Są w swoim kokonie…
Czasami, tak myślę, dobrze jest nie wiedzieć niczego o autorze przed poznaniem jego książki. Tak było z Anandą Devi. Nie znałem jej dwu przetłumaczonych na polski powieści („Zielone sari” i „Ewy ze swych zgliszcz”). Ba, nigdy o niej nie słyszałem. I kiedy czytałem opowiadania zawarte w tomie „Smutny ambasador” miałem przekonanie, wręcz pewność, że oto objawiła mi się znacząca postać literatury indyjskiej. Tak, pewne zachwianie w tej pewności przyniosło ostatnie opowiadanie tomu, ale – wyobraźnia pisarza – szybko dobudowałem wyjaśnienie. Jak się okazało – nieprawdziwe!
Zdumiałem się czytając posłowie Krzysztofa Jarosza. Bo choć związki Devi z Indiami są oczywiste, to jednak jest ona pisarką maurytyjską! Poszperałem, przeczytałem, że o palmę pierwszeństwa w jej językach walczą kreolski i telugu, język z południowych Indii, który był rodzimym językiem matki. Od lat mieszka jednak autorka „Smutnego ambasadora” we Francji. Więc kim jest, z kim, narodowo, się utożsamia, jakimi językami śni?
Czemu więc przychodziły mi do głowy stale Indie? Proste: dziesięć z jedenastu opowiadań toczy się w Indiach. Tyle, że czasami ich bohaterami są Europejczycy albo Amerykanie.
Widzą świat, którego nie rozumieją, obcy, z inną wrażliwością, niewyobrażalną biedą, z wyciągniętą ręką po jałmużnę, z chęcią wyrwania się tam, gdzie nie będą głodni.
Nie, Devi nie próbuje ani wprawić nas w zakłopotanie (niechże wreszcie świat im pomoże), ani w chęć niesienia pomocy, czy odwrócenia się (nie jesteśmy niczemu winni). To inny, dużo ciekawszy typ narracji, w którym bohater jest w swoim kokonie, niezależnie czy jest Hindusem – bardzo biednym, a czasami bogatym – czy przybyszem z zewnątrz.
„Biedny ambasador”, to człowiek z północy Europy (nie wiemy z jakiego państwa, mnie do głowy przychodziła Islandia), który w Indiach – opuszczony przez żonę, niepotrzebny, oczekujący na przeniesienie – przez chwilę, nagle odnajduje się w swojej roli. Tyle, że gdyby narkotykową sprawę rodaków załatwił raz dwa, tak jak może i powinien… przecież znów mogłoby go nie być, a dziurek w pasku… zabrakłoby.
Amerykanki, siostry, które upokarza noszenie w lektykach. Przecież to zarobek Hindusów. Więc niech niosą jedną, dwie pozostałe będą biegły obok, potem się zmienią. Ten okropny świat… Więc, skoro nie zbawią wszystkich, może tych od lektyki, gdy tysiąc rupii i tysiąc dolarów wyrwie ich, przeniesie w lepszy świat… Niech kupią rikszę. I kolejny dzień przed hotelem. Mam to w oczach. Cała ulica wypełniona lektykami, których właściciele. Tak, oni też chcieliby pedałować zamiast nosić na ramionach…
Czasami, miałem wrażenie, Devi sama chciała się pośmiać. Amerykański pisarz, który przyjeżdża na festiwal literacki do Indii. Debiutant. Prawda nie jest ciekawa, więc, tak, to łatwe. Przecież można zmyślić, odmienić życiorys. I ta dziewczyna, która chce się z nim kochać. Więc biegnie po prezerwatywy, które widzi na każdym straganie. Wyeksponowane, do zgorszenia! Warto kupić więcej. Pięć. Czeka na niego rozebrana. A potem to zdumienie i niepochamowany śmiech, gdy podaje jej torebki…
Naturalistyczny opis najtańszej jadłodajni. „Kari disan”. Może najbardziej wstrząsające z opowiadań. Curry z krwi: kilogram koziej krwi, wątroba, płuca, tłuszcz, kozy, żeberka, kości kozy, oliwa, przyprawy… Wszystko można zjeść. Wszystko! Nic nie powinno się zmarnować. Trzeba umieć przygotować. Tak, przesiąkniesz, nasiąkniesz zapachami. Nie tylko jedzenia – raczej zapachem nędzy. Nędzy, która cię dookreśla w kastowych Indiach. „Ależ ty śmierdzisz” – powiada nauczyciel. Nienawidzisz, godzisz się, wrastasz… Boli? Pewnie… Ta jadłodajnia ma stałych klientów, dokerów. Lubią to jedzenie. A ty? Mieszasz, doprawiasz, przygotowujesz inaczej niż ojciec…
A to dziecko z wyciągniętą ręką, które biała kobieta wpuszcza do swego auta i nie wie, jak się go pozbyć? Ten maluch prosi nie o pieniądze, o jedzenie i adopcję. I przez chwilę ma się wrażenie, że wie więcej o życiu niż ta mądra, wykształcona kobieta, która patrzy w jego oczy, gdy odchodzi, umiera.
Indie, Indie, Indie… Hinduski ślub z dźwigiem, który w gondoli ma opuścić na przyjęciu weselnym państwa młodych. Tak, potrzeba imponowania, pokazania bogactwa, czegoś, co wyróżnia z tłumu (aktorzy z Bollywood wypożyczani na kilkanaście minut). I ten, w którego dłoni jest ich życie. Mocniejsze szarpnięcie dźwignią…
Daleko nam do zrozumienia Indii, pewnie zresztą to niemożliwe. Nawet dla ludzi, którzy mieszkają tam kilka czy kilkanaście lat. Devi, bez wątpienia, przesiąknięta jest tą kulturą, to jej świat, jej spojrzenie – być może tylko w błysku, bo za chwilę jest w innej maurytyjskiej albo europejskiej – ale nawet w tym błysku jej pisanie jest jak klisza rzeczywistości: ludzkiej, jednostkowej, oddzielnej.
Ananda Devi – Smutny ambasador, przekład i opracowanie Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2020, str. 207.