Gabriel Korbus – wiersze

0
401
Filip Wrocławski
Filip Wrocławski

Pieśń rybaka

Gdy miałem piętnaście lat,
Mój brat zabrał od nas naszą wolność,
Bo niebo srożyło się na nas.
Postanowił wyruszyć na przekór mórz,
By zdobyć nagrodę wiecznej odwagi,
Statek jego na skałach rozbił się daleko,
Tam, gdzie chyba tylko oczy Atlantydy mogłyby zobaczyć.
Stanął ten dawny bohater na skale,
Dzielnie spoglądał na turkusową falę,
Co rzuciła się na niego i wydarła życie,
Że tylko jego krzyk powrócił do nas.

Mój krwawy brat, powrócił razem z gorącą nocą,
Opromieniony szczęściem jak Boewulf,
Lecz nie na naszą radość go zdobył.

Mam dwadzieścia lat i jestem jego karykaturą,
Nie potrafię mu dorównać, nie mam odwagi,
Ani jego ostrego wzroku, który potrafił,
Oddzielić ułudy od morskich potworów.

Ale morza też już nie ma, uciekło daleko,
I nie ma już ręki, która wyrywałaby
Ludzi ku przygodom lub śmierci,
By byli ludźmi.
Jest tylko lęk i gnuśność,
Unikanie bólu i tchórzostwo,
Nazywane czasami rozsądkiem.

Nienawidzę was, nienawidzę, nienawidzę.
Złym być byle by tylko nie być żałosnym.

Nie mamy prawa do naszego życia,
To tylko okup zapłacony przez tych,
Którzy stracili życie w zamian za wieczne życie,
Jakiego nie pojmą ludzie.

Ten, który nie żył za życia,
Powinien umrzeć też i po śmierci.

Ci, którzy nic nie mają,
Utracą także to czego nie mają.
Bo taka jest sprawiedliwość,
Nie ma większej zbrodni niż morderstwo duszy.
Boże zabij mnie, jeśli zabiję swoją duszę.

Jakże szczęśliwi byli ci, których nie pytano,
Którym nie dano wątpić. Wrzuceni w świat,
Targani przez przygody nie z własnej woli,
Którzy chcieli tylko trwać,
A musieli stać się ludźmi.

Tak łatwo jest nie spostrzec,
Że spogląda się w oczy śmierci,
Tak łatwo posłuchać szeptu otchłani,
Która mówi „nie przesadzaj,
Młody jesteś, wszystko przed tobą.”

Uwierzyłbym gdybym nie stał nad grobem
Dwóch moich umarłych lat,
Dwóch mi darowanych przez wieczność,
Jedynych i konkretnych lat z nieskończoności,
A ja, poruszyciel, nie zrobiłem nic.

Tak bardzo nie wiem, tak bardzo mnie nie ma,
Lecz daleko nade mną nadal jest kosmos,
Daleko, wokoło mnie, nadal jest życie
I ludzie, czy to nie jest warte płaczu?

Zapłaczmy jeszcze raz i stańmy razem
Wokół globu i schwyćmy się za ręce,
By być jeszcze raz ludźmi i ocalić świat.

Mówię choć nikt mnie nie usłyszy,
Nie znając swojego losu, nie wierząc w Boga,
Ani w sens ruchu tego świata,
Mówię by sobie przypomnieć,
Odnaleźć odwagę, jeśli nie by żyć,
To chociaż by myśleć i marzyć,
By wziąć narkotyk wizji i umknąć szponom ludzi.

Wierzyć, że śmierć ma sens,
Oddać się smutkowi i determinacji,
Nic z tego, zwycięży rozsądek,
Zwycięży zdrowe ciało.

Ani we śnie bez przebudzenia,
Ani w szaleńczej trzeźwości,
Tylko w półśnie,
Gdzie nie ma wyboru, ale jest odpowiedzialność.
Ja jestem wszystkiemu winny,
Bo kogo innego można obwinić?


Carnival

I

Inni, lepsi od ciebie,
Napisali już wszystkie twoje opowieści,
Inni, lepsi od ciebie
Chodzili już po ulicach bezdomnych,
Inni, lepsi od ciebie
Byli już szaleńcami w pustych pokojach,
Ale ty i tak bierzesz ich życia
I, zagapiony, myślisz, że są twoje.

II

Jak umierający jesteś głodny piękna,
Ale ty niczego nie tworzysz,
Słońce wstaje i zachodzi zimne nie dla ciebie.
Twoim pięknem jest ubierać się w neonowe światła,
Kraść samochody porzucone przez złodziei,
Być kolejnym nożem w jakiejś strasznej zbrodni,
Ciebie jednak nie pokochają,
Nie napiszą o tobie piosenki.

III

Czy próbowałeś kiedyś,
Kąpać się i płakać?
Zimno łez pokona w końcu gorącą wodę
I całe twoje ciało przebiegnie dreszcz,
Poczujesz się, jakbyś był ubrany w koszulę z lodu,
Wyda ci się, że patrzysz w oczy losowi,
I zaśpiewasz „Mam na imię karnawał!”.

IV

Był kiedyś człowiek,
Który nazywał się karnawał,
Patron wszystkich ludzi,
Którzy mają za słabe płuca by krzyczeć.
Jego śmierć stała się jego życiem,
Wziął gitarę do ręki i poszedł na bal
Jak biedny, zaczarowany książę.
Ale był tylko białym motylem
I ogień już kąsał jego skrzydła.

V

Patrzę na niego
I zastanawiam się,
Jakie on miał dla nas znaczenie.

VI

Karnawał był jak zając,
Biegł przez mokre pola,
Pod błękitną nocą
Spadającą z nieba.
Zaplótł sobie sznurek na gardle,
Złoty sznurek, który zwisał z nieba.

VII

Był piękny w stroju z pułapki,
Jego ciało z szarego poranka
Prężyło się namiętnością,
Oplecione złotym sznurkiem.
Ale następnego dnia,
Sznurek ścisnął go za gardło
I Karnawał nie mógł już śpiewać.

VIII

Nie wielu go zrozumie,
Ale ja wiem bo sam
Oplotłem sobie gardło złotym sznurkiem,
Tylko, że ja go ściągnąłem,
Poszarpał mi gardło ten bibelot
I teraz mam bardzo brzydki i nieprzyjemny głos.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko