja pierwsza powieść „Kapitan Car”, wywodzi się z twórczości satyrycznej jest napisana w dużych partiach skeczowo, lub krótkimi epizodami. Dopiero po niej zrozumiałem, że można z drobnych epizodów formować fabułę powieściową, a nawet ma to swoją dobrą stronę, bo proza misternie utkana z epizodów jest bardziej intensywna.
„Kapitan Car” i twoja ostatnia powieść „Mundur” są o tym samym. O wojsku. To taki ważny dla ciebie temat?
Ważny, ale nie aż tak. Chodzi o to, że po wydaniu „Kapitana Cara” szybko zacząłem mieć poczucie, że to powieść nieudana. A ponieważ i ja i czytelnicy ją lubią bardzo chciałem coś z tym zrobić. Próbowałem ją poprawić, zrobiłem nawet nową wersję, ale to wszystko nie wychodziło. Po latach postanowiłem wrócić do tematu pisząc zupełnie inną powieść z innym, chyba ciekawszym przesłaniem. „Mundur” mnie zadowolił i w ten sposób ostatecznie zamknąłem temat.
Powtarza się w twoich książkach motyw opowieści o ludziach mieszkających w miejscowościach podwarszawskich. Akcja „Diabła na dzwonnicy” dzieje się w Wilnie, Wrocławiu i Miedzeszynie pod Warszawą. Akcja „Patriotów 41” w tymże Miedzeszynie. Akcja „Kina Szpak” w sąsiadującej z Miedzeszynem Falenicy. Co jest takiego ciekawego w tych mało w sumie istotnych miejscach?
Nie wyróżniają się niczym specjalnym na wielkiej mapie świata. Ale dla mnie są bardzo ważne tak jak Nymburk dla Bohumila Hrabala. To miejsca dzieciństwa i wczesnej młodości gdzie uczyłem się świata i ludzi, spotykałem pierwszych przyjaciół, przeżywałem pierwszą miłość, zapaliłem pierwszego papierosa, wypiłem pierwszy kieliszek alkoholu, po raz pierwszy zbuntowałem się przeciwko temu, że świat jest taki, jaki jest. Nie ma w życiu nic ważniejszego. W tych zakamarkach świata spotkałem wielu dziwacznych osobników zdecydowanie wartych opisania.
Wspomniałeś o Bohumilu Hrabalu. Często krytycy wpisują cię w krąg autorów, dla których jego proza była inspiracją.
To prawda. Hrabal jest dla mnie bardzo ważnym pisarzem. Wzięło się to stad, że zawsze byłem dość głuchy na tradycję romantyczną, więc moi bohaterowie to nie są wielkie indywidualności, lecz ludzie jakby powiedział Dostojewski „pospolici”. Wśród takich się wychowałem i nieźle ich rozumiem. Hrabal pokazał mi, dlaczego są atrakcyjni, jako postaci literackie. W nich bardziej niż w kimkolwiek odbija się absurdalność życia. Są z góry przegrani, zbędni, nic ważnego się w ich życiu nie może zdarzyć, ale kochają ten swój nieistotny skrawek świata, swoje gołębie i koty, uparcie zbierane śrubki i rurki, upierają się głupio przy swoim i nagle gdzieś w tym tragikomicznym rekwizytorium pojawia się prawdziwa poezja. Czescy pisarze i filmowcy są czarodziejami w dziedzinie wydobywania ze zwykłego życia magii. Staram się naśladować ich sztuczki, ale to nie jest takie łatwe. Tak więc Hrabal jest moim mistrzem jeśli chodzi o konstruowanie postaci, ale narracji powieściowej uczyłem się od Michaiła Bułhakowa. Arcymistrza nieco innego rodzaju.
Nie uczestniczysz zbyt intensywnie w tak zwanym „życiu literackim”, ale stworzyłeś kwartalnik „Wyspa” i byłeś jego pierwszym redaktorem naczelnym.
„Wyspę” stworzył Łukasz Gołębiewski szef firmy „Biblioteka Analiz”, który zapewnił warunki do powstania nowego pisma literackiego. Bardzo mnie zaskoczył propozycją, żebym został naczelnym. Profil „Wyspy” z tamtego czasu kwartalnik zawdzięcza jednak nie mnie, ale zespołowi redakcyjnemu, przede wszystkim Marii Jentys – Borelowskiej, Wacławowi Holewińskiemu, Katarzynie Bieńkowskiej, Magdalenie Wojak i Dorocie Suwalskiej.
Jak byś określił ten profil?
Po pierwsze postanowiliśmy, że będziemy pismem ponad podziałami i akcentowaliśmy to w każdym numerze przez odpowiedni dobór autorów. Stawialiśmy na trzy grupy. Pierwsza to tak zwane „duże nazwiska”. Byliśmy nowym pismem, więc trzeba było pokazać, że współpracują z nami ważni pisarze i poeci. Druga grupa to świetni i oryginalni twórcy, którzy z jakichś powodów nie zaistnieli w szerszej świadomości. Zabiegała o ich teksty Maria Jentys – Borelowska, która jako krytyk często pisała o tego rodzaju autorach. Trzecia grupa to młodzi, których chciałyśmy promować, tworząc specjalny dział „nowe nazwiska”. Bardzo też dbaliśmy o szatę graficzną, czym zajmowała się wtedy Dorota Suwalska.
„Wyspa” zdobyła sobie uznanie, ale w tym momencie odszedłeś z redakcji. Dlaczego?
Z kilku powodów. Po pierwsze zaczęły się spory w zespole, ale nie to było najważniejsze. Uświadomiłem sobie, że jeśli pismo ma być naprawdę dobre trzeba mu poświecić zdecydowanie więcej czasu i uwagi, a wtedy nie będę miał kiedy pisać. Musiałem wybrać i ostatecznie wybrałem pisanie. Jak się okazuje słusznie, bo „Wyspa” istnieje beze mnie i dobrze sobie radzi.
Ale do redakcji pisarzy.pl jednak wszedłeś.
To jest inna sytuacja. Pisarze.pl maja jednego decydującego o najważniejszych sprawach redaktora Bohdana Wrocławskiego. My wszyscy jedynie w większym lub mniejszym stopniu go wspomagamy. Bohdan przekonał mnie swoją otwartością na różnych ludzi i niezwykłym zaangażowaniem. Zrealizował coś bardzo ważnego. Po pierwsze istnieje tygodnik literacki, co w dzisiejszych czasach wydawało się niemożliwe. Po drugie może docierać wszędzie, a w „Wyspie” mieliśmy ogromny problem, bo pismo trafiało do sieci Empik, czyli było obecne jedynie w dużych miastach i nie widzieliśmy żadnego sposobu, żeby dotrzeć z nim na prowincję. Oczywiście była prenumerata, ale kto zaprenumeruje pismo, którego nie widział na oczy. Po trzecie pisma literackie są całkowicie uzależnione od dotacji. Przyjdzie nowy minister kultury, nie da dotacji i pismo pada a lata pracy zespołu idą w diabły. Pismo internetowe jest bardziej odporne na takie zawirowania. Obecnie powstają nowe internetowe pisma literackie. Kto wie czy to nie jest przyszłość. Dlatego wspieram Bohdana i życzę, żeby mu starczało zdrowia i sił. On jest oczywiście wariatem, ale tego rodzaju wariatów bardzo szanuję i cenię.
bardzo ciekawy wywiad. dowiedziałam się wielu rzeczy o któych przedtem nie wiedziałam. szacun dla Marka Ławrynowicza. i ja również popieram Bohdana Wrocławskiego.
Danuśka