To wszystko jest fatamorganą
jestem mimozą trochę wstydliwą czółenkami
z pierza zależę od światła oniryczna mgła
przykrywa mnie całą i rozchodzi się poranną bryzą
po wodzie
mury mojego cielesnego miasta runą pewnego dnia
słońce rozpuści się i wystarczy dla wszystkich
jestem
jestem a w nim całe skupienie jądro oddaleń
które tęsknią
do litrażu złudzeń punktu w którym trwają
wszystkie odejścia
Rosnę, pęcznieję
wyrosłam ze smutnych wierszy
pisały kończąc mnie w zdaniu
trudniej być przedświtem wiosny
swym pierwszym wyborem w kochaniu
tęsknić to zwłaszcza do siebie
być każdą serca połową
schować się w najstarszym drzewie
zakopać pod dziką jabłonią
Pokolenie
więc powiedzą o nas
szaleńcy
szaleńcy
wycinają wielkie drzewa
w miastach z papieru
płoną szaleńcy kąpią się
w gorącym końcu świata
ziemia ma dziurawe kolana
w rzece sączącej się krwi
płyną skomlące psy
jest nas za dużo za gęsto
nie mieścimy się w swoich głowach
wyobrażeniach
matka nie dzieli się między dzieci
wiatr wieje wszystkim w oczy
tak samo
Mężczyzna do kobiety
Jesteś dyskretnym poruszeniem firan białych w pół przysłonie
mówiącą do mnie sofą o twoich biodrach pełnych miękkich
jesteś ramieniem słowikiem śpiewem w błękitnym gołym
torsie nieba rzece bogów greckich rzymskich wszystkich
twoje dłonie zgrabne drobne baletnice to w tej różnicy
między nami kocham się jak skończony wariat jesteś
plastrem wody który wygląda jak kryształ rozświetlonym
pyłem którym spadasz z kosmosu przykrywasz mnie śnieniem
różu kwarcu który układam w okrąg i siedzę w nim czekam
szyjo mądra długa księgo trzymająca mocno horyzont ziemi
wilgotne runo membrano przenikająca płodne błogosławione
niwa o matko! matko uchybień felernego ciała z orbitą w spojrzeniu
tańcu w chodzie rozproszonym gruszo proporcjo pokarmie najwyższej
próby kąpieli w miodzie bezbłędna wanilio pieśni biednego śpiewaka
szczera syntezo całości figuro szlachetna która jest wydobyciem
z ciała dumą morza mierzącą powietrze kroczącą podróżą